To miał być zwykły dzień pracy. Polscy dziennikarze byli na miejscu katastrofy smoleńskiej. "Musieliśmy panować nad emocjami"

Do ostatniej chwili nie wiedzieli, czy polecą z prezydentem. Dopiero na warszawskim lotnisku wojskowym okazało się, że nie tupolew, a Jak-40 zabierze dziennikarzy do Smoleńska. Na pokładzie samolotu dostali białe książeczki. W środku znajdowały się nazwiska członków delegacji lecącej tupolewem. Kiedy sięgnęli po nie po kilku godzinach, nazwiska te czytali z niedowierzaniem.

10 kwietnia 2010 roku doszło do katastrofy polskiego samolotu Tu-154M na lotnisku w Smoleńsku. Zginęło 96 osób. Wśród nich był prezydent Lech Kaczyński
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne Pawła Świądra

Tekst przypominamy w 11. rocznicę katastrofy smoleńskiej.

10 kwietnia 2010 roku. Godzina 4 rano. Na lotnisko wojskowe w Warszawie przyjeżdża kilkunastu dziennikarzy. Polecą do Smoleńska, skąd przejadą do Katynia na uroczystości związane z 70. rocznicą zbrodni katyńskiej.

Paweł Świąder, wtedy dziennikarz RMF FM, mówi WP: - W 99 proc. przypadków jest tak, że dziennikarze lecą razem z delegacją. Tym razem było inaczej. O piątej rano nikomu nie przyszło przez myśl, żeby wysyłać do rodziny SMS: "Są dwa samoloty, my lecimy wcześniej, a prezydent później".

- To miał być po prostu dzień w pracy, niespecjalnie odróżniający się od innych wizyt zagranicznych - wspomina Jakub Berent, wówczas dziennikarz Eski i Vox FM. Każdy dziennikarz dostał białą książeczkę, w której znajdowały się nazwiska delegacji, a także plan całej wizyty. - Czekając na wylot komentowaliśmy to, jak wiele ważnych osób w państwie pojawi się tego dnia w Katyniu - dodaje.

Dziennikarze lecieli osobno, Jakiem-40. - Wsiedliśmy do samolotu, ale tuż przed startem wystąpiła usterka - wspomina w rozmowie z WP Jan Mróz, wtedy reporter TVN24. - Pilot powiedział: "Złośliwość rzeczy martwych, musimy przenieść się do samolotu obok" - wspomina Jakub Berent. - Przenieśliśmy się więc do drugiego, stojącego obok samolotu, który był zawczasu przygotowany do lotu. To była taka sama maszyna, Jak-40 - dodaje Mróz.

Spokojny lot, twarde lądowanie i trudne podejście rosyjskiego samolotu

Lot jak lot - mówią zgodnie byli dziennikarze. - Lądowanie natomiast pamiętam dokładnie - wspomina Jan Mróz. - Siedziałem przy oknie i obserwowałem gęstą mgłę w rejonie lotniska. Byłem ciekaw, kiedy zobaczymy ziemię. W tamtym momencie nie miałem jeszcze wystarczającej wiedzy, by podejrzewać, że może jednak pogoda nie pozwalała na lądowanie zgodnie z przepisami - dodaje.

Paweł Świąder zapamiętał jeden moment. - Koła dość mocno uderzyły o płytę lotniska. Ale to też się czasem zdarza, być może to też specyfika tego samolotu, nie budziło to wówczas we mnie jakiegoś niepokoju czy wątpliwości - nadmienia Świąder. - Kiedy zatrzymaliśmy się, miałem wrażenie, że to nie jest nawet lotnisko. Widziałem betonowe, nierówno ułożone płyty. Dookoła tylko baraki i wysokie drzewa. To też sobie tłumaczyłem – to lotnisko wojskowe, które nie jest otwarte na co dzień - mówi Świąder.

Dziennikarze wsiedli do autobusu, który czekał obok pasa startowego. Zanim odjechali w stronę Katynia, obserwowali podejście do lądowania rosyjskiego Iła-76. - To bardzo duży samolot, a bujnęło nim w prawo tak, że niemal zahaczył skrzydłem o trawę obok pasa. Pilot zwiększył obroty i odleciał. Nikt z nas nie myślał wtedy, że to zwiastun czegoś złego - wspomina Paweł Świąder. - Tu powinna zapalić się czerwona lampka - warunki są coraz gorsze, a lądowanie nawet dla pilota rosyjskiego, który znał to lotnisko, było nie do wykonania - mówi Jan Mróz.

