Trumnę wyciągali nocą. "Przestał być tatą, stał się dowodem"
- Sponiewierali pamięć taty, jego wizerunek, później także ciało. To, co mu zrobiono po śmierci, będzie we mnie tkwić do końca życia – mówi dr Izabella Sariusz-Skąpska, prezes zarządu Federacji Rodzin Katyńskich w 15. rocznicę katastrofy smoleńskiej.
- 10 kwietnia 2010 r. Andrzej Sariusz-Skąpski znalazł się na pokładzie tupolewa jako prezes Federacji Rodzin Katyńskich.
- - Gdy zarządzono ekshumację ciała, tata miał przestać być tatą, a stał się dowodem. Nic nie naprawi krzywd, które nam wyrządzono - mówi dr Izabella Sariusz-Skąpska.
- - Dręczenie rodzin smoleńskich trwa od piętnastu lat. Wydarzyły się rzeczy, po których nie otrząsnęłam się do dziś - dodaje.
Dariusz Faron, Wirtualna Polska: Opowie pani o nim?
Dr Izabella Sariusz-Skąpska, prezes zarządu Federacji Rodzin Katyńskich, córka Andrzeja Sariusz-Skąpskiego: Jest ze mną cały czas. Proszę spojrzeć, ile tu jego zdjęć. Byliśmy ze sobą bardzo blisko. Działaliśmy wspólnie w Rodzinach Katyńskich. Nawet dziś, po 15 latach, kiedy wydarzy się coś ważnego, łapię się na myśli, że muszę koniecznie opowiedzieć tacie. Poznać jego zdanie. A kiedy coś się uda – zobaczyć, jak się uśmiecha. Umieliśmy się też ze sobą pięknie kłócić. Byliśmy w tym mistrzami świata.
Jak wygląda piękna kłótnia?
Zawsze byliśmy z ojcem wybuchowi. Skakaliśmy na siebie jak dzikie koty. Rzucaliśmy nawet talerzami. Tata wytłukł mi połowę serwisu angielskiego. Mama nie mogła tego zrozumieć, zostawiała nas, ale zanim wróciła, byliśmy pogodzeni. Ojciec w pewnym momencie mówił: "Pamiętaj, że jesteśmy rodziną i się kochamy". To momentalnie kończyło kłótnię.
Przez lata był organizatorem naszego życia rodzinnego. Ciągle się zastanawiał, czy żonie i córkom niczego nie brakuje. Czy nie trzeba iść po chleb? Czy nie skończyła się herbata? W dzisiejszych czasach pewnie ktoś stwierdziłby, że ograniczał naszą wolność. Każdemu życzyłabym jednak takiego "oprawcy".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Katastrofa smoleńska. Wspomnienie ofiar
Powiedziała pani kiedyś, że żył w cieniu Katynia. Co to znaczy?
Ostatni raz widział swojego ojca jako dwuletnie dziecko. Nawet go nie pamiętał. Gdy miał sześć lat, jego mama, Izabella z Lardemerów, już nie żyła, a Niemcy odkryli Katyń, gdzie Rosjanie zamordowali Bolesława Skąpskiego. Ojciec mówił o tym głośno, kiedy wielu jeszcze milczało. Doprowadził do końca wieloletni proces uchwalania przez Sejm Dnia Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej. Zrobił wiele dobrego.
I takiego człowieka po katastrofie smoleńskiej sponiewierano. Po 2015 roku państwo PiS, poddane jednej opcji politycznej, zdeptało jego pamięć, wizerunek, później także jego ciało. Przez ostatnie 15 lat wydarzyło się tyle zła, że trzeba o tym mówić. To będzie we mnie tkwić do końca życia.
W jaki sposób zdeptano pamięć o pani ojcu?
