Z prawej policyjny schemat zbrodni, z lewej skazany za nią Artur Niedzielski, fot. Tomasz Molga© WP

Odsiedział 24 lata za zabójstwo. Teraz pojawia się świadek: "Mordercą był kto inny"

Tomasz Molga

Boję się, że niedługo stracę mowę, a muszę to wreszcie głośno powiedzieć. Proszę pana, dwóch ludzi zostało niewinnie skazanych. Zabójcą był mój mąż.

  • Latem 1995 roku Grudziądzem wstrząsnęło brutalne zabójstwo lokalnego przedsiębiorcy. Nowy świadek po wielu latach zdecydował się ujawnić: "Poszli siedzieć nie ci, co powinni". Wirtualna Polska dotarła do śmiertelnie chorej kobiety, która rzuca nowe światło na sprawę.
  • Jeden z dwójki skazanych za tę zbrodnię na 25 lat więzienia wyszedł niedawno na wolność. Uznano, że "kara eliminująca go z życia spełniła swój cel". Ani on, ani drugi mężczyzna nigdy nie przyznali się do winy.
  • Prokuratura postanowiła właśnie wrócić do sprawy. Wszczęła postępowanie wyjaśniające i poprosiła sąd o dostarczenie akt i dowodów z archiwum.

***

Grudziądz. Malutkie mieszkanie socjalne na parterze pięciopiętrowego bloku. Od kilku lat to cały świat pani Renaty. Prawie nie wstaje z łóżka. Siły ma tylko tyle, żeby czasem podejść do okna. Przeważnie leży, skacząc pilotem po kanałach telewizyjnych. Przez drgawki nie może samodzielnie jeść. To objawy choroby neurologicznej. Mówi z wielką trudnością.

- 20 lat temu było takie zabójstwo w Grudziądzu, kiedy w bloku przy dawnej ulicy Dzierżyńskiego, za kioskiem ruchu, nożami zamordowano mężczyznę. Poszli za to siedzieć dwaj włamywacze, a tak naprawdę to był mój mąż z kolegą.

Choć to ledwie dwa zdania, ich wypowiedzenie trwa wieczność, bo pani Renata przerywa i wzdycha niemal po każdym słowie.

- Tamtej nocy mąż wrócił do domu w zakrwawionej kurtce, spodniach i butach. Zamknął drzwi i powiedział: "Poderżnąłem mu gardło od ucha, patrz, ile krwi z niego chlusnęło". Kazał mi swoje buty spalić w piecu, a sam pobiegł się umyć w Wiśle. Po powrocie powiedział, że kurtkę wyrzucił na dach garaży przy parku niedaleko naszego mieszkania na Toruńskiej, gdzie wtedy mieszkaliśmy.

Jakie zabójstwo mógł popełnić mąż, pani Renata domyśliła się dwa dni później. O morderstwie przy Dzierżyńskiego (obecnie ul. Bora-Komorowskiego) huczało całe miasto, pisały lokalne "Nowości", relacjonowała telewizja.

Na pytanie, dlaczego zdecydowała się mówić akurat teraz, wybucha płaczem: - Ciężko mi z tym żyć. Naprawdę ciężko, że inni, niewinni ludzie poszli za to siedzieć - znów wzdycha i opada na łóżko.

- Mąż latami mi groził, że pójdę siedzieć razem z nim za spalenie dowodów i współudział. Dręczył mnie, szantażował. Sądzę, że to przez to zaostrzyły się objawy mojej choroby. Rozwiedliśmy się kilkanaście lat temu. Jestem sama, niewiele mi życia zostało, nie mam już powodu, aby go chronić.

Pamięta tylko kilka obrazów, które najbardziej utkwiły jej w pamięci - to, że paliła zakrwawione adidasy w piecu, i że wyglądała wtedy przez okno, bo mąż kazał pilnować, czy ktoś nie zwraca uwagi, że latem z komina leci dym.

- To było chyba w 1994 albo 1995 roku. Zabity miał na imię Zbigniew, na nazwisko chyba Rafalski albo jakoś podobnie.

