Superpaństwo zamiast Unii Europejskiej? Nie tak prędko [OPINIA]
Nie, Parlament Europejski nie przegłosował utworzenia europejskiego superpaństwa, ale zmiany w Unii są nieuniknione - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek. I rozprawia się z histerią, którą uruchomiła polska prawica w ostatnim czasie.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Gdyby ktoś zajrzał w ciągu ostatniej doby na konta polityków Zjednoczonej Prawicy w mediach społecznościowych, mógłby odnieść wrażenie, że na Polskę spadła właśnie największa dziejowa katastrofa co najmniej na miarę zaborów.
"To początek końca silnej i wolnej Polski" - rozpacza Zbigniew Ziobro.
"Polska oraz inne kraje Unii zostaną pozbawione możliwości prowadzenia własnej polityki obronnej" - wtóruje mu Beata Szydło.
"Droga do jednego państwa Europa otwarta" - rozpacza była ministra edukacji narodowej, Anna Zalewska.
Czy politycy Zjednoczonej Prawicy przeżywają w ten sposób żałobę po uciekającej im z rąk władzy, a zwłaszcza jej fruktach?
Nie do końca: wpisy sprowokowało głosowanie ze środy w Komisji Konstytucyjnej Parlamentu Europejskiego. Komisja głosami wszystkich obecnych w Europarlamencie frakcji, z wyjątkiem Konserwatystów i Reformatorów, w której zasiada PiS, przyjęła raport wzywający do reformy traktatów unijnych.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
To jednak jeszcze nie oznacza - jak można by odnieść wrażenie, słuchając polityków PiS - że już jutro unijni urzędnicy nakażą zdjąć polskie flagi, zamkną Sejm i przeniosą jego kompetencje do Brukseli, a Andrzej Duda będzie musiał wyprowadzić się z Pałacu Prezydenckiego, gdzie zastąpi go unijny namiestnik.
Droga do "superpaństwa" długa i raczej niepewna
Po pierwsze, głosowanie ze środy to dopiero pierwszy etap bardzo długiej procedury, na końcu której decydować będą nie europejskie instytucje, a państwa tworzące Unii, czyli w praktyce ich odpowiadające politycznie przed własnymi wyborcami rządy.
Propozycje przegłosowane w środę trafią w listopadzie na forum Parlamentu Europejskiego - i już tam może się okazać, że poparcie dla nich nie jest tak powszechne, jak wydawało się to w środę.
Jeśli nawet PE zaakceptuje projekt, to sprawa trafi do Rady Europejskiej - a więc instytucji gromadzącej szefów rządów państw Unii, która dla zmiany traktatów albo musi zwołać konwent złożony z przedstawicieli parlamentów narodowych i szefów rządów, albo jednomyślnie zgodzić się na uproszczoną procedurę zmiany traktatów.
Jakiej drogi nie obierze RE, zmiany muszą jeszcze ratyfikować poszczególne kraje członkowskie.
Do zmiany traktatów potrzebny jest więc długi, skomplikowany proces, którego ostateczny efekt wcale nie jest pewny, biorąc pod uwagę nastroje polityczne w Europie i siłę populistycznych ugrupowań wzrastających na antyeuropejskich nastrojach. Co więcej, nikt dziś w Europie nie myśli o tworzeniu "europejskiego superpaństwa".
Nawet gdyby wszystkie zmiany, których wprowadzenie zarekomendowała w środę Komisja Konstytucyjna PE, zostały wprowadzone w życie - co, powtórzmy, biorąc pod uwagę układ sił w Europie wcale nie jest najbardziej prawdopodobnym scenariuszem - to Unia nie stanie się jeszcze "Europejskim Państwem", a Polska jej zarządzaną z Brukseli prowincją.
