Polska pokieruje UE w kluczowym czasie. "Unia się nie kończy. I praca nad nią też"
Jeżeli jakiś kraj nie interesuje się własnym miejscem na europejskiej arenie, będą się z nim mniej liczyć. Nawet jeżeli jest to jeden z największych krajów Unii. Nikt nam nie da stanowisk i pozycji w UE - sami musimy to "wychodzić" – mówi WP Agnieszka Walter-Drop.
28.04.2024 09:17
- Dyrekcja Generalna Logistyki i Tłumaczeń Konferencyjnych Parlamentu Europejskiego, której szefuje Agnieszka Walter-Drop, odpowiada za całość organizacji działania PE – organizację sesji plenarnych, wszystkich spotkań, konferencji, ich zaplecze techniczne.
- Instytucja kierowana przez Walter-Drop dba też, aby 705 europosłów z 27 krajów mogło się porozumieć – zatrudnia, szkoli i koordynuje armię tłumaczy, czyli krwiobieg sklejonej z 27 krajów i 24 oficjalnych języków unijnej wieży Babel.
- Podległa Walter-Drop Dyrekcja Generalna już rozpoczęła współpracę z tłumaczami ukraińskimi, przygotowującą grunt pod rozszerzenie Unii Europejskiej. Pierwszym etapem integracji danego kraju z Unią jest dostosowanie jego prawa krajowego do prawa UE.
Michał Gostkiewicz, dziennikarz Wirtualnej Polski: Od jakiego poziomu w Brukseli mówią z zadowoleniem, że frekwencja w eurowyborach była dobra?
Agnieszka Walter-Drop, Dyrektorka Generalna w Dyrekcji Generalnej Logistyki i Tłumaczeń Konferencyjnych Parlamentu Europejskiego: "W Brukseli"?! Unia to my. I to my, a nie "Bruksela", będziemy się – mam nadzieję - cieszyć z frekwencji. A ona się różnie rozkłada. Są państwa członkowskie, w których głosowanie jest obowiązkowe, np. Belgia. W ostatnich wyborach parlamentarnych i samorządowych w Polsce przekonaliśmy się, ile waży każdy głos.
W eurowyborach w 2019 r. w Polsce głosowało 45,68 proc. uprawnionych.
Teraz spodziewamy się, że frekwencja może być wyższa. Kampania Parlamentu Europejskiego odbywa się pod hasłem "Wykorzystaj swój głos". Liczę na wzrost świadomości Polaków, że raz na pięć lat możemy mieć realny wpływ na rzeczywistość.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pracuje pani na dyrektorskim stanowisku w UE od ponad 10 lat. Wcześniej, w polskiej dyplomacji, uczestniczyła pani w procesie akcesyjnym Polski do UE. Z pani doświadczenia – czy znacząca frekwencja wzmacnia pozycję danego kraju i przekłada się na liczbę – brzydko mówiąc – stołków?
Na pewno to pomaga, ale nie jest to warunek rozstrzygający. Tym jest siła danego kraju oraz to, czy potrafi ją wykorzystać w unijnej polityce.
A Polska potrafi?
Myślę, że jest na tym polu dużo do zrobienia. Wiele zależy i zależeć będzie od tego, na ile kompetentni jesteśmy i jak jesteśmy postrzegani.
"My"?
"My" na poziomie ekspercko-urzędniczym i "my" na poziomie międzyrządowym.
Ten pierwszy to administracja krajowa, partnerzy społeczni, urzędnicy europejscy, posłowie, członkowie gabinetów komisarzy. Wszyscy, którzy uczestniczą w wypracowywaniu danego stanowiska, muszą umieć korzystać z mechanizmów i instrumentów wpływu, które mają do dyspozycji. Muszą potrafić używać odpowiednich argumentów w negocjacjach, wiedzieć, na którym poziomie zadziałać, by odnieść sukces. Nie zawsze minister musi dzwonić. Czasem wystarczy asystent ministra. A czasami wystarczy, jak zadzwoni mój kolega do swojego kolegi.
Ten drugi poziom działa tak: jeżeli jakiś kraj wyraża désintéressement, czyli nie interesuje się politykami europejskimi albo własnym miejscem na europejskiej arenie, no to będą się z nim mniej liczyć. Nawet jeżeli jest to jeden z największych krajów Unii.