Prawa strona sceny politycznej zawłaszczyła naszą rodzinną tragedię. W pierwszych chwilach po katastrofie wszędzie powtarzano, że każdy może przeżywać żałobę, jak chce. Że te ogromne emocje muszą się wypalić. Dopiero z perspektywy czasu widać, jak naiwne było to myślenie. Wkrótce rozpętało się szaleństwo i cyniczne wykorzystywanie tragedii w celu zbicia kapitału politycznego. Zaczęto mówić o zamachu. Politycy skupieni wokół idei zamachu zapragnęli nawet, żebym żyła odtąd według ich kalendarza – od dziesiątego do dziesiątego każdego miesiąca. Pomysł z miesięcznicami od początku był chory.
Raz trafiłyśmy z mamą na taką manifestację pod Wawelem. Uczestnicy używali także zdjęcia mojego ojca, choć nikt nie pytał nas o zdanie. Opuściłam szybę i krzyczałam z samochodu: "Co robicie? Czy wiecie, kim byli ci ludzie?". Nikt nie odpowiedział. My, bliscy ofiar, którzy nie zgadzali się z określoną narracją, nie byliśmy dla maszerujących partnerami do rozmów.
Rok 2011. Pielgrzymka Federacji Rodzin Katyńskich do Częstochowy. Nagle widzę przy wejściu do kaplicy Matki Boskiej zdjęcie taty. To miejsce było dla niego ważne. Zdałam sobie sprawę, że 96 ofiar to już własność publiczna. Dosłownie co chwilę dzwonił telefon. Jacyś ludzie zapraszali mnie na uroczystość odsłonięcia tablic smoleńskich. Przeważnie z jednym nazwiskiem. Pisano, że zginęła para prezydencka "i inni". A ja powtarzałam im: "tam był mój tata, żaden 'inny'".
Dokładnie pamięta pani wydarzenia sprzed 15 lat, czy umysł wyparł najtrudniejsze chwile?
Pamiętam przede wszystkim logikę zdarzeń. Przypadała 70. rocznica Zbrodni Katyńskiej, więc przez wiele miesięcy przygotowywaliśmy uroczystości. W grudniu 2009 roku Andrzej Przewoźnik w imieniu nieistniejącej, zniszczonej przez PiS, Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa wysłał zapytanie do Kancelarii Prezydenta, czy pan prezydent zechce się z nami udać do Katynia. Odpowiedź była negatywna. Argumentowano, że prezydent był tam już 17 września 2007. Dopiero w lutym dostaliśmy informację o zmianie planów. Ostatecznie Andrzej Przewoźnik powiedział nam na spotkaniu prezesów Rodzin Katyńskich, że są dwa wyjazdy: jeden z premierem Donaldem Tuskiem, drugi z prezydentem Kaczyńskim.
Pani poleciała na uroczystości 7 kwietnia, gdy premier Tusk spotkał się z Władimirem Putinem.
Ojciec mówił, że będą o tym pisać w podręcznikach. A prezes IPN-u Janusz Kurtyka opowiadał w mediach, że "Skąpski jedzie kłaniać się Putinowi". Nikt z nas nie miał co do Putina złudzeń. Nie chodziło o to, że złoży kwiaty i powie, że mu przykro. Nikt nie rozpatrywał tego w kategoriach gestu pojednawczego. To była z jego strony czysta polityka, wiedzieliśmy o tym. Ale dla nas, Rodzin Katyńskich, ważne było zobaczenie w tamtym miejscu wysokiego rangą przedstawiciela narodu odpowiedzialnego za mord katyński.
Zawsze powtarzam, że dziadka zabiła historia, a ojca polityka. 10 kwietnia znowu leciał do Smoleńska, tym razem z prezydentem. Gdyby tego nie zrobił, spotkałby się z zarzutem, że jako prezes zarządu Federacji Rodzin Katyńskich opowiedział się za jedną opcją polityczną. Dla mnie tym razem nie było w samolocie miejsca, bo – jak usłyszeliśmy – to jest "wyjazd dla zasłużonych dla sprawy Katynia", Federacji przypadło 5 miejsc... Większość rodzin jechała pociągiem specjalnym i autokarami. Pamiętam rozmowę z tatą 8 kwietnia. Wiedziałam, że każda wizyta w Katyniu to dla niego ogromne emocje. Mówiłam: "nie możesz być tam sam". Na miejscu czekała na niego moja siostra, która jechała pociągiem.
Jak wyglądał tamten dzień?
Miałyśmy z mamą nagrywać transmisję z uroczystości, żeby tata obejrzał po powrocie. Wróciła rano ze sklepu, włączyła telewizor. "Chodź, coś się dzieje". Media informowały już, że delegacja z Polski nie dotarła na czas, że coś się wydarzyło. Rozdzwonił się telefon. Zadzwonił m.in. znajomy, który wiedział, że wybieram się do Katynia, ale nie był pewien, czy 7, czy 10 kwietnia. Usłyszałam w słuchawce: "to jednak żyjesz". Dziennikarze informowali, kto znajdował się na pokładzie samolotu. Pokazywali pierwsze listy z nazwiskami. A u nas zjawili się oficerowie ABW. Powiedzieli o katastrofie. Moje DNA zostało pobrane w celu identyfikacji zwłok. Wszystko działo się bardzo szybko, chyba to trzymało nas przy życiu. Myślałam głównie, żeby zaopiekować się mamą. Nie wiedziałyśmy, co robić. Tata nie żyje, ale przecież ciągle tam jest. Trzeba jechać, zabrać go, przywieźć. W pierwszej chwili nie miałyśmy świadomości, że zajmie się tym państwo.
Nie było momentu irracjonalnej nadziei, że jednak przeżył?
Zidentyfikowano go spośród pierwszych kilkunastu osób, jeszcze w sobotę. Podjęłam decyzję, że muszę być przy mamie. Mężczyźni z naszej rodziny pojechali do Moskwy, byli na identyfikacji we wtorek rano. A w czwartek trumna przyleciała do Polski. Nie było żadnych wątpliwości, że to on. Znaleziono przy nim dokumenty i sygnet po dziadku, który zakładał na ważne uroczystości. Telefon. Mój stary laptop. Karty kredytowe.
Byłyśmy przekonane, że mimo to w Polsce jeszcze raz otworzą trumnę i będą badać ciało. Ale nic takiego się nie stało. Dlatego nawet przez myśl nam nie przeszło, że kiedyś ktoś podejmie decyzję o ekshumacjach. Dręczenie rodzin smoleńskich trwa od piętnastu lat, lecz apogeum nastąpiło po przejęciu władzy przez PiS w 2015 roku, gdy wolno im było już wszystko. Wydarzyły się rzeczy, po których nie otrząsnęłam się do dziś.
Jak dowiedziała się pani o planowanych ekshumacjach?
Po paru latach trudno było nadal wciskać ludziom narrację o zamachu bez żadnych dowodów. Nie było dostępu do czarnych skrzynek ani wraku tupolewa. Jedynie ciała. W 2016 r. zaproszono nas na spotkanie do Prokuratury Krajowej. Na sali kilkaset osób – współmałżonkowie, rodzice, dzieci, rodzeństwo ofiar. Nie było żadnej dyskusji, tylko informacja o tym, że ekshumacje się odbędą. Zaproszono nawet księdza, który powtarzał to, co prokurator. Powiedziałam mu, że przecież podczas pogrzebu wygłasza się formułę: "Twoje ciało było świątynią Ducha Świętego, śpij w spokoju". "No tak, ale to wyjątkowa sytuacja" – odpowiedział. Miał czelność dodać, że Kościół dopuszcza pobranie fragmentów ciał jako relikwii w procesach beatyfikacyjnych i kanonizacyjnych. Wiele rodzin przeżyło szok. Nie mogłam sobie darować, że od razu tego nie nagłośniłam. Ale myślałam, że to zły sen, a ja zaraz się obudzę. Niektórzy pytali mnie później, dlaczego do tego wszystkiego dopuściliśmy.
