To miał być zwykły dzień pracy. Polscy dziennikarze byli na miejscu katastrofy smoleńskiej. "Musieliśmy panować nad emocjami"

Do ostatniej chwili nie wiedzieli, czy polecą z prezydentem. Dopiero na warszawskim lotnisku wojskowym okazało się, że nie tupolew, a Jak-40 zabierze dziennikarzy do Smoleńska. Na pokładzie samolotu dostali białe książeczki. W środku znajdowały się nazwiska członków delegacji lecącej tupolewem. Kiedy sięgnęli po nie po kilku godzinach, nazwiska te czytali z niedowierzaniem.

To miał być zwykły dzień pracy. Polscy dziennikarze byli na miejscu katastrofy smoleńskiej. "Musieliśmy panować nad emocjami"
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne Pawła Świądra

10.04.2020 | aktual.: 09.04.2021 20:48

Tekst przypominamy w 11. rocznicę katastrofy smoleńskiej.

10 kwietnia 2010 roku. Godzina 4 rano. Na lotnisko wojskowe w Warszawie przyjeżdża kilkunastu dziennikarzy. Polecą do Smoleńska, skąd przejadą do Katynia na uroczystości związane z 70. rocznicą zbrodni katyńskiej.

Paweł Świąder, wtedy dziennikarz RMF FM, mówi WP: - W 99 proc. przypadków jest tak, że dziennikarze lecą razem z delegacją. Tym razem było inaczej. O piątej rano nikomu nie przyszło przez myśl, żeby wysyłać do rodziny SMS: "Są dwa samoloty, my lecimy wcześniej, a prezydent później".

- To miał być po prostu dzień w pracy, niespecjalnie odróżniający się od innych wizyt zagranicznych - wspomina Jakub Berent, wówczas dziennikarz Eski i Vox FM. Każdy dziennikarz dostał białą książeczkę, w której znajdowały się nazwiska delegacji, a także plan całej wizyty. - Czekając na wylot komentowaliśmy to, jak wiele ważnych osób w państwie pojawi się tego dnia w Katyniu - dodaje.

Dziennikarze lecieli osobno, Jakiem-40. - Wsiedliśmy do samolotu, ale tuż przed startem wystąpiła usterka - wspomina w rozmowie z WP Jan Mróz, wtedy reporter TVN24. - Pilot powiedział: "Złośliwość rzeczy martwych, musimy przenieść się do samolotu obok" - wspomina Jakub Berent. - Przenieśliśmy się więc do drugiego, stojącego obok samolotu, który był zawczasu przygotowany do lotu. To była taka sama maszyna, Jak-40 - dodaje Mróz.

Spokojny lot, twarde lądowanie i trudne podejście rosyjskiego samolotu

Lot jak lot - mówią zgodnie byli dziennikarze. - Lądowanie natomiast pamiętam dokładnie - wspomina Jan Mróz. - Siedziałem przy oknie i obserwowałem gęstą mgłę w rejonie lotniska. Byłem ciekaw, kiedy zobaczymy ziemię. W tamtym momencie nie miałem jeszcze wystarczającej wiedzy, by podejrzewać, że może jednak pogoda nie pozwalała na lądowanie zgodnie z przepisami - dodaje.

Paweł Świąder zapamiętał jeden moment. - Koła dość mocno uderzyły o płytę lotniska. Ale to też się czasem zdarza, być może to też specyfika tego samolotu, nie budziło to wówczas we mnie jakiegoś niepokoju czy wątpliwości - nadmienia Świąder. - Kiedy zatrzymaliśmy się, miałem wrażenie, że to nie jest nawet lotnisko. Widziałem betonowe, nierówno ułożone płyty. Dookoła tylko baraki i wysokie drzewa. To też sobie tłumaczyłem – to lotnisko wojskowe, które nie jest otwarte na co dzień - mówi Świąder.