Prawdopodobnym zwycięzcą wyborów będzie grupa polityczna, do której należy część obecnej większości rządzącej w Polsce. Dobry punkt wyjścia w walce o stanowiska.
Nowy parlament oznacza nowy układ sił. Ważna będzie obsada komisji parlamentarnych i wejście do różnych gremiów - każda frakcja polityczna ma coś do ugrania. Ale także grupy narodowe będą musiały określić, o co chcą zawalczyć.
Po drugie – czeka nas powołanie nowej Komisji Europejskiej i wybór jej przewodniczącej lub przewodniczącego, oraz obsadzanie stanowisk komisarzy, w tym komisarza polskiego – oraz ich gabinetów. Oczywiście nie do wszystkich nasi rodacy trafią, bo gabinety liczą po 6 osób. Ale tu wiele zależy nie tylko od siły wynikłej z wyborów, ale także od jakości ludzi proponowanych na te stanowiska.
A mamy dobrych kandydatów?
Doświadczonych, ze znajomością dziedziny, którą się będą zajmować, i z dobrą orientacją w instytucjach europejskich? Myślę, że takich mamy.
Bo trzecia rzecz to właśnie obsada na poziomie nie politycznym, a instytucjonalnym. Czyli nominacje urzędników, zwłaszcza tych wyższych - zarządzających Komisją, Parlamentem, Radą Europejską i Radą Unii Europejskiej. Wynik wyborów nie decyduje o tej obsadzie bezpośrednio, ale pośrednio na nią wpływa – w oparciu o pozycję danego państwa.
I ocena wewnątrz Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego jest taka, że jako Polska jesteśmy na tym poziomie niedoreprezentowani.
Ale nikt nam nie powie: "tacy jesteście niedoreprezentowani, chodźcie, mamy dla was dużo stanowisk".
To rzeczywiście musimy sobie wychodzić. Ale musimy też przygotować kadry. I zacznę od tego drugiego, bo – jak wynika to zarówno z doświadczenia mojego i moich koleżanek i kolegów, jak i z analiz naszych działów kadrowych – jest z tym problem. Mianowicie: praca w instytucjach europejskich stała się dużo mniej atrakcyjna. Jest mniej kandydatów i nie są na tyle dobrzy, żeby się przebić przez rekrutację. Jedną z przyczyn są możliwości kariery w kraju.
Z tego, że w Polsce jest szeroka oferta stanowisk dla specjalistów, to się raczej należy cieszyć.
Oczywiście, ale równolegle kwestia edukacji europejskiej i promocji karier w UE została zaniedbana na polskim szczeblu rządowym i na poziomie unijnym. A przecież to leży w interesie kraju.
Miałam spotkanie z polskimi stażystami. Większość o tym stażu usłyszała na studiach za granicą albo od kolegów. A jedna dziewczyna powiedziała, że oglądała stary odcinek "M jak miłość".
"M jak miłość"?!
Tak! Wspomniano w nim, że czyjś tam kuzyn miał staż w Parlamencie Europejskim. I stwierdziła, że sprawdzi, czy te staże jeszcze się odbywają. Otóż nam potrzebne są właśnie takie miękkie komunikaty, ale docierające do jak największej liczby ludzi.
To Parlament Europejski musi do promocji zaangażować serialową Hankę Mostowiak, czyli aktorkę Małgorzatę Kożuchowską.
Jak najbardziej! To oczywiście dowód anegdotyczny, ale i przykład, że to działa. My się angażujemy w różne formy promocji, ale w moim przekonaniu to jest też zadanie dla tych, którzy dziś kształtują politykę edukacyjną – żeby młodzi ludzie w ogóle dowiedzieli się, jak i jaką karierę można robić w instytucjach unijnych. Inna sprawa to to, że te ścieżki kariery powinny być bardziej elastyczne.
To znaczy?
Sama byłam przecież w dyplomacji, a potem zmieniłam ścieżkę, choć po zakończeniu negocjacji akcesyjnych wcale nie chciałam jechać do Brukseli. W końcu pojechałam, zmieniając całe życie – otoczenie, pracę, mieszkanie, kraj. Ale dzisiaj, patrząc na kariery młodych, 35 lat w jednej instytucji brzmi nieatrakcyjnie. Tymczasem moi odchodzący na emeryturę starsi koledzy często właśnie te 35 lat temu w Parlamencie zaczynali. Tylko, że wtedy była to misja i kariera dla elity z dobrych uczelni. Dziś unijne instytucje muszą odrobić lekcję z elastyczności.
