To dopiero preludium? Pierwsze ataki Izraela już wywołały panikę
Od poniedziałku izraelskie lotnictwo intensywnie bombarduje cele w Libanie, niszcząc bazy i magazyny uzbrojenia Hezbollahu oraz polując na wysokich rangą członków organizacji. Liczba zabitych przekroczyła 600 osób. Istnieje ryzyko, że to dopiero wstęp do inwazji lądowej - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz Rydelek.
26.09.2024 13:38
Dlaczego Izraelczycy chcą wejść do Libanu? Czy Hezbollah jest w stanie odeprzeć izraelski atak? Oraz co na to wszystko Islamska Republika Iranu, najważniejszy sojusznik libańskiego Hezbollahu i arcywróg Izraela?
Stara wojna, nowe cele
Nad ranem 17 września izraelski Ministerialny Komitet ds. Bezpieczeństwa Narodowego zatwierdził nowy cel dla wojny, którą Izrael prowadzi od października 2023 roku z Hamasem, Hezbollahem oraz innymi bojówkami sponsorowanymi przez Islamską Republikę Iranu. Nowym celem wojny jest zabezpieczenie powrotu do domów 67 tys. Izraelczyków, którzy zostali w zeszłym roku ewakuowani z północy kraju ze względu na ostrzał rakietowy prowadzony przez Hezbollah.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Izraelskie służby przystąpiły do realizacji nowego celu wojennego niezwykle energicznie. Już w kilka godzin po zakończeniu obrad w Libanie zaczęły wybuchać tysiące pagerów używanych przez członków Hezbollahu. Dzień później wybuchać zaczęły natomiast krótkofalówki. Łącznie zginęło ponad 40 osób, a blisko 4 tys. zostało rannych. Atak doprowadził do załamania się linii komunikacyjnych Hezbollahu oraz ranił lub zabił wielu ważnych członków organizacji.
Izraelska operacja spowodowała panikę, która wykroczyła daleko poza granice Libanu. W sąsiedniej Syrii prezydent Assad kazał swoim służbom pozbyć się pagerów i sprawdzić wszystkie urządzenia komunikacyjne. Podobne działania podjęto również w Islamskiej Republice Iranu.
Preludium
Pagery i krótkofalówki były jednak tylko preludium do jeszcze większej operacji. 23 września, a zatem trzy dni później, Izrael rozpoczął intensywną operację powietrzną wymierzoną w Hezbollah. Operacji nadano kryptonim "Północne Strzały".
Już pierwszego dnia nalotów zaatakowano ok. 1300 celów Hezbollahu, co skalą porównać można jedynie do wojny między Izraelem a Hezbollahem z 2006 roku.
W kolejnych dniach Izrael kontynuował ataki z powietrza oraz zaczął ściągać na granicę z Libanem dodatkowe jednostki wojskowe. Tym działaniom towarzyszyło wzmożenie polowania na wysokich rangą "oficerów" Hezbollahu. Wyeliminowany został m.in. Ibrahim Aqil, dowódca elitarnych Sił Radwan, który od lipca (po zabiciu przez Izraelczyków Fuada Szukra) kierował prawdopodobnie całością sił zbrojnych Hezbollahu.
Niektórzy komentatorzy twierdzą, że operacja powietrzna to tylko "wstęp" i gdy tylko pozycje Hezbollahu zostaną odpowiednio "zmiękczone", izraelska armia wkroczy do południowego Libanu i wypchnie "Partię Boga" za rzekę Litani (ok. 25-30 km od granicy). Wydaje się jednak, że izraelski rząd nie podjął jeszcze w tej sprawie ostatecznej decyzji. Dlaczego?
Zagrożenie z północy
Hezbollah przedstawia dużo większe zagrożenie niż Hamas, z którym przez ostatnie miesiące walczyła izraelska armia. Hezbollah jest nie tylko liczniejszą formacją (dysponuje ok. 50 tys. bojowników), ale także lepiej uzbrojoną i wyszkoloną. Oddziały Hezbollahu posiadają także bogate doświadczenie bojowe, nabyte m.in. podczas wojny z Izraelem w 2006 roku czy z wojny domowej w Syrii. Hezbollah jest ponadto dobrze "zakamuflowany" w południowym Libanie. Magazyny z uzbrojeniem ukryte są na terenie cywilnych osiedli, a pod ziemią istnieje rozbudowana sieć tuneli.
Co prawda w ostatnich miesiącach Izrael zadał Hezbollahowi duże straty (zwłaszcza gdy idzie o naczelne dowództwo organizacji), jednak należy pamiętać że operacje lądowe rządzą się swoimi prawami. Hezbollah dobrze sprawdza się przy działaniach defensywnych prowadzonych na "własnym terytorium", co pokazały doświadczenia z wojny 2006 roku, gdy Izrael wkroczył do Libanu, ale podczas 34 dni walk nie był w stanie odnieść jednoznacznego zwycięstwa nad Hezbollahem.
Inwazja na Liban byłaby dla Izraela wyzwaniem nie tylko militarnym, ale także politycznym. Wejście do Libanu wzmogłoby krytykę międzynarodową Izraela oraz pogłębiłoby kryzys w relacjach amerykańsko-izraelskich. Administracja prezydenta Joe Bidena jest sfrustrowana zachowaniem premiera Benjamina Netanjahu, który sabotuje amerykańskie mediacje i próby wypracowania rozejmu w Strefie Gazy i Libanie.
W efekcie, mimo wojennej retoryki, jaką posługuje się izraelski rząd, większość jego członków (na czele z premierem Netanjahu) zdaje sobie sprawę z tego, jakie ryzyka wiążą się z inwazją lądową na Liban i mogą wahać się z podjęciem ostatecznej decyzji.
Wstrzemięźliwość Izraelczyków do wprowadzenia wojsk do Libanu może wynikać również z faktu, że sama kampania powietrzna przynosi bardzo dobre efekty. Gromadzone przez lata dane wywiadowcze na temat baz, składów zaopatrzeniowych Hezbollahu itp. są teraz wykorzystywane do rażenia celów w południowym Libanie i zmniejszania zdolności ofensywnych Hezbollahu.
Jeśli w kolejnych tygodniach izraelskie lotnictwo będzie w stanie utrzymać tak intensywną skalę nalotów, to może okazać się, że wejście izraelskich wojsk do południowego Libanu nie będzie konieczne. Mówiąc inaczej, izraelskie naloty mogą na tyle osłabić Hezbollah, że będzie on musiał zrezygnować z ostrzału północnego Izraela. Pozwoliłoby to na powrót 67 tys. Izraelczyków do swoich domów na północy, a tym samym podstawowy cel operacji "Północne Strzały" zostałby osiągnięty.
Warto pamiętać, że celem Izraela nie jest zniszczenie Hezbollahu jako takiego, a wyłącznie zapewnienie możliwości bezpiecznego powrotu 67 tys. Izraelczyków, którzy musieli opuścić północ kraju.
Inwazja nie jest przesądzona
Mimo informacyjnego szumu i wojennej retoryki, wydaje się zatem, że - na ten moment - inwazja na Liban nie jest jeszcze przesądzona. Takiego zdania jest również amerykański Pentagon.
W izraelską inwazję wątpią również byli izraelscy wojskowi, którzy wskazują że obecna koncentracja sił na granicy z Libanem jest nadal niewystarczająca do rozpoczęcia inwazji lądowej. Obecnie na granicy znajdują się zaledwie trzy dywizje IDF, a zatem tyle samo co w 2006 roku, gdy Hezbollah był dużo słabszy niż obecnie, a wojna i tak zakończyła się patem.
Zobacz także
Co na to centrala w Teheranie?
Dowództwo Hezbollahu nadal nie otrząsnęło się po serii potężnych ciosów, otrzymanych w ostatnich tygodniach od Izraelczyków. Atak na pagery i walkie-talkie doprowadził do przerwania kanałów komunikacyjnych organizacji, a eliminacja wysokich rangą "oficerów" wprowadziła niemały chaos w dowództwie Hezbollahu. Izraelska operacja powietrzna jeszcze bardziej pogłębiła zamieszanie, jakie panuje w szeregach organizacji.
Hezbollah nie posiada efektywnych środków do zwalczania izraelskiego lotnictwa, dlatego może tylko biernie przyglądać się, jak Izrael niszczy kolejne magazyny uzbrojenia, które mozolnie były wypełniane sprzętem od poprzedniej wojny z 2006 roku.
Z perspektywy Hezbollahu przedłużająca się izraelska operacja powietrzna to najgorszy możliwy scenariusz. O wiele korzystniej byłoby dla Hezbollahu, gdyby Izrael zdecydował się na inwazję lądową, bo ludzie Hasana Nasrallaha mogliby wówczas nawiązać bardziej wyrównaną walkę - na co obecnie nie ma szans.
Zobacz także
Problemy Hezbollahu komplikują również sytuację Islamskiej Republiki Iranu. Z perspektywy Teheranu Hezbollah pełni kluczową rolę w tzw. Osi Oporu, czyli sieci proirańskich bojówek na Bliskim Wschodzie. Istnieje zatem oczekiwanie, że Teheran przyjdzie Hezbollahowi z pomocą.
W praktyce pomoc z Iranu może jednak nie nadejść lub wyglądać zupełnie inaczej, niż zakłada część komentatorów. Zamiast bowiem zaangażować się bezpośrednio w walkę z Izraelem, Teheran może zintensyfikować działania innych formacji, wchodzących w skład Osi Oporu, np. jemeńskich Huti czy irackich milicji. Aczkolwiek wątpliwe, żeby ich działania w jakikolwiek znaczący sposób wpłynęły na izraelską operację "Północne Strzały".
Paradoksalnie pomoc dla Hezbollahu może nadejść z najmniej spodziewanego kierunku - a mianowicie z USA. Jak donosi portal Axios, amerykańscy dyplomaci starają się położyć kres walkom na pograniczu izraelsko-libańskim i doprowadzić do zawieszenia broni. Amerykanie nie tylko bowiem nie popierają ewentualnej inwazji na Liban, ale także optują za szerszą regionalną deeskalacją między Izraelem a Iranem.
Tomasz Rydelek, Puls Lewantu
Czytaj również: Groźba nowej wojny. Liban i Izrael mogą podpalić cały region