Prawdą jest natomiast, że proponowane zmiany centralizują Unię i zmieniają relacje między państwami członkowskimi a Wspólnotą. Skierowany do dalszy prac dokument przewiduje między innymi likwidację zasady jednomyślności w głosowaniach RE także w sprawach bezpieczeństwa i obrony, wzmocnienie zapisów umożliwiających odcinanie państw od europejskich środków w przypadku poważnego naruszenia prawa Unii i zasad praworządności, przyznanie Wspólnocie wyłącznych kompetencji w negocjacjach w sprawie zmian klimatu, stworzenie europejskiej unii energetycznej oraz obronnej, wzmocnienie zapisów chroniących przed dyskryminacją ze względu na takie kryteria jak płeć, wreszcie zwiększenie roli Parlamentu Europejskiego.
Wiele tych zmian jest dla nas korzystnych
Wiele tych zmian jest kontrowersyjnych.
Oznaczają one przekazanie kolejnych kompetencji państw narodowych Wspólnocie, co jest decyzją, którą każde tworzące Unię państwo musi poprzedzić długą, pogłębioną, możliwie poważną i wolną od nierozsądnych emocji debatą. Jednocześnie te propozycje nie biorą się znikąd, nie są wynikiem ideologicznego zacietrzewienia czy żądzy władzy eurokratów.
Jak mówili w środę europosłowie przedstawiający projekt komisji, jest on wynikiem doświadczeń ostatnich kilku lat, gdy pandemia, inwazja Putina na Ukrainę czy ekscesy prawicowych populistów w typie Kaczyńskiego i Orbána pokazały, że traktat lizboński, podpisany 15 lat temu, nie daje Unii dostatecznych narzędzi do tego, by mogła sprawnie i skutecznie reagować na stojące przed nią wyzwania.
A tych wyzwań będzie więcej, zwłaszcza związanych ze zmianami klimatu i zagrożeniem, jakie dla porządku międzynarodowego opartego na prawie i regułach stanowią rewizjonistyczne mocarstwa: Chiny i Rosja.
Korzystne dla Polski?
Wiele propozycji przegłosowanych do dalszych prac w środę byłoby całkiem korzystnych dla polskich obywateli. Jesteśmy dziś krajem frontowym "kolektywnego Zachodu", sąsiadujemy z putinowską Rosją: nieprzestrzegającym reguł, agresywnym mocarstwem. Musimy szukać możliwie szerokich gwarancji bezpieczeństwa chroniących nas przed jego agresją.
Dziś naszym głównym dostawcą bezpieczeństwa są Amerykanie, ale nie wiemy, czy w Białym Domu wkrótce nie zasiądzie prezydent uznający, że trzeba porozumieć się z Moskwą i wycofać z Europy Wschodniej. W polskim interesie jest także wzmacnianie europejskiego filaru NATO oraz europejskich rozwiązań bezpieczeństwa. Unia obronna jest więc co najmniej wartą dyskusji propozycją, pod warunkiem, że nie będzie ona faktycznie skierowana przeciw naszym sojusznikom z Waszyngtonu.
15 października Polsce udało się odsunąć od władzy autorytarnych prawicowych populistów. Latami będziemy jednak naprawiać szkody, jakie ich rządy spowodowały w takich obszarach jak praworządność. Mocniejsze zapisy wiążące dostęp do unijnych środków z praworządnością dawałyby polskim obywatelom dodatkową polisę chroniącą przed powtórką z bitwy o sądy z lat 2015-2023 - ryzyko utraty unijnych środków podwyższałoby radykalnie polityczny koszt takich działań nawet dla takich partii jak PiS.
Wzmocnienie ochrony przed dyskryminacją na unijnym poziomie mogłoby pomóc mniejszościom, w których niektórzy polscy politycy widzą "nie ludzi, a ideologię". Polskie kobiety czy osoby należące do społeczności LGBT+ nie powinny być pozbawione elementarnych praw tylko dlatego, że nieproporcjonalny wpływ na rządy w Polsce ma dobrze zorganizowana tradycjonalistyczna mniejszość.
Większa rola Parlamentu Europejskiego przy wyborze szefa Komisji Europejskiej czy przyznanie mu inicjatywy ustawodawczej i kontroli nad wieloletnimi ramami finansowymi UE wzmacnia jedyny unijny organ mający bezpośrednią demokratyczną legitymację od obywateli UE, zwiększając w ten sposób siłę głosu oddanego w wyborach przez UE także przez obywateli i obywatelki Polski.