A propos etatów w UE: kiedy lata temu pierwszy raz jechałem jako dziennikarz do Parlamentu Europejskiego, myślałem: po co ta armia tłumaczy? Po co tyle oficjalnych języków? Czy nie mogliby się dogadać w kilku - np. w angielskim, francuskim czy hiszpańskim? Potem zobaczyłem, jak istotne dla każdego kraju i jego reprezentantów jest to, żeby porozumiewać się i czytać dokumenty w ojczystym języku.
To właśnie tłumaczenie pozwala zarówno na to, żeby się porozumieć, jak i na to, żeby się umieć różnić. To nie dotyczy tylko Parlamentu. Jest jeszcze jeden element, niezwykle ważny: UE musi móc przedstawić to, co robi, czterystu pięćdziesięciu milionom ludzi, mówiącym różnymi językami.
A jeśli ktoś sceptycznie podchodzi do integracji europejskiej, to tutaj Unia ma argument: przecież nie tracicie swojego języka, swojej tożsamości.
Tożsamość jest osadzona w języku, jest on jej widocznym i łatwym do zrozumienia wyznacznikiem. Język powoduje, że ludzie się z czymś identyfikują, uznają za swoje - albo nie. Że w coś się zaangażują, albo jest to im obojętne. Nam chodzi o to, aby dotrzeć do obywateli kraju, których dana polityka czy regulacja dotyczy. Trudno się wtedy posługiwać jedynie kilkoma językami, jeżeli mamy ich w Unii dwadzieścia cztery.
Pamiętam wiele sytuacji, gdy brakowało nam tłumaczy. Jeżeli kraj nie inwestuje w edukację lingwistyczną, bo inne dziedziny uznaje za ważniejsze, albo życie publiczne oswoiło się z wszechobecnością angielskiego, to robi się duży problem. Zwłaszcza w małych krajach UE.
A jak jest u nas?
Jeżeli chodzi o kształcenie językowe, jest nieźle, choć gorzej niż 20-30 lat temu. Bycie tłumaczem unijnym to jest rodzaj ukoronowania kariery lingwistycznej. Zaczyna się od przedszkola, potem dobry program w liceum, na studiach lektorat, za granicę człowiek pojedzie i widzi, że język to jest wehikuł kariery.
Gdybym teraz skończył studia lingwistyczne, to jest dla mnie w Brukseli robota, czy nie ma?
Generalnie jest robota, ale polskich tłumaczy jest sporo. Rynek polski w UE potrzebuje tłumaczy, którzy opanowali zawodowo kilka języków. To my, zatrudniając tłumaczki i tłumaczy w instytucjach europejskich, ten rynek kształtujemy. Teraz np. rośnie zapotrzebowanie na ukraiński.
Ale tłumacz musi nie tylko doskonale porozumiewać się w języku ojczystym i w tym, który tłumaczy. Musi mieć szeroką wiedzę o świecie. Na naszym – trudnym – egzaminie akredytacyjnym sprawdzamy nie tylko językowe kompetencje kandydatów, ale właśnie tę wiedzę w potrzebnych nam obszarach.
Zwłaszcza tłumacz Parlamentu Europejskiego musi się sprawnie poruszać po politykach wspólnotowych, polityce europejskiej i krajowej. Musi też mieć umiejętności techniczne. Tłumaczenie symultaniczne oznacza, że trzeba umieć w tym samym momencie wpuszczać informacje uchem i wypuszczać ustami. Śmiejemy się, że to jak dzielona partycja w komputerze.
I wreszcie – tłumacz musi umieć zachować zimną krew. Nie może spanikować, zdenerwować się. Oczywiście napięcie jest ogromne, dlatego pracujemy w zespołach – druga osoba w kabinie w sytuacji problematycznej od razu przejmuje pałeczkę.
A jak posłowie się pokłócą i obrzucą inwektywami, tłumaczymy?
Tak, ale tłumacz musi to zrobić w taki sposób, żeby przekazać intencje autora.
Jeżeli sytuacja jest bardzo trudna, to może na przykład uzupełnić ją stwierdzeniem "jak się wyraził mówca". Ale nie może nie przetłumaczyć. Nie jest od tego, żeby oceniać treść.
Czyli choćby jeden poseł drugiego posła nazwał bandytą, tłumacz musi to przetłumaczyć.
Tak. Od tego żeby posła upomnieć jest przewodniczący zebrania. Ma także prawo wyłączyć mikrofon. Zresztą prowadzenie zebrań, komisji, 12 sesji plenarnych, plus 6-7 razy w roku tak zwanych małych plenarek, czyli jednodniowych posiedzeń w Brukseli – też wymaga doświadczenia. Wiceprzewodniczących parlamentu jest 14. Plus przewodnicząca. Po co aż tylu? Dzień pracy zaczyna się o 9 rano, czasami o 8.30, trwa do 10-11 wieczorem. Do tego nocne zebrania, głosowania, zmieniające się tematy. Parlament pracuje prawie całą dobę, więc ludzie muszą się zmieniać co dwie, trzy godziny, czasem częściej.
Pani Dyrekcja Generalna odpowiada za to wszystko.
Razem ponad 700 osób. Nasze ekipy techników konferencyjnych wymieniają mikrofony, konserwują elektronikę, obsługują zdalnie wystąpienia osób z zewnątrz. A na połowie zebrań parlamentarnych teraz mamy zdalnych mówców. Jesteśmy odpowiedzialni nie tylko za tłumaczenie, ale za przygotowanie, przebieg i logistykę zebrania, także obsługę na miejscu -- robią to woźni konferencyjni, rodzaj europejskiej straży marszałkowskiej. I za zaplanowanie pracy tłumaczy i dostarczanie im dokumentacji. I za same tłumaczenie rzecz jasna.
Żeby podczas debaty tłumacz miał w głowie w dwóch językach słownictwo dotyczące jej tematu?
Tak. To, że tłumacze i tłumaczki mają to w głowie, to kwestia przygotowania, użycia źródeł i - na podstawie dokumentów opracowania glosariusza, czyli odpowiedników danych sformułowań, kluczowych pojęć i słów w języku, w którym pracujemy.
I tu w bardzo pozytywny sposób wchodzi nam do gry sztuczna inteligencja.
W jaki sposób AI pomaga tłumaczom w UE?
Od dawna mamy tak zwane biblioteki tłumaczeniowe, pomocne w tłumaczeniu maszynowym. Skatalogowane, powtarzające się sformułowania, fragmenty czy koncepty, które potem tłumacz pisemny uzupełniał i poprawiał – żeby nowe akty prawne były spójne z poprzednimi. Dziś mamy specjalne narzędzie dla tłumaczy. Dajmy na to - powstaje nowy dokument. Po francusku. Maszyna wypluwa dodatkowe 23 wersje, w których już jest użyty określony sposób frazowania i słownictwo, jakie przyjęło się w ostatnich kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu latach. Taką surówkę redagują tłumacze, a prawnicy obeznani z daną materią – aktualizują i uzupełniają. Na przykład samo sformułowanie "sztuczna inteligencja" musiało zostać wprowadzone do tych bibliotek danych.
Czy UE używa narzędzi komercyjnych?
Nie. Budują je nasi specjaliści, stosujący nasze standardy i zabezpieczenia. Jedno z ostatnich narzędzi to przygotowany przez Komisję Europejską e-Briefing. Można w nim dać maszynie pięć dokumentów, nawet długich, a ona zrobi z tego błyskawicznie streszczenie.
A kolejny powód tego, że mamy własne narzędzia maszynowego wsparcia tłumaczeń, to znowu 24 języki. Aby tłumaczenie w danym języku było dobre, to najpierw trzeba maszynę tym językiem nakarmić. I dlatego właśnie tłumaczenia generowane przez AI w mniej popularnych językach są gorsze: dostępne zbiory w tych językach są po prostu mniejsze. A my musimy mieć tłumaczenie, które pozwoli Parlamentowi przegłosować prawnie wiążący dokument, we wszystkich językach.
Kiedyś nasi tłumacze, lingwiści i specjaliści tłumaczyli wszystko słowo po słowie, teraz w części tekstów tylko wprowadzają poprawki albo formują coś lepszym językiem. Podobnie tłumacze ustni przygotowując się do zebrań. Kiedyś każdy robił glosariusze w oparciu o wspomniane biblioteki danych. Teraz mogą przed tłumaczeniem na żywo kazać e-Briefingowi albo innemu narzędziu, żeby wypluł im streszczenie w kilku językach, coś sformułował albo wynotował słowa-klucze i zrobił glosariusz. Maszyna może też pomóc już w trakcie tłumaczenia.
Jak?
Są narzędzia typu speech-to-text, podpisy w czasie rzeczywistym. Na transmisji wideo pojawiają się napisy przetłumaczone na żywo z języka mówcy na zadany język. Te narzędzia AI pomagają tłumaczom np. wyłapywać z przemówień liczby, daty, nazwiska i zapamiętywać je. Ale mają też wady – różnice jakości tłumaczenia, opóźnienia. I wreszcie – AI nie wyczuje emocji sali, a dobry tłumacz kabinowy wyczuje, czy konkretne słowa, ich intonacja i kontekst oznaczają agresję, ironię, smutny śmiech czy czystą radość. I to daje nam - i młodym ludziom w zawodzie - przyszłość.
Wybiegając w tę przyszłość: jeżeli nie zabraknie woli politycznej, Unię czeka rozszerzenie. Wektory są dwa – Ukraina z Mołdawią i Bałkany Zachodnie. To wyzwania logistyczne, organizacyjne, prawne – i językowe. Znów będzie potrzeba tłumaczy i tłumaczeń. Cieszy się pani czy obawia?
Wola polityczna być musi, bo wyznacza całemu unijnemu mechanizmowi punkt odniesienia. Ale jest też wymiar instytucjonalny, czyli trzeba dołożyć kolejne języki do rozpisanego na dwadzieścia cztery opcje systemu. Język i tłumaczenia to dziedziny, nad którymi przy każdym rozszerzeniu praca zaczyna się jako pierwsza. Bo przecież zaczyna się od uzgodnienia podstaw dotyczących wspólnych wartości.
Uzgodnienia wartości?
Dostosowania prawa krajowego do prawa europejskiego. UE to wspólnota prawna. O jej sile świadczy to, czy unijne prawo zostało wdrożone w każdym kraju w wiążący prawnie sposób i czy jest przestrzegane. Akty prawne, przetłumaczone na język danego kraju i zintegrowane z jego ustawodawstwem, są jak spoiwo. Jak klej łączący państwa członkowskie.
Ukraińcy już to robią, w części pracując na razie na wersjach angielskich. Polacy też zaczęli długo przed 2004 rokiem, właściwie już w 1991 r., po podpisaniu układu ustanawiającego stowarzyszenie między Wspólnotami a Polską. Ten proces jest tak długi także po to, aby w momencie akcesji do UE po obu stronach były gotowe wykwalifikowane kadry władające odpowiednimi językami.
Więc w przypadku Ukrainy…
…już zaczęliśmy. To wynika z bieżących potrzeb Parlamentu. Właściwie w każdym tygodniu mamy spotkania z Ukraińcami. Współpracujemy z około piętnastką tłumaczy. Dla porównania - polskich tłumaczy jest pod setkę, a angielskich prawie dwustu pięćdziesięciu. Ukraińscy tłumacze pracują w naszych zespołach. Dzięki temu też mogą rozwinąć się do tego profesjonalnego poziomu, który jest nam potrzebny.
Drugi tor działania to wsparcie grantowe dla uczelni kształcących tłumaczy właściwie we wszystkich krajach UE. W zeszłym roku przeznaczyliśmy też 150 tys. euro na granty dla instytucji ukraińskich.
Czyli tak naprawdę to wy – Dyrekcja Generalna ds. Logistyki i Tłumaczeń Konferencyjnych - przekładacie decyzje polityczne najwyższego szczebla, na przykład: "Dobra, zapraszamy Ukrainę do klubu" – na realne działania.
Bo my się naprawdę musimy do tego przygotować. Decyzja polityczna schodzi ze szczebla politycznego na szczebel urzędniczy, administracyjny, na Dyrekcję właśnie – i to my mamy umocowanie, by - w przenośni – wyciągnąć ręce…
…Instytucjonalne ręce…
…instytucjonalne ręce, by zadzierzgnąć relacje z partnerami ukraińskimi, mołdawskimi, z Bałkanów Zachodnich.
Mechanizm rozszerzenia musi zadziałać na poziomie administracyjno-urzędniczym, żeby potem na górze politycy mogli złożyć podpis?