- To podejście Iła nabrało znaczenia dopiero później - dodaje Jakub Berent.

Obraz
© PAP

"Paweł, samolot spadł. Tupolew, z prezydentem"

W drodze do Katynia okazało się, że Jan Mróz ma problem z wizą. - Rosjanie zdecydowali, że muszę wrócić na lotnisko i czekać na pokładzie samolotu aż do odlotu do Polski. Wysiadłem w Katyniu, przesiadłem się do samochodu i z konsulem polskiej ambasady w Moskwie wracałem na lotnisko. Po drodze rozmawialiśmy o stanie polskiej floty samolotowej, przewożącej najważniejsze osoby w państwie. Nawiązywaliśmy do wypadku premiera Millera. Powiedziałem, że to skandal, że w trzydziestokilkumilionowym kraju nie jesteśmy w stanie pozwolić sobie na kupno przyzwoitego samolotu dla potrzeb prezydenta, premiera i najważniejszych urzędników - opowiada ówczesny dziennikarz TVN24.

Paweł Świąder i Jakub Berent po przyjeździe na miejsce memoriału katyńskiego rozpoczęli pracę. - Za godzinę miała pojawić się delegacja, ale na miejscu były już rodziny ofiar zbrodni katyńskiej. Przygotowaliśmy sprzęt i zaczęliśmy z nimi rozmawiać. Później zaszyliśmy się w budynku, który znajduje się blisko cmentarza. Zdążyliśmy już zmontować pierwsze materiały i wysłać je do naszych redakcji. Wtedy zadzwonił telefon Kuby.

- To był mój tata - mówi Jakub Berent. - Powiedział, że w telewizji mówią, że spadł samolot. Muszę przyznać - nie uwierzyłem mu. Uznałem, że to jakieś przekłamanie. Powiedziałem: "Tato, pracuję, montuję materiał". Paweł marszczył brwi, słysząc tę rozmowę. Pracowaliśmy dalej - dodaje Berent.

Telefon dziennikarza znów zaczął dzwonić. - "Ale co ty w ogóle mówisz!" – rzucił do słuchawki. Rozłączył się, a do mnie powiedział: "Paweł, samolot spadł. Tupolew, z prezydentem". Zabrakło mi powietrza. Jak? Jak mógł spaść? W pierwszej chwili mój umysł wyparł tę informację - wspomina Paweł Świąder.

Kierunek: lotnisko w Smoleńsku

Świąder i Berent wyszli z budynku. - Widać było zaniepokojenie ochroniarzy i oficjeli. Panów w garniturach biegających nerwowo z miejsca na miejsce, odbierających dzwoniące non stop telefony. Dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, że mogło się stać coś bardzo złego - wspomina Świąder. Dziennikarze postanowili wracać na lotnisko. Zatrzymali pierwszy samochód i za sto rubli mieli podwózkę do Smoleńska.

Tymczasem na miejsce dojeżdżał Jan Mróz. - Niedaleko lotniska minął nas, pędząc na sygnale, ale w przeciwnym kierunku, samochód straży pożarnej i limuzyna ambasadora Jerzego Bahra. Na miejscu przy płycie lotniska spotkałem kilkanaście osób z polskiego korpusu dyplomatycznego i kancelarii prezydenta, czekających na przylot delegacji. Widziałem, że są poddenerwowani. Zaniepokojeni. Jeden z urzędników, odpalając papierosa od papierosa, powiedział mi: "Coś się stało z samolotem. Zniknął. Chyba się rozbił". To taka informacja, która na początku brzmi surrealistycznie - wyznaje Mróz.

- Sytuacja zaczęła rozwijać się niezwykle dynamicznie. Kilkanaście radiowozów policji, na sygnałach i z dużą prędkością, jeździło po pasie startowym w tę i z powrotem, co chwilę przemykała straż pożarna, tych służb ciągle przybywało. Co i rusz docierały kolejne szczątkowe informacje. Atmosfera gęstniała - mówi Mróz. Jego telefon zaczął się urywać.

Telefony Świądra i Berenta, którzy byli jeszcze w drodze do Smoleńska, rozdzwoniły się. Jak wspomina Świąder, dzwoniła redakcja, ale nie po to, by uzyskać informacje o zdarzeniu, a po to, by sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. - Oni nie wiedzieli, że my nie lecieliśmy samolotem z prezydentem - mówi.

I cytuje wiadomości.

"Kochamy Cię, ja i Hanka. Ryczałyśmy od rana, bo myślałyśmy, że zginąłeś, a tu właśnie usłyszałyśmy Twoją relację. O Boże jak się cieszymy. Uważaj na siebie".

"Paweł, dzięki Bogu! Cud, że byłeś w innym samolocie. Rozpłakaliśmy się ze szczęścia, gdy się dowiedzieliśmy!".

"Za kwadrans 10 jechałem taksówką do radia tak naprawdę z jedną myślą: co z Pawłem. I usłyszałem, jak wchodzisz na antenę. Rozpłakałem się z ulgi, że nic Ci się nie stało".

Pytania i przytłaczające odpowiedzi

Jan Mróz wspomina rozmowę ze Sławomirem Wiśniewskim, montażystą TVP, który jako jeden z pierwszych dostał się na miejsce katastrofy. - Natknąłem się na niego przy płycie lotniska. Opowiedział mi, co zobaczył. Mówił, że wszędzie są szczątki polskiego samolotu, niektóre płoną. I że nie wygląda, jakby ktokolwiek miał z tego wypadku ocaleć.

Dziennikarze pędzący w aucie do Smoleńska nie wiedzieli jeszcze, co dokładnie się stało z samolotem. - Zastanawialiśmy się w drodze z Kubą, czy samolot zahaczył, czy uderzył. Czy ktoś zginął, a jeśli tak, to ile osób, pięć, dziesięć? Nie mieściło nam się w głowie, że samolot się roztrzaskał i wszyscy nie żyją. Usłyszeliśmy o tym z naszych redakcji, jeszcze w trakcie jazdy tym samochodem. Trudno opisać smutek i żal, który wtedy odczuwaliśmy - wspomina Świąder.

- Zacząłem od razu czytać nazwiska pasażerów Tupolewa zamieszczone w programie wizyty. Ze strachem i niedowierzaniem: on też nim leciał? I ona też? Tak wielu ludzi było w tym samolocie, tak wielu znaliśmy i ceniliśmy - dodaje.

Kierowca podjechał z dziennikarzami pod główną bramę lotniska, która była już obstawiona przez milicję. Zajechał więc od drugiej strony, to była boczna brama, obok stała stacja benzynowa, serwis samochodowy. - Już w pierwszej chwili widzieliśmy te połamane czubki drzew, domyślaliśmy się, że samolot musiał o nie zahaczyć, ale nadal nie rozumieliśmy, jak mogło to doprowadzić do wypadku - mówi Świąder. Berent kontynuuje: - Próbowaliśmy się dostać do miejsca, gdzie – jak słyszeliśmy – najprawdopodobniej spadł samolot. Służby szybko nas powstrzymały. Zostaliśmy w miejscu oddalonym o jakieś 100 metrów od miejsca katastrofy. Emocje były ogromne, ale szybko musieliśmy nad nimi zapanować.

Obraz
© Archiwum prywatne Pawła Świądra
Obraz
© Archiwum prywatne Pawła Świądra

Dziennikarze intensywnie pracowali. Szukali kolejnych wątków i świadków, ustalali, co dokładnie się stało.

Biała książeczka

Czas na emocje przyszedł później. U Jana Mroza nastąpił, gdy wsiadł do Jaka, którym dziennikarze przylecieli rano z Polski. - Telefon nie dzwonił, nie trzeba było pracować. Przeglądałem książeczkę, którą protokół dyplomatyczny MSZ przygotowuje na wizyty prezydenta i premiera w innych krajach. Trzymam ją zresztą do dzisiaj, tak jak i rosyjską akredytację dziennikarską czy kartę pokładową z porannego lotu.

- Co roku, każdego 10 kwietnia, gdy oglądam materiały rocznicowe i znowu słyszę te upiorne syreny, mam gęsią skórkę - dodaje.

Paweł Świąder i Jakub Berent zostali w Smoleńsku na kolejne dni. - Kiedy wieczorem usiedliśmy i zaczęliśmy czytać nazwiska członków delegacji, trudno było się pozbierać. Mimo że nie pracowałem na co dzień z tymi politykami, to większość z tych osób znałem, część osobiście. To była trudna chwila.

- Osobiście zdałem sobie sprawę z tego, co tak naprawdę się stało, jak zobaczyłem wieczorem w rosyjskiej telewizji obrazki z Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie. To był moment refleksji, wtedy była na nią chwila - dodaje Jakub Berent.

Obraz
© PAP

- Teraz, gdy po latach przywołuję te wspomnienia, wracają emocje. Chciałem w tym roku wrócić do Smoleńska. Kupiłem bilet na lot do Moskwy i dalej pociąg do Smoleńska - uznałem, że te 10 lat to moment, kiedy należy tam pojechać i oddać hołd osobom, które zginęły. Mam świadomość, jakiego wymiaru politycznego nabrała ta katastrofa i jednocześnie poczucie, że to miejsce jest w jakimś sensie, tak po ludzku zapomniane - ocenia Berent.

Kilka ostatnich obrazków

Paweł Świąder wspomina jeszcze niedzielę, kiedy Rosjanie otworzyli bramę i pozwolili na chwilę wejść dziennikarzom praktycznie na miejsce katastrofy. Opowiada: - To był pierwszy i jedyny taki moment. Przez około 10 minut mogliśmy mu się dokładnie przyjrzeć. Widzieliśmy wrak, z kołami do góry, porozrzucane wokół szczątki samolotu. Próbowaliśmy zrozumieć, jak to się mogło stać, że tak ogromny samolot spadł, rozpadając się na tyle małych fragmentów. W zasadzie byliśmy mocno zdziwieni, że jego szczątki leżą na tak niewielkim obszarze. Nawet w tamtej chwili trudno nam było pogodzić się z tym, co widzimy.

Obraz
© Archiwum prywatne Pawła Świądra

- Pamiętam jeszcze jeden obraz. Gdy my rozmawialiśmy ze świadkami, okolicznymi mieszkańcami, Rosjanie ze Smoleńska przyjeżdżali w pobliże miejsca katastrofy i zostawiali tam kwiaty. Całe bukiety lub wręcz wieńce czerwonych goździków. Widzieliśmy je wszędzie, obok bramy wjazdowej na lotnisko, obok drogi, gdzie leżały szczątki samolotu, kilkoro z nich bez pytania podchodziło do nas, żeby powiedzieć nam, że bardzo nam współczują - wspomina Świąder.

- Mija już 10 lat od tej tragedii. Czas powoli zaciera część wrażeń i wspomnień. Ale są takie okazje, jak rodzinne czy przyjacielskie rozmowy, jak kolejna rocznica, gdy wracam do tego dnia. Wtedy okazuje się, że ta katastrofa wciąż we mnie jest, a wspomnienia na nowo mnie poruszają. Tak pewnie już zostanie - podsumowuje.

Wybrane dla Ciebie
Turcja obawia się wojny? Schrony mają stać się powszechne
Turcja obawia się wojny? Schrony mają stać się powszechne
Działo się w nocy. Donald Trump bojkotuje szczyt G20 w RPA
Działo się w nocy. Donald Trump bojkotuje szczyt G20 w RPA
Złe wieści dla Netanjahu. Turcja wydała za nim nakaz aresztowania
Złe wieści dla Netanjahu. Turcja wydała za nim nakaz aresztowania
USA bojkotują szczyt G20. Trumpowie nie podoba się, że będzie w RPA
USA bojkotują szczyt G20. Trumpowie nie podoba się, że będzie w RPA
Serbski parlament pomaga zięciowi Trumpa. Jest specjalna ustawa
Serbski parlament pomaga zięciowi Trumpa. Jest specjalna ustawa
Trump z apelem do senatorów. "Nie opuszczajcie miasta"
Trump z apelem do senatorów. "Nie opuszczajcie miasta"
Atak na ogromny zakład w Rosji. Ponad 1000 km od granicy z Ukrainą
Atak na ogromny zakład w Rosji. Ponad 1000 km od granicy z Ukrainą
Kowalski przerwał Żurkowi wywiad. "Jest pan draniem"
Kowalski przerwał Żurkowi wywiad. "Jest pan draniem"
Siemoniak dementuje. "Nieprawda, że służby nie przekazują informacji"
Siemoniak dementuje. "Nieprawda, że służby nie przekazują informacji"
Masowe zwolnienia w gigancie meblowym. "Walczymy o większe odprawy"
Masowe zwolnienia w gigancie meblowym. "Walczymy o większe odprawy"
Orban ogłasza sukces. "Węgry będą zwolnione z sankcji"
Orban ogłasza sukces. "Węgry będą zwolnione z sankcji"
Wyniki Lotto 07.11.2025 – losowania Eurojackpot, Multi Multi, Ekstra Pensja, Kaskada, Mini Lotto
Wyniki Lotto 07.11.2025 – losowania Eurojackpot, Multi Multi, Ekstra Pensja, Kaskada, Mini Lotto