Co pani odpowiadała?
Że nic więcej nie mogliśmy zrobić. Kiedy zapadła decyzja, w ciągu trzech dni zebraliśmy około 200 podpisów członków rodzin ofiar, które sprzeciwiały się ekshumacji. Wystosowaliśmy petycję z kilkoma tysiącami podpisów. Napisaliśmy list do Episkopatu, lecz nikt z hierarchów nie zareagował. Zdarzały się pojedyncze głosy wsparcia, jak chociażby ze strony wspaniałego ks. prof. Alfreda Wierzbickiego. Przede wszystkim – choć trwało to miesiącami – poszliśmy do sądu. Przegraliśmy we wszystkich instancjach. Sąd uzasadniał, że prokuratura powołuje się na paragraf, od którego nie ma odwołania.
Pamiętam spotkanie z Zespołem Śledczym nr 1. Prokuratorzy Marek Kuczyński, Krzysztof Schwarz i Agnieszka Stanek przyjechali do Krakowa na prywatne spotkanie z naszą rodziną, i zarzucali nam, że nie chcemy poznać prawdy. Kuczyński stwierdził nawet charakterystycznym dla siebie tonem, że się jej wyrzekamy. Mama dopytywała, kiedy po ekshumacji wrócą do nas fragmenty ciała taty. "Przecież to są szczątki mojego męża". Patrzyli na nas, jakbyśmy bredziły. Najwyraźniej fragmenty taty były już dla nich tylko jakimiś preparatami, a nie drugim człowiekiem. Tata przestał być tatą. Został dowodem w sprawie. Już podczas spotkania z prokuratorem Pasionkiem podawano szczegóły, które miały nas przekonać, a kiedy rodziny zaprotestowały, bo to było zbyt drastyczne, to patrzyli na nas, jak na winnych jakiejś zbrodni.
Proszę wybaczyć, że zapytam – jakie to szczegóły?
Na przykład, że w ciałach znajdowano niedopałki papierosów. Co to niby miało znaczyć? Albo informacja, że na miejscu katastrofy okradano zwłoki. Sygnet ojca do nas wrócił, podobnie jak obrączka. Była próba użycia karty kredytowej Andrzeja Przewoźnika, ale szybko ją zablokowano. Ojciec miał przy sobie aparat fotograficzny i laptopa, miał komórkę, którą kazano nam oddać. Nie odzyskałyśmy ich z prokuratury do dziś. Ale najbardziej bolały słowa, że ciało ojca jest dowodem. Po spotkaniu w prokuraturze byłam w ogromnych emocjach. Dziennikarze nie wierzyli, że dojdzie do ekshumacji, pytali z niedowierzaniem, po co to komu. I wtedy wypaliłam, że widocznie prokuratura ma zamiar ułożyć ciała jak pasjans na Stadionie Narodowym. W nerwach nie poprosiłam o autoryzację wypowiedzi.
Rozumiem, że z perspektywy uważa pani te słowa za zbyt dosadne.
Nie, mogłam wypowiedzieć się jeszcze mocniej. Może ktoś by wówczas zareagował. Jeszcze nie było za późno, by to powstrzymać. Leszek Kołakowski napisał kiedyś, że gdy złamie się jedno tabu, każde następne jest zagrożone. A jeśli ciało zmarłego staje się wyłącznie dowodem w śledztwie, tak się właśnie dzieje. Najwyraźniej prokuratura uznała, że skoro minęło kilka lat, już przyzwyczailiśmy się do cierpienia. Jako rodziny ofiar próbowaliśmy się wzajemnie wspierać. Zwykła rozmowa telefoniczna stawała się terapią. Ktoś był przed, ktoś już po. Dzieliliśmy się doświadczeniami.