Jak najbardziej. Tak jak było z nami w 2004 roku. To logistycznie było wówczas dużo poważniejsze wyzwanie – dwanaście krajów. Teraz my zatrudniliśmy tłumacza ukraińskiego u siebie w Dyrekcji. Ja nie znam ukraińskiego, jest kilku tłumaczy, którzy mają ten język w profilu zawodowym, ale żaden z nich nie pracuje w języku ukraińskim jako ojczystym. Dlatego potrzebujemy osoby, która tłumaczy zawodowo, która skontroluje jakość innych, która umożliwi lepszą komunikację z ukraińskimi instytucjami - na przykład z uniwersytetami, którym przyglądamy się pod kątem programów europejskich i studiów językowych, które warto byłoby wesprzeć.
W Polsce są trzy ośrodki kształcące tłumaczy - Kraków, Poznań i Warszawa, formalną umowę o współpracy mamy z Instytutem Lingwistyki Stosowanej w Warszawie. Miałam tam niedawno spotkanie ze studentami. Jest zainteresowanie i dobrze, komuś musimy przekazać pałeczkę. Bo Unia się nie kończy.
Nie kończy?
Są granice geograficzne, na których się pewnie kiedyś skończy. Ale Unia to też codzienna rzeczywistość krajów członkowskich. To projekt, który jest rozwijany i wydaje mi się, że jest wola i przekonanie o tym, że trzeba tego projektu bronić i pozwolić mu ewoluować.
Eurosceptycy powiedzą: nowe kraje? Znów przybędzie urzędników.
Ale to nie jest pierwsza okazja, przy której się przekonujemy, że potrzebujemy dobrej administracji, dobrego prawa - i jego egzekucji przez dobre sądy. Musimy w to trochę zainwestować. To przyszłość nasza i naszych dzieci.
A Unia się nie kończy, bo praca nad nią się nie kończy. To nie jest tak, że jest jakaś cezura, za którą można spocząć na laurach. Byłam na studiach, jak padała komuna. Pamiętam nasze poczucie, że walczymy w słusznej sprawie i że jak będzie demokracja, to będzie sprawiedliwie, otworzy się przed nami przyszłość i dalej będzie już tylko dobrze. A okazuje się, że o to ciągle trzeba walczyć. To co osiągnięto, potrafi być kwestionowane, otwierają się też nowe pola. Trochę tak jest też z Unią. Zobaczmy: w tej chwili jesteśmy na przykład w obszarze sztucznej inteligencji w absolutnej awangardzie. Stany Zjednoczone próbują skopiować nasze rozwiązania. I pewnie w pewnym momencie nas jakimś rozwiązaniem wyprzedzą, ale to my jesteśmy absolutnym pionierem.
Mamy AI Act – pierwszą taką regulację problemu sztucznej inteligencji na poziomie ponadnarodowym.
I teraz musimy to wdrożyć. Musimy mieć odpowiednich ludzi, którzy będą rozumieli, jak to zastosować, a na końcu będzie trzeba wyposażyć w wiedzę użytkowników, żeby ochrona tych praw była rzeczywista. Ale tu się nie można zatrzymać. Po prostu za jakiś czas rozwiną się technologie, powstaną nowe programy, świat pójdzie do przodu i będziemy musieli pójść wraz z nim. Dlatego ta praca się nie kończy.
Jak groźna jest stagnacja, pokazuje przykład krajów bałkańskich. Dano im perspektywę akcesji, która zmieniła się w odległy miraż. Czy to polskiej prezydencji przypadnie w udziale nadanie impetu rozszerzeniu?
Na pewno będzie to okazja, żeby ten impet nadać. Ale przed prezydencją czeka nas kilkanaście bardzo skomplikowanych miesięcy. Przez miesiąc po ogłoszeniu wyników wyborów 9 czerwca frakcje polityczne będą wybierać swoje władze. To się zacznie natychmiast, w powyborczy poranek, to będzie czas walki o wpływy delegacji narodowych, w tym polskich, w swoich frakcjach. Po ogłoszeniu koalicji na poziomie Parlamentu Europejskiego – bo żadna partia nie zdobędzie samodzielnej większości, taka jest specyfika wyborów europejskich – zacznie się "podział łupów", czyli dzielenie stanowisk w Parlamencie.
Co potem?
Potem czeka nas bardzo emocjonujące politycznie lato. My, Dyrekcja Generalna, będziemy szkolić nowe posłanki i posłów i ich ekipy. W lipcu sesja Parlamentu, na której zostaną wybrani: przewodniczący, prezydium i kwestorzy. A we wrześniu ruszy kolejny etap, prawdziwie emocjonujący proces polityczny, czyli wspomniane wybory przewodniczącego Komisji Europejskiej. Wiodącą kandydatką jest walcząca o reelekcję Ursula von der Leyen, ale będzie musiała zebrać większość. Ma czas od wyborów do września.
