Małgorzata Wassermann: "Na początku byłam przerażona. Jakbym straciła wszystkie wspomnienia. Dziś ojciec wraca. Uśmiecham się"
10. rocznica katastrofy smoleńskiej. - Najgorsze były pierwsze dwa lata, ale teraz widzę, że trzeba je było przetrwać. Każdy na swój sposób wyszedł z żałoby. Dziś tata wraca w bardzo miłych sytuacjach, wspomnieniach o życiu codziennym. Uwielbiał gotować: tłusto i solidnie - wspomina Zbigniewa Wassermanna jego córka Małgorzata Wassermann.
09.04.2020 19:00
Marcin Makowski: Czy pamięta pani jeszcze jak brzmiał głos ojca?
Małgorzata Wassermann: To dziwne, ale z czasem pamiętam coraz lepiej. Po samej katastrofie miałam ze wspomnieniami po ojcu ogromne problemy. Zaczęło mnie to przerażać - jakby ktoś wymazał historie z dzieciństwa, młodości - na chwilę straciłam 32 lata życia. Dzisiaj, może to przez dziesiątą rocznicę, może dlatego, że mam więcej czasu, wszystko wróciło falami.
Jak to wygląda z pani perspektywy?
Cały czas z tyłu głowy pojawiają się pytania: co by powiedział, albo wprost - co by w danej sytuacji zrobił?
Trzeba było przeczekać szok po katastrofie?
Najgorsze były pierwsze dwa lata, ale teraz widzę, że trzeba je było przetrwać. Inaczej zrobiła to moja mama, inaczej rodzeństwo, ale wyszliśmy z żałoby. Od razu zaznaczam, że obecne wspomnienia to nie jest ponure rozpamiętywanie. Tata wraca w bardzo miłych sytuacjach, w życiu codziennym.
Wiem, że to trudne, ale chciałbym zapytać o nawet nie pierwsze lata, ale miesiące. Co stało się z rzeczami po ojcu? Z jego ubraniami, książkami, dokumentami?
Tata faktycznie miał tych rzeczy bardzo dużo, ale nie przyjęliśmy metody - a wiem, że niektórzy tak robią - zostawienia po nim wszystkiego w nietkniętej formie. Dokonaliśmy rodzinnie pewnej selekcji istotnych rzeczy: zdjęć, filmów, zostawiliśmy ogromną bibliotekę. Ubrania mama przekazała jednak potrzebującym. Od początku mieliśmy przekonanie, że ojciec będzie z nami nie w rzeczach materialnych, ale w tym co zrobił i jak żył. Chodząc po Krakowie przez kilka pierwszych lat, każda ulica i kościół były punktem odniesienia. Ludzie zaczepiali mnie i mówili: "A wie pani, że Zbigniew Wassermann mi pomógł"?
Jak pani reagowała?
Naturalnie, bo nie byłam zaskoczona. Przez sześć lat współorganizowałam biuro pomocy prawnej przy jego biurze poselskim. Czasami pracowaliśmy tam pro bono w 14 osób.
Praca z ojcem - nie wszystkim taki model odpowiada.
Trudno to tak nazwać, byliśmy dla siebie partnerami. On prowadził sprawy polityczne w Warszawie, ja prawne w Krakowie, przyjmując ludzi od rana do wieczora. To się z czasem rozwinęło do takiego stopnia, że przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Miejsce w którym teraz jestem, i to kim jestem, wykuwało się właśnie wtedy.
Rok 2003, poseł PiS Zbigniew Wassermann odpowiada na pytania dziennikarzy
Był w tym wszystkim czas na zwykłe rozmowy? Powolną codzienność?
Oczywiście. Dogadaliśmy się, że każdy z nas robi co do niego należy w tygodniu, ale weekendy, święta i wakacje są dla rodziny. Niezmiernie rzadko rozmawialiśmy o pracy w domu, i to zarówno na etapie asystowania w biurze poselskim ojca, jak i później, gdy się usamodzielniłam i założyłam kancelarię. Uśmiecham się na samą myśl, gdy przypominam sobie, jak przyjeżdżał do domu w piątek wieczorem. Dzieci rodzeństwa były małe, ale wiedziały, że dziadek za chwilę będzie. A on i tak za każdym razem je zaskakiwał, wpadając z głośnym "wow" do mieszkania. Zaczynały się piski, śmiechy - dzieci się na niego rzucały. Potem była zabawa, gotowanie - bo to u nas jedna z najważniejszych rzeczy.
Co gotowaliście?
Żeby zachować precyzję - ojciec gotował. Czym tłuściej, tym lepiej. Gołąbki, fasolka, żeberka, kotlety. Ta kuchnia nigdy mi jednak nie podchodziła. Ojciec nie mógł tego zrozumieć i uważał, że wybrzydzam.
Prawdziwej polskiej kuchni pani nie lubi? Będzie skandal.
Trudno. (Śmiech). Mieliśmy o to w domu swoje bitwy, bo nie jest tajemnicą, że tata był po wielu operacjach i przewód pokarmowy miał mocno pocięty. Mimo tego szedł w dietę, która była odradzana przez lekarzy, ale po prostu kochał dom z dobrym, solidnym obiadem. Prześladował nas swego czasu pewnym pytaniem.
Jakim?
O to, jaką zupę ugotować. Tata konsekwentnie przez lata rzucał mimochodem: "Jaką zupę chcecie w tym tygodniu: grochówkę?". Odpowiadaliśmy, że nie. "To będzie fasolka". Obydwu nie znosiłam (śmiech).
Nie wierzę jednak, że ani razu nie dopytywała pani, co tam w Sejmie.
Jasne, czasami tematy schodziły na sprawy zawodowe, ale wszyscy byliśmy nimi na tyle zmęczeni, że działo się to sporadycznie.
Polityka, mimowolnie, nie rzucała jednak cienia na życie rodzinne? Zbigniew Wassermann działał w wielu - można tak powiedzieć - ryzykownych i trudnych komisjach śledczych. Od służb specjalnych, po hazardową.
To zależy w jakim aspekcie. Bywało, że fizycznie rzucała, nawet jeśli robiliśmy wszystko, aby go uniknąć. Co roku jeździliśmy na dwa pierwsze tygodnie sierpnia na wakacje, co było związane z pracami Sejmu, który najczęściej ma wtedy wolne. Nie zawsze udawało się to jednak robić z wolną głową, zwłaszcza, gdy ojciec zasiadał w komisji badającej przyczyny śmierci Krzysztofa Olewnika. Pamiętam, że zabrał wtedy ze sobą prawie cały samochód papierowych akt sprawy, które musiał przerobić. Nasze dni wyglądały następująco: jedliśmy śniadanie, potem on czytał dokumenty. Następnie szedł na rower, później wracał do czytania. Obiad, czytanie, kolacja, dokumenty. W pewnym momencie zwołano posiedzenie komisji - musieliśmy wszystko rzucić i jechać na głosowanie do Sejmu. Psychicznie tata był jednak jedną z najbardziej zrównoważonych osób, jakie w życiu poznałam. Wyprowadzenie go z równowagi graniczyło z cudem, choć było to niekiedy możliwe. Niestety zaliczałam się do grona osób, które potrafiły to zrobić.
Co takiego burzyło jego spokój?
Potrafiliśmy się bardzo mocno ściąć politycznie. Nie zawsze się co do wszystkiego zgadzaliśmy, zwłaszcza od strony prawnej. Był jeden ostry spór podczas afery starachowickiej, gdy pojawiła się kwestia skorzystania z materiałów utrwalonych na podsłuchu, w stosunku do osoby, która nie miała go założonego, ale nagrała się na taśmie przy okazji rozmowy z osobą zgodnie z przepisami podsłuchiwaną.
"Owoce zatrutego drzewa"?
Tak, to jest ta sytuacja. Ojciec stał wtedy na stanowisku, że nie może być sytuacji, w której przestępstwo uchodzi płazem tylko dlatego, że przepisy są nieprecyzyjne. Ja uważałam, że musimy się ich restrykcyjnie trzymać. Zasada legalizmu była dla mnie na pierwszym miejscu. Nigdy nasze kłótnie nie przenosiły się jednak na rodzinę, tata nigdy również nie krzyczał. Zdarzało mi się jednak, że się obrażał i wtedy milczał. Co było gorsze od samych krzyków.