Jeśli dzisiaj mówię o tak intymnych szczegółach, to wiem, że sama łamię tabu. Ale nie robię tego, żeby epatować makabrą. Gdybym to ja siedziała w tamtym samolocie, tata zrobiłby tak samo. Głośno mówiłby prawdę, walcząc o moje dobre imię.
Co czuje człowiek, który patrzy, jak wbrew jego woli wyciąga się z grobu jego najbliższą osobę?
Nie ma słów, które oddadzą skalę tych przeżyć. Piekło. Ekshumacja rozpoczęła się późnym wieczorem 19 marca 2018 roku. Musiałyśmy zgłosić, jakim samochodem przyjedziemy, żeby w ogóle dotrzeć na Cmentarz Rakowicki w Krakowie. Na każdego członka rodziny przypadała jedna osoba towarzysząca. Pojechałyśmy z wujem, kuzynem i naszym adwokatem. Postanowiono nad grobem coś w rodzaju białego namiotu. Przy bramie zabrano nam telefony i poinstruowano, że nie możemy mieć żadnych urządzeń rejestrujących. Żandarmi wojskowi powiedzieli, że wykonują tylko rozkazy. W moim odczuciu czuli się upodleni całą sytuacją. Mama powiedziała: "Proszę się nie przejmować, wiemy, że musicie to zrobić".
W namiocie była trójka prokuratorów: Kuczyński, Schwartz i Stanek. Na bieżąco sporządzano jakieś notatki, były stanowiska z laptopami, kręcili się ludzie w kosmicznych uniformach, jak w pandemii. To oni mieli wyciągać trumnę z grobu. Lampy świeciły jak w studiu telewizyjnym. Podobno Joanna Racewicz (wdowa po Pawle Janeczku, przyp. red.) nie wytrzymała i zapytała w emocjach, czy będzie jeszcze popcorn. My też czułyśmy się z mamą, jakbyśmy brały udział w zdjęciach do filmu. Machina ruszyła.
Opisze pani tę machinę?
Najpierw prokurator Stanek odczytała przed kamerą protokół. Zakończyła sformułowaniem, że wszystko, co się dzieje, jest objęte tajemnicą śledztwa. I że złamanie tej tajemnicy jest zagrożone karą grzywny lub pozbawienia wolności do dwóch lat. Na co moja mama rzuciła: "Zawsze możecie nas jeszcze rozstrzelać". Wtedy prokurator Stanek wyłączyła nagrywanie głosu. Zrobiono dokładną dokumentację grobu. Opisywano każdą szczelinę, żebyśmy się potem nie dopominali, że zniszczyli dziewiętnastowieczny grób.
Ustaliłyśmy z mamą, że zaraz po otwarciu grobu nasz adwokat odwiezie ją do domu. Oficer żandarmerii udostępnił mi później swój telefon, żebym mogła do niej zadzwonić, czy wszystko w porządku. Zapytałam prokuratora Kuczyńskiego, co się stanie z trumną. Odpowiedział, że zostanie zutylizowana.
– To proszę mi oddać tabliczkę i krzyż, który jest na trumnie. Wrzucę go do grobu.
– Będzie pani rzucać krzyżem?!
– A Pan chce go "zutylizować".
Podali mi krzyż i tabliczkę. Do dziś są w naszym rodzinnym grobie.
10 kwietnia 2018, w ósmą rocznicę katastrofy, ciała pani taty tam nie było.
Uzna łyśmy z mamą, że podczas uroczystości rocznicowych ludzie, którzy będą modlić się przy grobie, powinni o tym wiedzieć. Dzień wcześniej przygotowałyśmy kartkę z informacją, że ciało wbrew woli rodziny zostało ekshumowane. Kiedy wróciłyśmy na cmentarz następnego dnia, kartki nie było. Stała za to warta, pilnująca pustego grobu. To było coś strasznego.