I to wcale nie jest jeszcze rozstrzygnięte.
Nie jest. Będzie bardzo ciekawie. Dalej – październik i listopad to tak zwane wysłuchania kandydatów na komisarzy. Czyli to ciągle czas negocjacji, bo tych kandydatów przedstawiają kraje członkowskie, przewodniczący czy przewodnicząca Komisji ustala zawartość tek, czyli zakresu zadań każdego komisarza, Parlament zaś ocenia ich program i przygotowanie do objęcia danej teki. Tak naprawdę Komisja będzie w pełni gotowa do działań pewnie w grudniu, a może nawet w styczniu, równocześnie z nowym przewodniczącym Rady Europejskiej, którego też trzeba wybrać - a to z kolei zadanie dla szefów państw i rządów.
I niemal równocześnie z nowym albo starym prezydentem USA. W sumie wygodnie - my, polska prezydencja, przyjdziemy na gotowe, a nie na najtrudniejszy moment, czyli jak wszyscy będą zajęci walką o funkcje.
Prezydencja kompletnie nie ma roli w procesie wyłaniana unijnych władz, tak że z tego punktu widzenia to rzeczywiście dobrze. Czas tych ustaleń przypadnie na poprzedzającą nas prezydencję węgierską, której rola będzie ograniczona, bo przez te pół roku praktycznie nie ma agendy legislacyjnej.
Natomiast, co możemy jako prezydencja? Trzeba pamiętać, że to Komisja jest monopolistą, jeżeli chodzi o proponowanie aktów prawnych. Dopiero wówczas wspiera je prezydencja. Nowa Komisja to nowe inicjatywy, prezydencja będzie je więc wspierać. Mówi się np. o nowym portfolio w Komisji, czyli komisarzu ds. obrony, co może być korzystne także dla Polski. Ale znów - prezydencja nie będzie miała roli w kształtowaniu tego portfolio, bo to wyłączna kompetencja przewodniczącego Komisji.
Zaznaczam - nie mnie mówić w imieniu prezydencji. Mam tylko nadzieję, że będziemy ambitni. Bo Unia to organizm, w którym albo jesteś ambitny, albo niewiele znaczysz.
Mamy szansę współkształtować rzeczywistość unijną w ważnym momencie historycznym. Wspomniał pan o wyborach w USA, a jeszcze cały czas musimy brać pod uwagę wojnę, presję migracyjną, długofalowe problemy z klimatem i z demografią.
Podsumowując: obecna opcja rządząca w Polsce najprawdopodobniej będzie współrządzić Unią, w której po pięciu latach na nowo rozłożą się siły, mamy trudny moment historyczny, mamy prezydencję, mamy duże wyzwania. Do tego w UE jest oczekiwanie, że nowe polskie władze będą w Brukseli grały inaczej, niż do tej pory. Czy możemy bardzo dużo ugrać?
Tak, nawet jeżeli w wielu zakresach nasze polityki będą kontynuacją dotychczasowych. Pamiętajmy, że kraje mają interesy długofalowe, które się nie rodzą przy wyborach, tylko wynikają z uwarunkowań strukturalnych i szerokiego kontekstu politycznego.
Niezależnie od zmian władzy kraje członkowskie mają pewne stałe tory, po których się poruszają?
Tak, także w przypadku Polski. To, co się może zmienić, to sposób gry – być może będziemy teraz działać bardziej na zasadzie współpracy, rozmowy. A kiedy przyjdzie do bicia się o nasze racje, czasami bycia bardzo twardym – będziemy, mimo ostrej walki, wciąż w grze.
Musimy też pokazać młodym ludziom, że jest tam miejsce dla nich. Żeby mieli świadomość, że mogą… nie, angielskie "make a difference", czyli po polsku "zrobić różnicę" – to w moich uszach brzydko brzmi. Lepiej powiedzieć: masz realny wpływ, więc wykorzystaj twój głos w wyborach europejskich. Bo powtórzę – Unia się nie kończy.
Michał Gostkiewicz, dziennikarz Wirtualnej Polski
Napisz do autora: Michal.Gostkiewicz@grupawp.pl