Dziennikarze wsiedli do autobusu, który czekał obok pasa startowego. Zanim odjechali w stronę Katynia, obserwowali podejście do lądowania rosyjskiego Iła-76. - To bardzo duży samolot, a bujnęło nim w prawo tak, że niemal zahaczył skrzydłem o trawę obok pasa. Pilot zwiększył obroty i odleciał. Nikt z nas nie myślał wtedy, że to zwiastun czegoś złego - wspomina Paweł Świąder. - Tu powinna zapalić się czerwona lampka - warunki są coraz gorsze, a lądowanie nawet dla pilota rosyjskiego, który znał to lotnisko, było nie do wykonania - mówi Jan Mróz.

- To podejście Iła nabrało znaczenia dopiero później - dodaje Jakub Berent.

Obraz
© PAP

"Paweł, samolot spadł. Tupolew, z prezydentem"

W drodze do Katynia okazało się, że Jan Mróz ma problem z wizą. - Rosjanie zdecydowali, że muszę wrócić na lotnisko i czekać na pokładzie samolotu aż do odlotu do Polski. Wysiadłem w Katyniu, przesiadłem się do samochodu i z konsulem polskiej ambasady w Moskwie wracałem na lotnisko. Po drodze rozmawialiśmy o stanie polskiej floty samolotowej, przewożącej najważniejsze osoby w państwie. Nawiązywaliśmy do wypadku premiera Millera. Powiedziałem, że to skandal, że w trzydziestokilkumilionowym kraju nie jesteśmy w stanie pozwolić sobie na kupno przyzwoitego samolotu dla potrzeb prezydenta, premiera i najważniejszych urzędników - opowiada ówczesny dziennikarz TVN24.

Paweł Świąder i Jakub Berent po przyjeździe na miejsce memoriału katyńskiego rozpoczęli pracę. - Za godzinę miała pojawić się delegacja, ale na miejscu były już rodziny ofiar zbrodni katyńskiej. Przygotowaliśmy sprzęt i zaczęliśmy z nimi rozmawiać. Później zaszyliśmy się w budynku, który znajduje się blisko cmentarza. Zdążyliśmy już zmontować pierwsze materiały i wysłać je do naszych redakcji. Wtedy zadzwonił telefon Kuby.

- To był mój tata - mówi Jakub Berent. - Powiedział, że w telewizji mówią, że spadł samolot. Muszę przyznać - nie uwierzyłem mu. Uznałem, że to jakieś przekłamanie. Powiedziałem: "Tato, pracuję, montuję materiał". Paweł marszczył brwi, słysząc tę rozmowę. Pracowaliśmy dalej - dodaje Berent.

Telefon dziennikarza znów zaczął dzwonić. - "Ale co ty w ogóle mówisz!" – rzucił do słuchawki. Rozłączył się, a do mnie powiedział: "Paweł, samolot spadł. Tupolew, z prezydentem". Zabrakło mi powietrza. Jak? Jak mógł spaść? W pierwszej chwili mój umysł wyparł tę informację - wspomina Paweł Świąder.

Kierunek: lotnisko w Smoleńsku

Świąder i Berent wyszli z budynku. - Widać było zaniepokojenie ochroniarzy i oficjeli. Panów w garniturach biegających nerwowo z miejsca na miejsce, odbierających dzwoniące non stop telefony. Dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, że mogło się stać coś bardzo złego - wspomina Świąder. Dziennikarze postanowili wracać na lotnisko. Zatrzymali pierwszy samochód i za sto rubli mieli podwózkę do Smoleńska.

Tymczasem na miejsce dojeżdżał Jan Mróz. - Niedaleko lotniska minął nas, pędząc na sygnale, ale w przeciwnym kierunku, samochód straży pożarnej i limuzyna ambasadora Jerzego Bahra. Na miejscu przy płycie lotniska spotkałem kilkanaście osób z polskiego korpusu dyplomatycznego i kancelarii prezydenta, czekających na przylot delegacji. Widziałem, że są poddenerwowani. Zaniepokojeni. Jeden z urzędników, odpalając papierosa od papierosa, powiedział mi: "Coś się stało z samolotem. Zniknął. Chyba się rozbił". To taka informacja, która na początku brzmi surrealistycznie - wyznaje Mróz.

- Sytuacja zaczęła rozwijać się niezwykle dynamicznie. Kilkanaście radiowozów policji, na sygnałach i z dużą prędkością, jeździło po pasie startowym w tę i z powrotem, co chwilę przemykała straż pożarna, tych służb ciągle przybywało. Co i rusz docierały kolejne szczątkowe informacje. Atmosfera gęstniała - mówi Mróz. Jego telefon zaczął się urywać.

Telefony Świądra i Berenta, którzy byli jeszcze w drodze do Smoleńska, rozdzwoniły się. Jak wspomina Świąder, dzwoniła redakcja, ale nie po to, by uzyskać informacje o zdarzeniu, a po to, by sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. - Oni nie wiedzieli, że my nie lecieliśmy samolotem z prezydentem - mówi.

I cytuje wiadomości.

"Kochamy Cię, ja i Hanka. Ryczałyśmy od rana, bo myślałyśmy, że zginąłeś, a tu właśnie usłyszałyśmy Twoją relację. O Boże jak się cieszymy. Uważaj na siebie".

"Paweł, dzięki Bogu! Cud, że byłeś w innym samolocie. Rozpłakaliśmy się ze szczęścia, gdy się dowiedzieliśmy!".

"Za kwadrans 10 jechałem taksówką do radia tak naprawdę z jedną myślą: co z Pawłem. I usłyszałem, jak wchodzisz na antenę. Rozpłakałem się z ulgi, że nic Ci się nie stało".

Pytania i przytłaczające odpowiedzi

Jan Mróz wspomina rozmowę ze Sławomirem Wiśniewskim, montażystą TVP, który jako jeden z pierwszych dostał się na miejsce katastrofy. - Natknąłem się na niego przy płycie lotniska. Opowiedział mi, co zobaczył. Mówił, że wszędzie są szczątki polskiego samolotu, niektóre płoną. I że nie wygląda, jakby ktokolwiek miał z tego wypadku ocaleć.

Dziennikarze pędzący w aucie do Smoleńska nie wiedzieli jeszcze, co dokładnie się stało z samolotem. - Zastanawialiśmy się w drodze z Kubą, czy samolot zahaczył, czy uderzył. Czy ktoś zginął, a jeśli tak, to ile osób, pięć, dziesięć? Nie mieściło nam się w głowie, że samolot się roztrzaskał i wszyscy nie żyją. Usłyszeliśmy o tym z naszych redakcji, jeszcze w trakcie jazdy tym samochodem. Trudno opisać smutek i żal, który wtedy odczuwaliśmy - wspomina Świąder.

- Zacząłem od razu czytać nazwiska pasażerów Tupolewa zamieszczone w programie wizyty. Ze strachem i niedowierzaniem: on też nim leciał? I ona też? Tak wielu ludzi było w tym samolocie, tak wielu znaliśmy i ceniliśmy - dodaje.

Kierowca podjechał z dziennikarzami pod główną bramę lotniska, która była już obstawiona przez milicję. Zajechał więc od drugiej strony, to była boczna brama, obok stała stacja benzynowa, serwis samochodowy. - Już w pierwszej chwili widzieliśmy te połamane czubki drzew, domyślaliśmy się, że samolot musiał o nie zahaczyć, ale nadal nie rozumieliśmy, jak mogło to doprowadzić do wypadku - mówi Świąder. Berent kontynuuje: - Próbowaliśmy się dostać do miejsca, gdzie – jak słyszeliśmy – najprawdopodobniej spadł samolot. Służby szybko nas powstrzymały. Zostaliśmy w miejscu oddalonym o jakieś 100 metrów od miejsca katastrofy. Emocje były ogromne, ale szybko musieliśmy nad nimi zapanować.

Obraz
© Archiwum prywatne Pawła Świądra
Obraz
© Archiwum prywatne Pawła Świądra

Dziennikarze intensywnie pracowali. Szukali kolejnych wątków i świadków, ustalali, co dokładnie się stało.

Biała książeczka

Czas na emocje przyszedł później. U Jana Mroza nastąpił, gdy wsiadł do Jaka, którym dziennikarze przylecieli rano z Polski. - Telefon nie dzwonił, nie trzeba było pracować. Przeglądałem książeczkę, którą protokół dyplomatyczny MSZ przygotowuje na wizyty prezydenta i premiera w innych krajach. Trzymam ją zresztą do dzisiaj, tak jak i rosyjską akredytację dziennikarską czy kartę pokładową z porannego lotu.

- Co roku, każdego 10 kwietnia, gdy oglądam materiały rocznicowe i znowu słyszę te upiorne syreny, mam gęsią skórkę - dodaje.

Paweł Świąder i Jakub Berent zostali w Smoleńsku na kolejne dni. - Kiedy wieczorem usiedliśmy i zaczęliśmy czytać nazwiska członków delegacji, trudno było się pozbierać. Mimo że nie pracowałem na co dzień z tymi politykami, to większość z tych osób znałem, część osobiście. To była trudna chwila.

- Osobiście zdałem sobie sprawę z tego, co tak naprawdę się stało, jak zobaczyłem wieczorem w rosyjskiej telewizji obrazki z Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie. To był moment refleksji, wtedy była na nią chwila - dodaje Jakub Berent.

Obraz
© PAP

- Teraz, gdy po latach przywołuję te wspomnienia, wracają emocje. Chciałem w tym roku wrócić do Smoleńska. Kupiłem bilet na lot do Moskwy i dalej pociąg do Smoleńska - uznałem, że te 10 lat to moment, kiedy należy tam pojechać i oddać hołd osobom, które zginęły. Mam świadomość, jakiego wymiaru politycznego nabrała ta katastrofa i jednocześnie poczucie, że to miejsce jest w jakimś sensie, tak po ludzku zapomniane - ocenia Berent.

Kilka ostatnich obrazków

Paweł Świąder wspomina jeszcze niedzielę, kiedy Rosjanie otworzyli bramę i pozwolili na chwilę wejść dziennikarzom praktycznie na miejsce katastrofy. Opowiada: - To był pierwszy i jedyny taki moment. Przez około 10 minut mogliśmy mu się dokładnie przyjrzeć. Widzieliśmy wrak, z kołami do góry, porozrzucane wokół szczątki samolotu. Próbowaliśmy zrozumieć, jak to się mogło stać, że tak ogromny samolot spadł, rozpadając się na tyle małych fragmentów. W zasadzie byliśmy mocno zdziwieni, że jego szczątki leżą na tak niewielkim obszarze. Nawet w tamtej chwili trudno nam było pogodzić się z tym, co widzimy.

Obraz
© Archiwum prywatne Pawła Świądra

- Pamiętam jeszcze jeden obraz. Gdy my rozmawialiśmy ze świadkami, okolicznymi mieszkańcami, Rosjanie ze Smoleńska przyjeżdżali w pobliże miejsca katastrofy i zostawiali tam kwiaty. Całe bukiety lub wręcz wieńce czerwonych goździków. Widzieliśmy je wszędzie, obok bramy wjazdowej na lotnisko, obok drogi, gdzie leżały szczątki samolotu, kilkoro z nich bez pytania podchodziło do nas, żeby powiedzieć nam, że bardzo nam współczują - wspomina Świąder.

- Mija już 10 lat od tej tragedii. Czas powoli zaciera część wrażeń i wspomnień. Ale są takie okazje, jak rodzinne czy przyjacielskie rozmowy, jak kolejna rocznica, gdy wracam do tego dnia. Wtedy okazuje się, że ta katastrofa wciąż we mnie jest, a wspomnienia na nowo mnie poruszają. Tak pewnie już zostanie - podsumowuje.

Zobacz także
Komentarze (31)