Kiedy oddano nam ciało, podjęłyśmy decyzję o kremacji. Nigdy nie zapomnę też, jak siedziałam na krakowskich Plantach i czekałam na telefon, że to się dokonało; to był chyba najtragiczniejszy rodzaj ulgi, jakiego można doświadczyć. Powiedziałam wtedy do ojca: "Już cię nie skrzywdzą".
Postanowiłyśmy skremować ciało, bojąc się, że to nie koniec. Że za rok, dwa, prokuratura wymyśli coś nowego. W 2016 prokurator Pasionek mówił, że przez lata zmieniły się technologie i mogą się na podstawie "dowodów" dowiedzieć czegoś nowego. Mówiłam już: gdy raz się złamie tabu, później można je łamać nieustannie. Zaczęłyśmy przygotowywać drugi pogrzeb. Przez tydzień byłam na cmentarzu dzień w dzień, bo dochodziło do dziwnych sytuacji. Ktoś np. dzwonił na policję, przychodził patrol, że podobno "walają się szczątki". Nie chodzę na terapię i nie biorę leków na traumę, przeżyłam to wszystko bez podpórek. Ale mimo upływu lat nie umiem się pogodzić, że spotkało nas coś takiego. A przecież koszmar się nie kończył. Pobrane z ciał próbki dostały swoje numery. Tata stał się więc numerem. Jak to brzmi, gdy mamy w pamięci okrucieństwa totalitaryzmów?
Po ekshumacjach prokuratura informowała, że znaleziono 69 szczątków ludzkich, pochodzących od 26 osób, w trumnach innych ofiar katastrofy.
My nie mieliśmy wątpliwości, że w trumnie jest tata. Nie było żadnych problemów z identyfikacją. I podstaw, żeby w tym przypadku dokonywać ekshumacji.
Co się stało z pobranymi próbkami?
Usłyszałyśmy w prokuraturze, że trafiły do różnych zagranicznych ośrodków, bo polskie placówki "w poprzednich odsłonach śledztwa się skompromitowały". Przechodziłyśmy żałobę po raz drugi. Wszystko wróciło. Okazało się, że wystarczy przyjąć określoną polityczną narrację, żeby zniknęły wszelkie bariery. W kwietniu 2022 roku w raporcie komisji Antoniego Macierewicza upubliczniono przecież zdjęcia zwłok ofiar katastrofy. Ale skala okrucieństwa i tak została przekroczona już wcześniej.
W grudniu 2024 "Gazeta Wyborcza" informowała, że międzynarodowi eksperci wykluczają wybuch na pokładzie tupolewa. Tymczasem w lutym tego roku Jarosław Kaczyński po raz kolejny mówił podczas miesięcznicy smoleńskiej o zamachu. Takie słowa wywołują jeszcze w pani emocje?
Emocje z biegiem czasu nie maleją. Czuję bezradną furię. Moim zdaniem do katastrofy doprowadziła suma błędów na różnych szczeblach. Przeczytałam tysiące stron dokumentów ze śledztwa. W tym zeznania, jak zaniedbywano kształcenie pilotów, naginano reguły przy wydawaniu uprawnień, jak nie szanowano procedur bezpieczeństwa itd. Dla mnie szybko stało się jasne, że w teorii o zamachu nie chodzi o mityczną prawdę, tylko o politykę. 10 kwietnia miała się w 2010 roku rozpocząć kampania prezydencka. Wyjazd do Katynia to była manifestacja polityczna.
A czy rozumie pani złość Jarosława Kaczyńskiego jako człowieka, który też stracił bliskiego w tej katastrofie?
Kiedyś mogłam rozumieć ból brata. Od lat nie widzę brata, ale polityka. Myślę, że wiele osób w Polsce zrozumiało, co nas spotkało, kiedy podczas pandemii prezes został wpuszczony na niedostępny dla zwykłych ludzi cmentarz. Słynna fraza "twój ból jest lepszy niż mój" opisała to, co czujemy. A bólu i śmierci nie wolno stopniować.