A jakie poczucie humoru miał pani ojciec?
Oj, cięte. Oni ze swoim bratem tak sobie niesamowicie dokuczali, że gdy zaczynali rozmawiać, pokładaliśmy się w domu ze śmiechu. Nie dawał jednak tego po sobie poznać poza domem. Dbał bardzo, aby życie prywatne takim zostało i myślę, że przejęłam to właśnie po nim.
Jak mama - Halina - uporała się ze stratą? Wiadomo, że inaczej reagują dzieci, inaczej małżonkowie.
Nie wiem czy powinnam to mówić, bo ona zapewne naszą rozmowę przeczyta, ale ujmę to oględnie. Mama na ile mogła, przyjęła taką zasadę: nic już katastrofy smoleńskiej nie cofnie i ja nie mogę zatruć życia innym, więc muszę przeżyć najlepiej ten czas, który mi pozostał. Dla dzieci, wnuków, bliskich. Były czy są momenty, które pokazywały, jaki jest jej rzeczywisty stan, ale zawsze się starała go bardzo mocno maskować. I maskuje, myślę, do dziś.
Katastrofa do waszej rodziny w pewnym sensie "wróciła" w sierpniu 2011. Ojciec został pochowany na krakowskich Bielanach, ale w efekcie wątpliwości śledczych jego ciało - a później wielu innych ofiar - zostało ekshumowane. To było jak ponowne otwarcie zabliźniających się ran?
Nie mieliśmy wątpliwości, łącznie z mamą, że on by tak zrobił i my musimy tak zrobić. Wyjaśnić wszystko precyzyjnie do końca. To było jednak trudne, bo o ekshumacji dowiedzieliśmy się wszyscy w dniu, w którym została dokonana. Informacji nie ujawniłam nikomu, do mediów trafiła dopiero wtedy, gdy przekazał ją ktoś z personelu medycznego. Chcieliśmy przeżyć całą sytuację w spokoju, bo traktowaliśmy ja tylko jako pozyskanie niezbędnych materiałów dowodowych. Nie chcieliśmy protestów za, ani przeciw. Chyba nie mielibyśmy do tego nawet sił.
Jaka to będzie dziesiąta rocznica Smoleńska dla pani? Świat się zatrzymał, nie można zorganizować oficjalnych uroczystości, wszystko raz jeszcze zamarło w bezruchu - jak feralnego kwietniowego poranka.
Wie pan, to będzie ciężki czas, ale mamy to szczęście w nieszczęściu, że mieszkamy około 300 metrów od cmentarza. Zamówiliśmy mszę, na której zapewne nie będziemy, ale ważne jest, aby się odbyła. Będziemy się łączyć duchowo. Wiem jednak, że on by dzisiaj chciał, żebyśmy byli odważni, uśmiechnięci, szli do przodu.
Czy to się udaje?
Teraz już tak. Jest jeszcze jedna rzecz.
Jaka?
Bardzo bym chciała, aby całe śledztwo w końcu się zakończyło w sposób prawidłowy i uczciwy - na twardych dowodach, ale jakkolwiek będzie, nie czuję niechęci do nikogo. Nie mam w sobie nienawiści, żalu, chęci do zemsty. Godzę się ze wszystkim, co zostanie ustalone i potwierdzone.
Zacząłem od jego głosu i tak chciałbym skończyć. Co Zbigniew Wassermann powiedziałby dzisiaj, obserwując sytuację w Polsce? Co chciałby nam przekazać?
W 2010 roku bardzo mocno sobie uświadomiłam, co jest w życiu ważne i jak samo życie jest ulotne. Zrozumiałam również, że panuje w nim jedna naczelna zasada: nie zrobić innemu krzywdy i być dobrym człowiekiem. Dzisiaj to do mnie wraca i sądzę, że ojciec chciałby właśnie powiedzieć, że realnie zostaje po nas tylko dobro, które uczyniliśmy drugiemu.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl