Rosnący w siłę populizm w Niemczech to problem dla całej Europy, Polski nie wyłączając [OPINIA]

Niemiecka scena polityczna, przez lata uchodząca za wzór stabilności, zmienia się nie do poznania. Głębokie, tektoniczne procesy osłabiają jej centrum skupione w czworokącie socjaldemokratów z SPD, Zielonych, FDP oraz chadeków z CDU/CSU. Zmiany mogą mieć dalekosiężne konsekwencje. Nie tylko dla Niemiec, ale dla całej Europy, w tym Polski - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.

Kanclerz Niemiec Olaf Scholz
Kanclerz Niemiec Olaf Scholz
Źródło zdjęć: © East News | MICHAEL KAPPELER
Jakub Majmurek

05.11.2023 | aktual.: 30.01.2024 18:28

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

W ostatnim sondażu ARD-Deutschlandtrend radykalnie prawicowa, prorosyjska, populistyczna Alternatywa dla Niemiec zajęła drugie miejsce z poparciem 22 proc. - wyprzedzając wszystkie trzy partie tworzące rząd kanclerza Olafa Scholza. Jedna z nich, liberalna FDP, zanotowała w tym samym sondażu poparcie poniżej progu wyborczego.

Z pracy rządu zadowolona jest jedna czwarta ankietowanych (23 proc.), co i tak jest postępem wobec wyników z końca wakacji, gdy rząd dobrze oceniało mniej niż 20 proc. respondentów.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Wybory krajowe w Bawarii i Hesj na początku października pokazały słabość formacji tworzących rząd i siłę populizmów. AfD udowodniła w nich, że potrafi osiągać wyniki nie tylko na ubogim, doświadczonym przez komunizm wschodzie kraju, ale także w zamożnych, zachodnich landach.

Powołanie swojej partii ogłosiła też popularna polityczka radykalnie lewicowej die Linke Sahra Wagenknecht. Jej ugrupowanie ma łączyć prawicowy i lewicowy populizm, spajane antyamerykanizmem i chęcią ponownego zbliżenia z Rosją. Według sondażu z przełomu października i listopada 29 proc. ankietowanych deklaruje, że mogłoby zagłosować na tę formację.

Niemiecka scena polityczna, przez lata uchodząca za wzór stabilności, zmienia się więc nie do poznania. Głębokie, tektoniczne procesy osłabiają jej centrum skupione w czworokącie socjaldemokratów z SPD, Zielonych, FDP (które w trójkę tworzą koalicję rządzącą) oraz chadeków z CDU/CSU. Zmiany te mogą mieć dalekosiężne konsekwencje. Nie tylko dla Niemiec, ale także dla całej Europy, w tym Polski.

Cztery problemy koalicji Scholza

Co odpowiada za problemy wspierającej gabinet Scholza koalicji? Komentatorzy wskazują na cztery główne czynniki: koszty transformacji energetycznej, wzrost cen, koszty wojny w Ukrainie i wątpliwości społeczeństwa wobec przyjętej przez niemiecki rząd polityki wschodniej, wreszcie problemy z migracją. To właśnie koszty życia, zwłaszcza energii, oraz migracja były jednym z głównych tematów kampanii wyborczej w Bawarii i Hesji.

Niemcy ogólnie popierają zieloną transformację. Diabeł tkwi jednak w szczegółach i konkretach - zwłaszcza w tym, kto ma ponieść koszty zmian. Rząd Scholza przekonał się o tym przy okazji bardzo burzliwej dyskusji nad przygotowaną przez Zielonych ustawą nakazującą, by nowo instalowane systemy grzewcze w budynkach mieszkalnych były co najmniej w 65 proc. zasilane energią odnawialną. Dziś większość niemieckich domów i mieszkań ogrzewana jest na gaz. Ustawa zakłada stopniowe przejście na zieloną energię, które docelowo miałoby objąć wszystkie gospodarstwa domowe.

Choć proces ma być stopniowy (nikt nie będzie pukał do domu i nakazywał zainstalowanie pompy cieplnej w miejsce ogrzewania gazowego), a państwo pokryje część kosztów, opinia publiczna uznała, że państwo w imię zielonej ideologii zbyt głęboko ingeruje dosłownie w domową przestrzeń Niemców. Według sondażu przeprowadzonego dla tygodnika "Die Zeit" aż 70 proc. Niemców sprzeciwia się obowiązkowym regulacjom dotyczącym ogrzewania gospodarstw domowych.

Sprawa podzieliła też rządową koalicję. Liberalna FDP krytykowała ustawę bardziej niż politycy opozycji. Choć w końcu rządowi udało się przegłosować jej złagodzoną wersję, koalicja wyszła z tego głęboko skłócona.

Teoretycznie spór wygrali wspierający ustawę Zieloni. Było to jednak mocno dwuznaczne zwycięstwo. Dyskusja sprowokowała falę niechęci wobec tej partii. Koalicyjni partnerzy zarzucali jej, że przekracza ramy, na jakie zgodziła się w umowie koalicyjnej, próbując narzucić koalicji punkty swojego programu, na które nie było ich zgody.

W trakcie wyborów w Hesji i Bawarii Zieloni byli szczególnie atakowani nie tylko przez populistyczne marginesy niemieckiej prawicy, ale też jej główny nurt. Walczący o reelekcję premier Bawarii Markus Söder stwierdził wręcz w kampanii, że "Zieloni nie pasują do Bawarii" i obiecał, że nie utworzy z nimi rządu.

Atak z prawa, atak z lewa

Söderowi udało się zapewnić sobie reelekcję, co nie jest zaskoczeniem, bo jego partia CSU - siostrzane, bawarskie ugrupowanie CDU - jest od końca II wojny naturalną partią władzy w Bawarii. Jej tegoroczny wynik - 37,2 proc. - był jednak bardzo słaby jak na tradycyjnie wysokie poparcie tej partii.

Świetny wynik, wyższy o 4,2 proc. niż cztery lata temu, zanotowali za to Wolni Wyborcy i to mimo tego, że tuż przed wyborami "Süddeutsche Zeitung" ujawniła, że lider partii Hubert Aiwagner jako nastolatek dystrybuował wydrukowany chałupniczo antysemicki manifest być może własnego autorstwa. Aiwanger tłumaczył się, że faktycznie miał w torbie kopie manifestu zawierającego antysemickie treści, ale tylko go przenosił. Do autorstwa tekstu przyznał się brat polityka, a lider Wolnych Wyborców przedstawił artykuł "SD" jako atak liberalnych elit, które specjalnie czekały z publikacją do wyborów, by zniszczyć niepasującego im polityka.

Wolni Wyborcy to lokalna, bawarska populistyczno-prawicowo partia. Kampanię prowadziła głównie wokół krytyki polityki migracyjnej i klimatycznej rządu Scholza. Choć Wolni Wyborcy nie są formacją tak radykalną jak AfD, to ich lider posługiwał się typowym prawicowo-populistycznym językiem, wzywając np. by "milcząca większość odzyskała demokrację" zawłaszczoną przez elity w Berlinie.

Sama AfD była w Bawarii trzecia, w Hesji - druga. Pokazuje to, że nawet w zamożnych landach niemiecka demokracja znajduje się pod wyraźnym naciskiem prawicowego populizmu.

Teraz taka presja może też przyjść z lewej strony za sprawą ruchu Wagenknecht. Liderka nowej partii należy do najbardziej popularnych niemieckich polityczek. Sondaż ośrodka INSA z końca sierpnia dawał jej trzecie miejsce w rankingu najbardziej lubianych polityków w Niemczech - za ministrem obrony z SPD Borisem Pistoriusem oraz Söderem. Choć całe polityczne życie związana z radykalnie lewicową die Linke, Wagenknecht w ostatnich latach bardzo wyraźnie dystansowała się do tego, co określała jako "lewica lifestyle’owa" - skupiona na poprawnych zaimkach, klimacie, walce z konsumpcją mięsa, a zapominająca o większości Niemców, zwłaszcza klasie ludowej spoza dużych miast.

Nils Markwardt, omawiając obietnice programowe, jakie pojawiły się na stronie Ruchu Sahry Wagenknecht (BSW), kpił na łamach liberalnego tygodnika "Die Zeit", że nowa partia obiecuje "wszystkim wszystko". Wyborca CDU/CSU i FDP znajdzie tam obietnice wsparcia niemieckiego przemysłu, "narodowych czempionów" i gospodarki opartej o wiedzy. Socjalny wyborca lewicowy - gwarancje obrony, a nawet ekspansji niemieckiego państwa dobrobytu. Wyborcy zieloni - kilka wzmianek o klimacie. W tym miksie kluczowe jest jednak połączenie socjalnego, lewicowego populizmu z niektórymi wątkami prawicowego, zwłaszcza tymi związanymi z kosztami polityki klimatycznej i migracją.

Na stronie BSW możemy więc np. przeczytać, że klimat wymaga oczywiście ochrony, ale "ślepy aktywizm i nieprzemyślane środki zagrażają naszej ekonomicznej substancji, czynią życie droższym i podkopują poparcie opinii publicznej dla racjonalnej polityki klimatycznej". Nowa partia deklaruje, że migracja jest korzystnym procesem tylko wtedy, gdy "nie przeciąża kraju przyjmującego i jego infrastruktury, a integracja migrantów jest aktywnie promowana i kończy się sukcesem".

Widać po jakiego wyborcę idzie BSW: statystycznie starszego, z mniejszych ośrodków, przestraszonego drożyzną i obawiającego się o swoją sytuację ekonomiczną w przyszłości, niewidzącego dla siebie miejsca w nowych, wielokulturowych Niemczech, z gospodarką opartą na wiedzy, która niespecjalne potrzebuje ludzi takich jak on.

Skąd Wagenknecht chce wziąć takich wyborców? Częściowo z elektoratu lewicy: wśród ludowych wyborców SPD i die Linke. Wraz Wagenknecht z tej drugiej partii odeszło 10 z 38 jej deputowanych do Bundestagu, więcej niż jedna czwarta klubu parlamentarnego. Komentatorzy przewidują, że BSW może wkrótce w sondażach zepchnąć die Linke pod próg wyborczy.

Ofensywa Wagenknecht skierowana jest jednak głównie przeciw AfD. Polityczka zakłada, że wyborcy tej partii niekoniecznie są prawicowi, ale głosują na skrajną prawicę, gdyż mają poczucie, że wszystkie pozostałe partie przestały ich słuchać i reprezentować.

Pierwszym testem dla nowego ugrupowania będą wybory europejskie w przyszłym roku. Kolejnym - wybory do landtagów we wschodnich landach w 2024 roku: Brandenburgii, Saksonii i Turyngii, gdzie dawna partia Wagenknecht, die Linke, zawsze notowała bardzo dobre wyniki.

Nieprzepracowany odwrót od Rosji

Jednak nawet, gdyby BSW przejął część wyborców AfD i trwale osłabił skrajną prawicę, niekoniecznie byłoby to dobrą wiadomością. Zwłaszcza z polskiego punktu widzenia. W jednej z najbardziej istotnych dla nas kwestii - stosunku do Rosji - BSW nie będzie niczym lepszym od AfD. Oba te populistyczne ugrupowania łączył będzie antyamerykanizm i mniej lub bardziej jawnie okazywana sympatia do Rosji.

Na stronie nowej partii czytamy, że bliska jest jej polityka z tradycji Willy’ego Brandta i Gorbaczowa. "Zamiast instrumentu władzy realizującego geopolityczne cele, potrzebujemy obronnego sojuszu realizującego cele Karty Narodów Zjednoczonych, dążącego do rozbrojenia, nie - do wyścigu zbrojeń" - możemy przeczytać. Choć w dokumentach partii nie pada na razie nazwa NATO, nietrudno się domyśleć, że właśnie ten sojusz ma ona na myśli, gdy pisze o "instrumencie władzy realizującym geopolityczne cele".

BSW deklaruje też, że "Europa potrzebuje stabilnej architektury bezpieczeństwa, która w dłuższym okresie powinna uwzględniać też Rosję". Sukcesy AfD i polityczny impet, z jaką na scenę wchodzi ruch Wagenknecht, pokazują, że społeczeństwo niemieckie ma wielki problem z przemyśleniem i przepracowaniem odwrotu od Rosji, jaki pod wpływem wojny w Ukrainie z wielkimi wahaniami zainicjował Olaf Scholz.

Niemcy boją się nowej rzeczywistości, jaką przyniosła wojna w Ukrainie: wzrostu kosztów energii dla gospodarstw domowych i przemysłu, który bez tanich surowców z Rosji może utracić swoją konkurencyjność. W ostatnich 20 latach z hakiem Niemcy budowały swoją tożsamość jako "eksportujący naród handlowy", budujący dobre relacje z partnerami z całego świata. Projekt Wagenknecht gra na lękach Niemców, obawiających się scenariusza, w którym "nowa zimna wojna" między skupionym wokół Stanów Zachodem a blokiem chińsko-rosyjskim zmusi Niemców do porzucenia korzystnych dla nich relacji gospodarczych i zagrozi gospodarczą zapaścią ich kraju.

W Polsce potrzebujemy zdrowej niemieckiej demokracji

Na ile zagrożenie stwarzane przez AfD i innych populistów jest poważne? Dziś scenariusz, w którym partie populistyczne zaczynają tworzyć rządy, wydaje się mało prawdopodobny. Na razie partie demokratycznego czworoboku - CDU/CSU, FDP, SPD i Zieloni - przestrzegają zasady trzymania AfD za "kordonem sanitarnym" nawet na poziomie landów, nie wspominając o federalnym. Podobnie może być z projektem Wagenknecht, choć SPD i Zieloni mogą zawierać z nim koalicje we wschodnich landach, tak jak robili to z die Linke.

Populizm zmienia jednak główny nurt niemieckiej polityki. Widać to głównie w odniesieniu do migracji. Coraz częściej w debacie publicznej artykułowane są wątpliwości, czy otwarcie przez Angelę Merkel granic dla uchodźców nie było błędem, a niemiecki system integracji migrantów działa tak, jak powinien.

Politycy z głównego nurtu starają się wyjść naprzeciw wywoływanym przez migrację i koszty integracji obawom elektoratu. Niedawno ministrowie z FDP wezwali do ograniczenia pomocy finansowej dla osób oczekujących na decyzje o przyznaniu azylu w Niemczech. Robert Habeck, wicekanclerz i współprzewodniczący Zielonych, nagrał wideo, w którym przypomniał, że przetrwanie Izraela jest racją istnienia współczesnego państwa niemieckiego, w Niemczech nie ma miejsca na antysemityzm i palenie flag Izraela, a przebywający na terenie Niemiec migranci oraz Niemcy-muzułmanie muszą się do tego dostosować albo ponieść konsekwencje. Wideo zostało świetnie przyjęte, ci sami komentatorzy, którzy atakowali i wyśmiewali Habecka jako twarz ustawy o systemach grzewczych, nagle zobaczyli w nim męża stanu przyćmiewającego kanclerza.

Z polskiego punktu widzenia najważniejsze, by populistyczny nacisk nie doprowadził do przedwczesnego resetu z Rosją i wycofania się Niemiec ze zmian zainicjowanych przez gabinet Scholza. Ale nie powinniśmy problemu niemieckiego populizmu ograniczać wyłącznie do kwestii Rosji. Tak jak polska gospodarka - połączona wieloma więzami z niemiecką - potrzebuje silnej, dynamicznie rozwijającej się niemieckiej gospodarki, tak długotrwały interes Polski wymaga zdrowej, żywej, zdolnej radzić sobie z populistycznymi zagrożeniami demokracji liberalnej w Niemczech.

Demokratyczne, wierne liberalnym wartościom Niemcy są bowiem koniecznym warunkiem długoterminowego sukcesu Unii Europejskiej, organizacji, od której sukcesu zależą nasz dobrobyt i bezpieczeństwo.

Choć na razie nie ma powodów do paniki, a AfD nie utworzy rządu z partią Wagenknecht, to przykład niemiecki pokazuje, że także zachodnie demokracje mają problem z populizmem i główny nurt polityki musi zacząć lepiej odpowiadać na problemy rozczarowanych i często żywiących uzasadnione obawy i pretensje obywateli, by takie projekty jak AfD straciły polityczny tlen.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
niemcypolskaunia europejska
Wybrane dla Ciebie