Podczas obchodów rocznicy katastrofy w 2016 roku w Polsce szły pochody, organizowano akademie "ku czci i z okazji". Z grupą rodzin jesteśmy na miejscu katastrofy, telewizja transmituje uroczystości. Za chwilę będą składane wieńce. Pytam organizatorów, kiedy będzie odczytana lista ofiar. Wie pan, co usłyszałam? "Nie została przewidziana w protokole".
Jak pani zareagowała?
Poprosiłam o pomoc dziennikarzy. Dostałam od nich tablet i ruszyłam do mikrofonu. Jedni urzędnicy myśleli, że to punkt programu, innym opadła szczęka i nie zdążyli zareagować. Wyczytałam nazwiska ofiar z Wikipedii. Absurd. Ale to nie koniec. W połowie wystąpienia tablet zgasł. Usiłowałam go odblokować. Mijały sekundy, które trwały wieczność. W końcu rzuciłam: "Niech mi ktoś pomoże". Właściciel urządzenia podbiegł i je uruchomił, a ja dokończyłam. Rozpłakałam się dopiero poza obiektywami kamer. Nikt mnie nigdy nie widział w takim stanie. Chyba nikt się też wówczas nie domyślił, że "dobra zmiana" nie przewidziała w rocznicę wyczytania nazwisk ofiar na miejscu katastrofy. Nieważne było to, co się dzieje w Smoleńsku, tylko pochody w kraju. Ofiary przestały mieć znaczenie. Liczyła się wyłącznie narracja.
Od lat przychodzą do nas dokumenty z prokuratury np. z informacjami o wynikach ekshumacji albo o jakichś drobnych zmianach w zapisach dokumentów. Pisma adresowano do wszystkich rodzin jako stron śledztwa. Znów odarto ofiary z intymności. Znów nikt nie liczył się z naszymi uczuciami. A przecież to śledztwo nadal nie jest zamknięte.
Pod koniec marca prokurator Schwartz mówił, że może to nastąpić jeszcze w tym roku. Czeka pani na to?
Czekam aż poniosą konsekwencje ludzie, na których polecenie wyciągano naszych bliskich z grobów. Aż rozliczy się tych, którzy wydawali publiczne pieniądze w ramach działania podkomisji smoleńskiej, dążąc do udowodnienia z góry założonej tezy. Te kary muszą być realne. Nie chodzi o chęć zemsty, tylko o poczucie sprawiedliwości. Tworząc teorię o zamachu, wprowadzano w błąd cały naród. Stworzono fikcję, w którą wielu uwierzyło. Nie jest łatwo wyjść z takich oparów absurdu. Tak działa mechanizm propagandy.
Rozmawiamy o działaniach obozu prawicy. Druga strona polityczna w temacie Smoleńska i dyskursie o katastrofie nie ma sobie nic do zarzucenia?
Powtórzę: nikt nie przewidział, że można tak cynicznie wykorzystywać śmierć ukochanych osób. Gdyby w maju czy czerwcu 2010 r. ktoś z ówczesnych rządzących starał się powstrzymać nieustające pochody na Krakowskim Przedmieściu, wszyscy by się na niego rzucili, że nie ma serca. Prokuratura wojskowa prowadziła śledztwo w tempie normalnym – gdyby przyspieszali, byłby przekaz: "Chcą zamieść sprawę pod dywan", gdyby zasłaniali się tajemnicą śledztwa: "Chcą coś ukryć". Od początku kwestionowano wszystko, głos rozsądku nie mógł się przebić. Skala absurdu zaskoczyła wszystkich.
Prokuratura zarzuca byłemu przewodniczącemu podkomisji smoleńskiej, Wacławowi B., utrudnianie śledztwa dot. katastrofy. Wydano też postanowienia o przedstawieniu zarzutów łącznie 43 rosyjskim biegłym, które dotyczą 61 sekcji zwłok ofiar. Jak mówił prok. Schwartz, "ustalono ponad wszelką wątpliwość, że w opiniach medyczno-sądowych [...] znalazło się bardzo wiele nieprawdziwych informacji".