Uznanie polityki środowiskowej i negocjacji klimatycznych za wyłączną kompetencję Unii może budzić pewne wątpliwości. Jesteśmy ciągle znacznie uboższym społeczeństwem niż Niemcy, Francuzi, Holendrzy, wspólna polityka klimatyczna powinna uwzględniać różny poziom zamożności poszczególnych unijnych krajów. Jeśli nie ma jej zmieść populistyczna rewolta, to nie może narzucać ciężarów, które ciężko będzie w stanie unieść dużej część społeczeństw uboższych państw członkowskich. Z drugiej strony europejska unia energetyczna, europeizująca problemu zielonej tranzycji i bezpieczeństwa energetycznego, jeśli zostałaby dobrze zaprojektowana, mogłaby radykalnie zwiększyć bezpieczeństwo energetyczne i gospodarcze Polski.
Nie możemy być tylko hamulcowym
Co najważniejsze: kluczowym, długoterminowym, strategicznym interesem Polski jest zakorzenienie w silnej, zdolnej odpowiadać na stojące przed nią wyzwania Unii. Bo tylko w tym środowisku państwo z naszymi potencjałami może sobie zapewnić szeroko pojęte bezpieczeństwo i rozwój. A Unia potrzebuje wielu zmian, by zapewnić sobie siłę i zdolność do odpowiadania na wyzwania najbliższej dekady, dwóch.
Propozycje przegłosowane w środę nie są planem likwidacji Polski, ale wynikającą z konkretnych doświadczeń ostatnich lat próbą przystosowania Unii do realiów trzeciej dekady XXI wieku. Warto przynajmniej na poważnie podjąć z nimi dyskusję. Układ rządowy, który właśnie odchodzi, był programowo do tej dyskusji niezdolny. Jak będzie z nowym?
Donald Tusk, pytany o zmianę traktatów, powiedział w Brukseli: "Nam zależy na tym, żeby wzmocnić bardzo jedność Unii w tym kształcie, w jakim ona jest dzisiaj. Te rewolucje ustrojowe nie są Unii potrzebne, moim zdaniem. Niezależnie od stanowiska francuskiego czy niemieckiego, moim zdaniem, w interesie obywateli Europy i państw członkowskich jest to, żeby Europa taka, jaka jest, funkcjonowała znowu sprawnie i żeby była możliwie zjednoczona".
Przez Tuska przemawia tu pięć lat doświadczenia na najwyższym unijnym stanowisku, którego nie można lekceważyć. Najpewniej nauczony nim Tusk nie bardzo wierzy w możliwość zmiany traktatów przy obecnych stosunkach sił w Europie - w czym może mieć rację.
Europa będzie się jednak musiała zmieniać, sama dobra wola politycznej współpracy w końcu okaże się rażąco niewystarczająca. Zmiana, jeśli nie przez rewizję traktatów - co jest najbardziej transparentnym i obdarzonym demokratyczną legitymacją sposobem - dokonywać się będzie w wyniku orzecznictwa unijnych sądów czy odważnych interpretacji europejskiego prawa przez wspólnotowe instytucje.
W najgorszym wypadku czeka nas unia wielu prędkości - ściślejsza integracja w gronie chętnych państw ze strefy euro i spychanie na marginesy malkontentów i hamulcowych.
Polska nie powinna obawiać się tych zmian, nie może reagować na nie wyłącznie oporem i negacją. Naprawdę nie opłaca się być w Europie wiecznie hamulcowym - bo jesteśmy zbyt słabi, by faktycznie cokolwiek zatrzymać, a obsadzenie się w tej roli odbierze nam wpływ, jaki inaczej moglibyśmy wywierać na proces zmian.
Od nowego rządu powinniśmy oczekiwać, że nie będzie przejmował się tym, że PiS krzyczy: "Polskę, Polskę nam likwidują!", tylko zacznie na poważnie z nami rozmawiać na temat tego, w jakiej Europie Polska chciałaby się znaleźć w perspektywie następnej dekady.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski