Wagnerowcy przy granicy. "Nie ma opcji, by radykalnie wtargnęli do Polski, bo zostaną zmieceni"
- Grupa Wagnera jest straszakiem, dopóki nie postawi się jej czerwonej linii. Oni muszą zobaczyć, że każda próba wtargnięcia na teren Polski czy Litwy skończy się ich śmiercią - mówi w WP Zbigniew Parafianowicz, autor książki "Prywatne armie świata. Czyli jak wyglądają współczesne konflikty".
01.08.2023 13:46
Patryk Michalski, dziennikarz Wirtualnej Polski: Grupa Wagnera wkroczyła do polskiej kampanii wyborczej. Mateusz Morawiecki mówi o stu najemnikach, którzy przesunęli się w stronę przesmyku suwalskiego. Jarosław Kaczyński ostrzega, że "być może będą przenikać naszą granicę", a Donald Tusk odpowiada, że "PiS szuka pomocy wagnerowców ze strachu przed wyborami". Bezpieczeństwo Polski jest naprawdę zagrożone czy politycy grają strachem przed wyborami?
Zbigniew Parafianowicz, dziennikarz "Dziennika Gazety Prawnej", autor książki "Prywatne armie świata. Czyli jak wyglądają współczesne konflikty": Obie strony prezentują skrajne stanowiska. Z jednej - lider partii rządzącej próbuje hiperbolizować zagrożenie, z drugiej - lider opozycji swoim wpisem przyklepuje Kaczyńskiemu granie fikcyjnym zagrożeniem.
A jak jest w rzeczywistości?
Na Białorusi są wagnerowcy, ale na razie wyposażeni w marszrutki i autobusy. Możemy więc mówić o umownej dywizji marszrutek, która nie jest zdolna do znacznego uderzenia w NATO. Nie ma opcji, żeby taka formacja dokonała radykalnego wtargnięcia na teren przesmyku suwalskiego czy na inny fragment Polski i cokolwiek tym osiągnęła. Po czymś takim zostaną zmieceni z powierzchni ziemi. W 2018 r. znacznie lepiej przygotowani wagnerowcy, wyposażeni w ciężki sprzęt i wspierani przez proasadowskie milicje, zostali rozgromieni w Syrii pod Dajr az-Zaur. Próbowali opanować pole naftowe Conoco, które było ochraniane przez siły specjalne USA i tym samym przekroczyli czerwoną linię, która zakłada, że do amerykańskich żołnierzy się nie strzela.
Dziś wagnerowcy uprawiają przede wszystkim propagandę. Nie ma sensu jej podbijać. Z drugiej strony trzeba patrzeć im na ręce. Bo prowokacje z ich strony są realne. Mówił o tym w niedzielę prezydent Litwy Gitanas Nauseda, który w polską kampanię wyborczą nie jest zaangażowany.
W czasie kryzysu migracyjnego na granicy oddziały białoruskie prowadziły już dywersję. W 2021 r. trzykrotnie miały dokonać wtargnięcia na pas graniczny albo nawet na terytorium Polski. Po tych próbach dostali jednoznaczny sygnał, że kolejne wtargnięcie zostanie potraktowane w sposób radykalny i wrócą na Białoruś w plastikowych workach.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Łukaszenka może znów zaostrzyć kryzys na granicy i sprowadzać jeszcze więcej migrantów.
I masowo wysyłać ich na granicę razem z wagnerowcami, dzięki czemu najemnicy będą mieli do dyspozycji żywe tarcze w postaci migrantów. To jest jak najbardziej realne zagrożenie i od tego nie można abstrahować. Nauseda zapowiedział, że jeżeli będzie taka potrzeba, to wzmocni pograniczników wojskiem. Polska już to zrobiła. Mamy tam żołnierzy z Międzyrzecza i ze Szczecina.
To są najbardziej doświadczone formacje, jeśli chodzi o misje zagraniczne. Mają za sobą Irak i Afganistan. Brygada z Międzyrzecza zasłynęła m.in. obroną ratusza w Karbali, więc oni wiedzą, jak się bronić przed formacjami nieregularnymi. To nie jest tak, że Polska jest bezbronna wobec tego, co dzieje się na granicy. Dowództwo Generalne podało też informację, że żołnierze ze szczecińskiej dywizji są wyposażeni w karabiny snajperskie, więc najprawdopodobniej mają zielone światło do odstrzeliwania potencjalnych dywersantów.
To słuszne założenie?
Uważam, że tak, bo grupa Wagnera jest straszakiem, dopóki nie postawi jej się czerwonej linii. Oni muszą zobaczyć, że każda próba wtargnięcia na teren Polski czy Litwy skończy się ich śmiercią. To musi być jednoznaczne, bo inaczej zarządzanie strachem będzie przez nich stale wykorzystywane. Mamy do czynienia z zagrożeniem, które trzeba chłodno ocenić i w razie potrzeby siłą spacyfikować. To byłby bardzo duży błąd, gdyby dalej pogrywano tym tematem przed wyborami.
Wiemy, ilu najemników jest na Białorusi?
Możemy mówić o szacunkach, które pojawiają się w tej dyskusji. Najbardziej konserwatywne mówią o batalionie, czyli od 500 do 600 najemników. Z kolei najbardziej pesymistyczne szacunki byłego ambasadora Białorusi w Polsce, obecnie białoruskiego opozycjonisty Pawła Łatuszki, to około 15 tys. wagnerowców. Pośrednie mówią o pięciu-sześciu tysiącach członków grupy Wagnera i taką informację podaje np. ukraińska Straż Graniczna. Myślę, że to jest najbardziej realny wariant na ten moment. Ta liczba się jednak zmienia, bo o ile w Rosji zamknięto werbunek do grupy Wagnera, to jest on otwarty na Białorusi.
Wagnerowcy najprawdopodobniej będą próbowali pozyskiwać byłych żołnierzy białoruskich czy członków co bardziej elitarnych jednostek, choć mówienie o "elitarności" w przypadku Białorusi jest mocno na wyrost. Na pewno będą próbowali korzystać z zasobów witebskiej brygady powietrzno-desantowej i podobnej formacji z Brześcia oraz pułku specjalnego z Marijnej Horki.
Ten werbunek może przynieść znaczące wzmocnienie grupy Wagnera?
W ostatnich miesiącach nie wyglądało to imponująco, bo już wcześniej próbowano robić zaciąg do filii grupy Wagnera, czyli białoruskiej firmy "Guard-Service". Za jej pomocą Alaksandr Łukaszenka chciał pokazać, że daje swój wkład w wojnę, ale nie był to spektakularny sukces.
Wiemy też, że wagnerowcy stacjonują w Osipowiczach i częściowo w pobliskiej wsi Cel.
Tak, tam mieściła się radziecka, a później białoruska baza wojsk rakietowych. Zostały po niej opuszczone bloki, które są remontowane. To może sugerować, że wagnerowcy zostaną tam dłużej, jeśli jest im przygotowywane lokum na jesień i zimę.
Na pewno są wyposażeni w drony, bo pojawiły się zdjęcia, na których szkolą białoruską armię z ich obsługi. To jest umiejętność, którą mają nieźle opanowaną. Wagnerowcy dostali strasznie w kość od Ukraińców w walce na drony pod Bachmutem i sami zaczęli się uczyć tej techniki walki. Nauczyli się obsługiwać drony zwiadowcze i drony kamikadze, a później prowadzić wojnę elektroniczną, czyli zagłuszać drony przeciwnika. Sam widziałem w Bachmucie, jak Ukraińcy operowali dronami i w pewnym momencie tracili z nimi kontakt, bo były zagłuszane.
Te umiejętności mogą się przydać na Białorusi?
Drony bezzałogowe można z powodzeniem wykorzystywać, by niszczyć infrastrukturę graniczną, np. z Polską czy Litwą. W tym sensie to jest zagrożenie, bo jeżeli wagnerowiec z odległości kilku kilometrów będzie operował takim dronem i zniszczy polską infrastrukturę graniczną, to trudno będzie odpowiedzieć. Nawet przy użyciu karabinu - dajmy na to - snajperskiego Sako, który ma zasięg maksymalnie 1,5 km. Jeżeli wagnerowcy rzeczywiście będą próbowali prowadzić taką walkę na granicy i przy okazji będą chcieli rozhuśtać nastroje przed wyborami w Polsce, to może być to problem.
Warto jednak pamiętać, że Polska ma prawo do adekwatnej odpowiedzi. W skrajnym wariancie można sobie wyobrazić zabłąkaną baterię HIMARS, która z terenu Ukrainy bez oznaczeń i z załogą z nieznanej firmy wojskowej zniszczy bazę wagnerowców. Ale mówimy oczywiście o skrajnym scenariuszu, gdyby najemnicy zdecydowali się na coś radykalnego wobec Polski czy Litwy.
Do czego Łukaszenka potrzebuje eskalowanie sytuacji na pograniczu?
Próbuje wykorzystać propagandę wokół grupy Wagnera, stąd opowiadanie bzdur o tym, że chcieliby wyruszyć w marsz na Rzeszów. To służy targowaniu się z Zachodem o ustępstwa. Przecież słowa o marszu na polskie miasta pojawiły się, kiedy Unia Europejska pracowała nad kolejnym pakietem sankcji wobec Białorusi. Wcześniej Zachód próbował dać szansę Łukasznce, bo najbardziej drastyczne sankcje wobec reżimu były odkładane w czasie. Była próba pokazania, że ma drogę wyjścia i może być przynajmniej neutralny w wojnie przeciwko Ukrainie. On jednak nie skorzystał z tej szansy, przymuszany przez Putina, odciął sobie wszystkie drogi komunikacji z Zachodem.
W tym momencie Łukaszenka jest wzmocniony buntem Prigożyna i tym, że Putin w systemie władzy rosyjskiej osłabł. Swoimi działaniami daje do zrozumienia, że chciałby powrócić do gry, np. jako mediator rozmów pokojowych, chciałby znowu się liczyć, więc wcale nie musi być zainteresowany skrajną eskalacją. Może mu chodzić o dywersję, "szczypanie" Polski i Litwy, rozhuśtanie nastrojów przed wyborami, bo chce zwrócić na siebie uwagę. To są odcienie szarości, które sprawiają, że mówienie o wagnerowcach na granicy z Polską nie nadaje się do wplatania w kampanię. Te odcienie szarości powodują, że można się potknąć o szczegół. Prymitywne wykorzystywanie obecności wagnerowców na potrzeby polskiej polityki jest nieracjonalne.
Jaki jest najbardziej prawdopodobny scenariusz na najbliższe miesiące?
Uważam, że dywersje są jak najbardziej realne: próby wtargnięć na pas graniczny, odwracanie uwagi polskiej Straży Granicznej i wojska. Mam jednak wrażenie, że prawdziwy cel obecności wagnerowców na Białorusi jest zupełnie inny i chodzi o najbardziej perspektywiczny odcinek ich działalności.
Myślę, że chodzi o to, by ochraniać rosyjskie i białoruskie interesy w Afryce, na co naciskają oligarchowie, którzy czerpią zyski z tej obecności. Działalność grupy Wagnera w państwach takich jak Mali, Republika Środkowoafrykańska czy Sudan przy wydobyciu złota i innych minerałów jest skupiona na zaopatrywaniu w kapitał klanu rodzinnego Putina i oligarchów, którzy jeszcze go popierają.
Wydobycie złota w Republice Środkowoafrykańskiej i później legalizowanie go przez Zjednoczone Emiraty Arabskie powoduje, że tak pozyskane pieniądze nie podpadają pod system sankcji międzynarodowych. Dzięki temu cały rosyjski system władzy może się jako tako utrzymać, ma kapitał do tego, żeby istnieć. W tym sensie grupa Wagnera szkolona na Białorusi ciągle ma znaczenie. I właśnie ich przyszłość widzę dwutorowo: z jednej strony będą próbowali "podszczypywać" państwa NATO, z drugiej - szkolą się z myślą o wspieraniu afrykańskich interesów reżimu Putina i jego oligarchów.
Patryk Michalski, dziennikarz Wirtualnej Polski