To, co mówi pan prokurator Schwartz, od nocy ekshumacji mojego taty nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Przecież on tam wtedy był, stał nad naszym grobowcem, uczestniczył w tym barbarzyństwie.
Wiem, jak odbywały się procedury w 2010 roku. Znacząca część rodzin ma za sobą więcej niż jeden pogrzeb szczątków bliskich. Pierwsze pogrzeby się odbyły, ale prace na miejscu katastrofy trwały wiele tygodni. Znajdowano także części ciał, które później na podstawie badań DNA identyfikowano. To wszystko sukcesywnie przywożono do Polski, organizowano kolejne pogrzeby. Mówimy o 96 ciałach wyciąganych ze zniszczonego wraku. Już sam zdrowy rozsądek każe podejrzewać, jak to było trudne i że mogło dojść do wielu nieprawidłowości. Pytanie, czy zarzuty dotyczą niekompetencji, czy celowego fałszowania. Jeśli tego drugiego, wracamy do mitycznej prawdy, która rzekomo była przed nami ukrywana.
Nie boi się pani zarzutu, że tymi słowami wpisuje się pani w "rosyjską narrację" o Smoleńsku?
Mojego dziadka zamordowano w Katyniu. Moja praca naukowa – pisałam doktorat o polskiej literaturze łagrowej – i działalność społeczna w Rodzinach Katyńskich od 1989 roku była i jest podporządkowana ujawnianiu prawdy o Zbrodni Katyńskiej. Naprawdę ktoś o zdrowych zmysłach pomyśli, że działam na zlecenie Putina? Że jestem w zmowie z Rosjanami? A może jestem po prostu córką, która walczy, by nie szargano pamięci ojca? Dzisiaj pytam raz jeszcze: gdzie są szczątki naszych bliskich, które zostały pobrane z ich ciał? Jeśli znów usłyszę, że to tylko preparaty, to najwyraźniej niewiele się zmieniło. Nie przekonają mnie żadne paragrafy, bo nic nie naprawi krzywd, które nam wyrządzono.
Jako prezes zarządu Federacji Rodzin Katyńskich mam żal także o to, że od 2010 roku łączy się Katyń ze Smoleńskiem. Całkowicie zachwiano proporcje między zbrodnią a katastrofą. Porównuje się cierpienie ofiar mordu katyńskiego i wypadku lotniczego, a przecież śmierć nie ma wagi. 22 tysiące ofiar Zbrodni Katyńskiej stały się tylko dodatkiem do Smoleńska. Po co ich wspominać, jeśli mówiąc "Katyń", słyszymy "Smoleńsk"?
Kiedyś powiedziała pani, że każda kolejna rocznica jest trudniejsza. Jaka będzie ta nadchodząca?
Każdego roku czuję obawę, że znów wydarzy się coś złego. Piętnaście lat ciągłych powrotów do najgorszych wspomnień zrobiło swoje. Są rzeczy, z którymi nigdy się nie uporam. Boli mnie, że ojciec nie doczekał pewnych chwil. Pierwszą wnuczkę kochał miłością wręcz opętańczą, drugiej nawet nie poznał. A ona nie poznała jego. Gdyby dziś żył, pewnie nadal bylibyśmy ze sobą bardzo blisko.
Od piętnastu lat z nikim tak pięknie się nie pokłóciłam. Nie tłukę już porcelany. Od piętnastu lat zastanawiam się, co by powiedział w danej sytuacji, jak zareagował. Proszę mi wierzyć, że przez ten czas przywykłam do bardzo wielu bolesnych rzeczy. A do jego nieobecności jakoś nie potrafię.
Rozmawiał Dariusz Faron, dziennikarz Wirtualnej Polski