Wina skazanych wydaje się nie budzić wątpliwości

"Nie odnotowano zabójstwa kogoś takiego jak Zbigniew Rafalski" - napisał w mailu do Wirtualnej Polski prokurator Jarosław Kilkowski, naczelnik wydziału śledczego Prokuratury Okręgowej w Toruniu. Dodał jednak: "Opis wskazuje, że może chodzić o zabójstwo innej osoby, do którego doszło 5 lipca 1995 roku w mieszkaniu przy ul. Bora-Komorowskiego (dawniej Dzierżyńskiego, tak jak mówiła pani Renata) w Grudziądzu. W sprawie zapadł wyrok skazujący".

Prokurator Kilkowski zastrzega przy tym, że kto ma wiarygodną wiadomość o dokonaniu przestępstwa, a nie informuje organów ścigania, naraża się na odpowiedzialność karną.

Później, już po wymianie korespondencji, prokurator (sam pamiętał zabójstwo) ściąga akta z archiwum sądu. W kolejnej rozmowie dodaje już, że wina skazanych wydaje się nie budzić wątpliwości - Sąd Apelacyjny i Sąd Najwyższy utrzymały w mocy wyrok pierwszej instancji. Skazanie opierało się na wyczerpujących zeznaniach jednego z uczestników przestępstwa.

Sprawą zajęła się również policja - pani Renata poprosiła sąsiadkę, żeby spisała wywieszony na klatce schodowej numer telefonu do dzielnicowego. Z nim również podzieliła się tajemnicą skrywaną od lat.

Dzielnicowy powiadomił kolegów z kryminalnego, a ci odwiedzili panią Renatę. Powtórzyła im jeszcze raz: zabójcą jest mój były mąż, a tamci poszli siedzieć niesłusznie. Zaznaczyła, że jest gotowa ponieść wszystkie prawne konsekwencje.

Notatki z tej rozmowy wylądowały na biurku prokuratura rejonowego w Grudziądzu. Właśnie zaczyna się postępowanie wyjaśniające. 26 września prokuratura poprosiła sąd o wszystkie zeznania i dowody, jakie się jeszcze zachowały.

- Policja i prokuratura sprawdzi wszystkie możliwe informacje wiążące się z zabójstwem - przekazał nam Andrzej Kukawski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Toruniu.

Materiały znajdują się w 13 tomach pożółkłych akt. To w nich znajduję prawdziwe nazwisko ofiary. To Zbigniew G. [w tekście będzie występował pod fikcyjnym nazwiskiem Grzybowski. Zmieniliśmy również nazwiska wszystkich osób związanych ze sprawą w 1995 roku - red.].

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

"Jakaś baba zeznała, że Grzybowskiego zaje... jej mąż"

Drzwi do mieszkania otwiera postawny mężczyzna. Siwe, krótko przystrzyżone włosy, kraciasta koszula. To 52-letni Artur Niedzielski, jeden ze skazanych za zabójstwo na 25 lat więzienia.

- Czy pan słyszał, że może być nowy świadek w sprawie zabójstwa przy Dzierżyńskiego?

Patrzy badawczo. - Wchodź - rzuca. - Ja tego nie zrobiłem. Nigdy nie zgadzałem się z wyrokiem. Ale po 10-15 latach w więzieniu musiałem pogodzić się z karą. Inaczej bym zwariował. Sporo skazanych dostaje w ten sposób świra. Wypuścili mnie po 24 latach - mówi Niedzielski.

Z więzienia w Bydgoszczy wyszedł na wolność 8 czerwca 2020 roku o godzinie 9.30 - "takich chwil się nie zapomina". Wrócił do swojego starego mieszkania w Grudziądzu. Większość sąsiadów już go nie pamiętała. Pierwszy raz dowiaduje się, że historia może mieć ciąg dalszy.

Relacjonuję mu to, co usłyszałem od pani Renaty. Z każdym słowem mężczyzna coraz głębiej zapada się w fotel. Chowa twarz w dłoniach. Na przemian parska śmiechem, kręci głową, ciężko wzdycha.

- Nie spodziewałem się, że ktoś jeszcze do mnie przyjdzie w tej sprawie - teraz z oczu płyną mu już łzy.

Rozmowę przerywa telefon. To jego partnerka prosi, żeby zrobił zakupy.

- Kochanie, przepraszam cię, ale jest u mnie dziennikarz. Mówi, że jakaś baba zeznała, że Grzybowskiego zaje... jej mąż.

- No coś ty!? Czyli jest dowód, że siedziałeś niewinnie? Jezu, Artur! - słychać, jak kobieta podnosi głos.

Zapada milczenie. Artur Niedzielski zastanawia się co tu powiedzieć. Wyciera oczy: - Moim jedynym marzeniem jest spotkać się z policjantem Wiesławem Izdebskim, który to wszystko uknuł. Powiedziałbym mu: patrz chu…, tak było naprawdę.

25 ciosów nożem. Krwawa zbrodnia, która wstrząsnęła miastem

Noc z 4 na 5 lipca 1995 roku była ciepła. Edward Jadwiński wracał po północy ze spaceru. Na klatce schodowej swojego bloku przy ul. Dzierżyńskiego znalazł nóż z brązową plamą na ostrzu. Podniósł, ale za chwilę wiedziony złym przeczuciem, odłożył na miejsce. Kilka schodków wyżej zobaczył krwawy odcisk buta, a dalej poręcz umazaną krwią i czerwoną smugę na ścianie.

Przed wejściem do mieszkania Zbigniewa Grzybowskiego był krwawy ślad na podłodze.

Gdy Jadwiński zajrzał przez niedomknięte drzwi, dostrzegł leżące w pokoju ciało. To w kałuży krwi leżał 44-letni Grzybowski, właściciel firmy remontowo-budowlanej. Nie żył. Zwłoki były nagie. Potem stwierdzono, że zadano mu 25 ciosów.

Obok zamordowanego znaleziono dwa zakrwawione noże: kuchenny i sprężynowy. Był jeszcze metalowy pręt balustradowy, również ze śladami krwi.

- Ofiara desperacko się broniła, podczas walki łapiąc dłońmi ostrza. To jednak do czasu zadania śmiertelnej rany w serce. Sprawców mogło być dwóch - tak podsumowała w aktach sprawy dwójka lekarzy-patologów, oceniając rany i miejsce zbrodni.

Ciało Grzybowskiego było jeszcze ciepłe. Policjanci ściągnęli psa tropiącego. Ten węszył na klatce schodowej i ruszył śladem zabójców. Zgubił go na przystanku autobusowym przy obecnej ul. Hallera.

Sąsiedzi, których przesłuchiwała policja mówili, że z mieszkania ofiary dobiegały głośne odgłosy chodzenia i przewracanych przedmiotów, brzęk tłuczonego szkła. Słyszeli też tupot nóg na schodach - były to zapewne odgłosy uciekających zabójców.

Jedna z osób zeznała, że przed zbrodnią zadzwonił u niej domofon. Nieznany głos powiedział: "Policja proszę otworzyć". No to otworzyła.

Tak o zbrodni pisały "Nowości"oraz "Ilustrowany Kurier Polski"
Tak o zbrodni pisały "Nowości"oraz "Ilustrowany Kurier Polski"© Biblioteka Miejska w Grudziądzu | wp

Najdokładniej, ale w dalece niedoskonały sposób, rysopis potencjalnych zabójców opisał Jan Teodorski. To były dzielnicowy, który tego wieczora odprowadzał znajomą na przystanek autobusowy.

Z odległości 20 metrów widział dwóch mężczyzn, którzy wyskoczyli z krzaków. Uciekając, przewracali się jak pijani. Jeden miał jakby krzywe nogi, a drugi cienki głos i jasną kurtkę w kolorze kawy z mlekiem. Jeden ponaglał: "Szybciej, uciekajmy". Drugi odparł: "Ja się nie muszę spieszyć, nic nie zrobiłem".

Ważnym dowodem w śledztwie będzie ślad zapachowy pobrany z rękojeści noża leżącego na klatce schodowej. To ten nóż, który na chwilę podniósł Edward Jadwiński. Z dwóch innych noży, znalezionych w mieszkaniu, śladów zapachowych nie pobrano.

- Były zbyt zakrwawione - tłumaczyli później przewodnicy psów policyjnych.

Po niespełna rocznym śledztwie, 21 czerwca 1996 roku sprawę umorzono z powodu niewykrycia sprawców.

Wszystkie tropy kończyły się niczym. Przesłuchano kilkaset osób, ale nikt nie wskazywał, kto mógł mieć konflikt z zamordowanym przedsiębiorcą budowlanym. Z mieszkania nie zginęły żadne cenne przedmioty, sprzęt stereo czy pieniądze. Po prostu nic.

Wprawdzie Zbigniew Grzybowski zalegał pracownikom z wypłatą, ale i ten wątek okazał się ślepym tropem. Budowlańcy nie awanturując się, czekali na obiecaną wypłatę - chodziło o kwoty 300-700 zł. Od ponad 30 osób pobrano odciski palców, ale nie dopasowano ich do śladów linii papilarnych znalezionych na miejscu zbrodni.

Podobnie było z krwawymi odciskami butów na podłodze. Ustalono, że są dwa typy obuwia. Jeden z nich to bazarowa podróbka adidasów. Śledczy ustalili też, że tych śladów nie zrobili ani świadkowie, ani ratownicy pogotowia. Wniosek - prawdopodobnie zostawili je zabójcy. I to koniec tego wątku.

Cud w śledztwie. Alkoholik, który widział wszystko

8 lipca 1996 roku, czyli dwa tygodnie po umorzeniu, doszło do nieoczekiwanego przełomu. To wtedy pracujący w wydziale kryminalnym starszy aspirat Wiesław Izdebski napisał krótką notatkę służbową: "Ustaliłem, że Jacek Strzałkowski z Grudziądza może być w posiadaniu istotnych wiadomości na temat zabójstwa Zbigniewa Grzybowskiego".

Skąd te informacje? Jak aspirant dotarł do potencjalnego świadka? Tego Izdebski nie napisał i nigdy nie wyjaśnił. Polecił za to zatrzymać Strzałkowskiego i w zależności od uzyskanych informacji wnieść o wznowienie śledztwa.

Jacek Strzałkowski w 1996 r. miał 27 lat. Był alkoholikiem mieszkającym w pijackiej melinie razem z również pijącym ojcem. Świadek Izdebskiego od razu zwierzył się policji, że pije wpadając w kilkudniowe ciągi alkoholowe.

Wiele razy znajdował się "już na dnie". Wystawał pod sklepem nocnym "Bułeczka" (dziś nieistniejący, znajdował się ok. 150 metrów od miejsca zbrodni) i żebrał o drobne, czy raczej jak sam mówił: "chlapał". Bał się, że gdy dobrodzieje nie dopiszą, to zacznie pić denaturat. Pod "Bułeczką" byli już amatorzy takiego "trunku".

Strzałkowski tak zrelacjonował wydarzenia.

4 lipca właśnie "chlapał", gdy dokładnie pomiędzy 23.15 a 23.20 przed "Bułeczką", zjawił się 27-letni Artur Niedzielski, którego znał z osiedla. Świadek opowiedział, że miał już wypite dwa wina i kończył butelkę piwa kupioną ze sprzedaży butelek.

To, że pamiętał wszystkie szczegóły, wyjaśnił tym, że do urwania się filmu potrzebuje 5-6 butelek wina. To Niedzielski według niego zaproponował: "Żury, jest do zrobienia kwadrat, pewny".

Strzałkowski wiedział, że "zrobienie kwadratu" to włamanie do mieszkania, a "pewny" oznacza, że jest ono puste. Przystał na propozycję i poszedł z Arturem Niedzielskim na włamanie. Miał tylko stać na czatach. Liczył, że potencjalny łup uda się spieniężyć i będzie miał za co pić. Po drodze przyłączył się do nich trzeci mężczyzna - nieco starszy o zawadiackim, kiwającym się chodzie.

Później policjanci wytypowali, kim może być ten trzeci uczestnik złodziejskiej wyprawy. Jacek Strzałkowski w trakcie okazania rozpoznał go "w 50 procentach", po charakterystycznym nosie i profilu twarzy. To Andrzej Jabłoński, 41-letni recydywista z Grudziądza. Był już karany za rozbój z nożem, włamania i kradzieże. Miał za sobą sześć wyroków i 14 lat w więzieniach.

W noc zabójstwa Jabłoński był na "niepowrocie" z przepustki do zakładu karnego. Kilka miesięcy wcześniej poślubił Halinę, którą poznał dzięki współwięźniowi. Nowożeńcowi zakład karny udzielił 5-dniowej przepustki.

Andrzej Jabłoński nie wrócił do kryminału. Kazał żonie budzić się, bo mówił jej, że "idzie na nocną robotę". Halina przeczuwała, że "nocne roboty" to kradzieże i włamania, ale mąż uspokajał, że będzie tylko buszował w śmietnikach.

"Nic mi nie błysnęło jak nóż"

Zeznania Strzałkowskiego "idealnie" pasowały do strzępów wydarzeń uzyskanych od przesłuchanych wcześniej świadków.

Świadek spod "Bułeczki" twierdził, że jego kompani weszli do bloku, rozmawiając wcześniej przez domofon. On zaś wskoczył na klatkę, zanim zamknęły się drzwi. Słyszał, że drzwi do mieszkania Zbigniewa Grzybowskiego zostały szybko otwarte, prawdopodobnie przy użyciu dorobionych lub oryginalnych kluczy - jak wynikało z ekspertyzy, nie było śladów otwierania zamka wytrychem.

Strzałkowski zeznał, że wchodzący do domu złodzieje obudzili właściciela. Potem doszło do walki. Świadek, stojąc przy drzwiach wejściowych, widział przez szparę w drzwiach do pokoju, że Artur Niedzielski i Andrzej Jabłoński biją domownika, aż ten pada i przestaje się ruszać.

Następnie cała trójka, nie przeszukując mieszkania, uciekła. Strzałkowski biegł z Andrzejem Jabłońskim w kierunku przystanku autobusowego, czyli tam, gdzie tuż po zabójstwie prowadził pies tropiący i gdzie później mógł ich widzieć były dzielnicowy Jan Teodorski.

Strzałkowski zeznał, że dopiero z gazety dowiedział się o śmierci pobitego. Bał się posądzenia o zabójstwo i nie zgłosił się na policję.

To jednak jedynie pierwsza wersja jego zeznań. Im dłużej trwało śledztwo, tym Strzałkowski podawał coraz więcej szczegółów, jednocześnie niekiedy się myląc.

Podczas wizji lokalnej jako miejsce włamania wskazał drzwi na pierwszym piętrze, a do zabójstwa doszło przecież na piętrze drugim.

Nie potrafił podać ułożenia ciała ofiary, a zachęcany przez funkcjonariuszy opisał je nie tak, jak w rzeczywistości leżało. Najpierw twierdził, że bójkę widział przez 10-cm szparę w uchylonych drzwiach, potem, że szpara miała 2-3 centymetry, a więcej widział przez wybitą w czasie walki szybę w drzwiach.

Na początku zeznał, że kompani bili pięściami. Potem dodał, że pięści te były zakrwawione. Najbardziej zaskakujące są jednak słowa: "Nic mi nie błysnęło jak nóż".

Jeden ważny punkt zeznań pasował jednak do opowieści innych świadków. Ten, że podczas ucieczki pomiędzy blokami miał na sobie "jasną kurtkę typu angielka w kolorze kawa z mlekiem". To on mówił do recydywisty Jabłońskiego: "Uciekajmy szybciej", ten miał odpowiedzieć: "Ja się nie spieszę, nic nie zrobiłem".

Tę scenę opisał były dzielnicowy, który zapamiętał też jasną kurtkę.

Ponadto Strzałkowski wyjaśnił, że po alkoholu głos robi mu się piskliwy - to też pasuje do relacji dzielnicowego.

Podczas procesu sąd drążył sprawę "kurtki angielki". Jacek Strzałkowski opowiadał, że kurtkę pożyczył od ojca, a po zabójstwie dał mu ją do spalenia. Ojciec Strzałkowskiego stanowczo jednak zaprzeczył, aby kiedykolwiek miał jasną kurtkę. Owszem kurtki to nosił, ale dżinsową niebieską oraz czarną, ale nie ubierał się w jasnych kolorach.

Według niego takiej kurtki nie miał też jego syn. Nie potwierdził również, że palił jakieś ubrania. Pytany w sądzie, dlaczego syn tak zeznaje, odparł: "Każdy może się bronić, jak chce".

Sąd przeprowadził też na sali rozpraw "eksperyment" - kazał chodzić Jabłońskiemu, żeby sprawdzić, czy się kiwa na boki. W aktach odnotowano: "Sąd stwierdza: oskarżony się kiwa".

Na nos "profesora" Habero

Podczas mowy końcowej prokurator zażądał dla oskarżonych o zabójstwo Artura Niedzielskiego i Andrzeja Jabłońskiego po 15 lat więzienia. Sąd był surowszy. Orzekł po 25 lat więzienia, bo byli "bezwzględnymi przestępcami, dokończyli dzieło, choć ofiara prosiła: nie zabijajcie".

Strzałkowskiego, oskarżonego jedynie o udział w usiłowaniu włamania, skazano na rok więzienia w zawieszeniu na cztery lata.

Kluczowym dowodem w sprawie było rozpoznanie śladu zapachowego pobranego z rękojeści noża jako zapachu Andrzeja Jabłońskiego. W próbach wzięły udział psy z czterech ośrodków policyjnych: Torunia, Szczecina, Kołobrzegu i Lublina.

Za każdym razem autorzy prób zapachowych wydawali opinię z zastrzeżeniem: "nie jest kategoryczna".

Pisali: "najprawdopodobniej na nożu występuje indywidualny zapach Andrzeja Jabłońskiego". Doradzali jednak, aby eksperyment powtórzyć z innym psem. I tak czwarty eksperyment przeprowadzono z psem Habero z Lublina.

"Ze względu na wybitne zdolności do rozpoznawania zapachów ten pies jest nazywany profesorem" - zaświadczył policjant. "Profesor" Habero dwa razy wskazał, że na próbce z rękojeści noża jest zapach Jabłońskiego. Raz wskazał na zapach sąsiada, który na moment podniósł nóż.

Sąd uznał, że wobec zeznań Jacka Strzałkowskiego zapach z noża wiąże oskarżonego z miejscem zbrodni. A skoro był tam recydywista Andrzej Jabłoński, to był również Artur Niedzielski wymieniony jako pierwszy w zeznaniach świadka.

Kilka stron uzasadnienia wyroku sąd poświęca ocenie wiarygodności zeznań skruszonego uczestnika włamania.

"Różnice i niezgodności można tłumaczyć stresem oskarżonego oraz strachem przed posądzeniem o udział w zabójstwie. (…) Wielokrotnie płakał podczas rozprawy. Zeznania są wiarygodne, spójne i logiczne" - stwierdził sąd.

Równocześnie sąd przyznał, że odcisków palców, odcisków dłoni z mieszkania oraz śladów butów "nie udało się powiązać z oskarżonymi". Jak i od kogo zdobyli klucze do mieszkania? "Nieznanym sposobem" - sąd odpowiedział sam sobie.

- Mimo wyroku pierwszej instancji i jego potwierdzenia w apelacji moje wątpliwości co do skazania nigdy nie zostały rozwiane. Nie chodzi o to, że byłem w tej sprawie obrońcą. To samo powiedziałby każdy prawnik po przeczytaniu tych materiałów - mówi Wirtualnej Polsce mec. Bogdan Rudy, adwokat Artura Niedzielskiego.

Mecenas Rudy dodaje, że tylko tyle ma do powiedzenia, bo sprawę pamięta "jak przez mgłę".

W apelacji wskazywał, że niemożliwe jest, aby główny świadek oskarżenia rok po zabójstwie podawał dokładną godzinę w sklepie "Bułeczka", a zarazem tracił pamięć i mylił się w najważniejszych szczegółach zbrodni.

Adwokat zarzucił sądowi, że dowolnie oceniał dowody, przyjmując te, które prowadziły do skazania, a odrzucając bez wyjaśnienia towarzyszące sprawie wątpliwości, jak niezgodność odcisków palców.

Apelację odrzucono.

"Kara eliminująca spełniła swój cel"

- Ten Strzałkowski wszedł w porozumienie z policjantem Wiesławem Izdebskim. W zamian za łagodne traktowanie w jakiejś innej sprawie zeznawał w sprawie o zabójstwo przeciwko nam - mówi Artur Niedzielski. - Znam tego aspiranta. Mnie też kiedyś coś takiego proponował. Nie ukrywam, że w tamtych czasach byłem związany ze światkiem przestępczym Grudziądza, ale nie zaproponowałbym pójścia na włamanie nieznanemu mi pijakowi spod sklepu. To absurd.

Tak samo bronił się w sądzie, ale sąd uznał, że nie ma żadnego motywu, z którego powodu świadek Strzałkowski miałby oczerniać współoskarżonych. Niedzielski proponował, aby wszystkich przesłuchać z użyciem wariografu, czyli wykrywacza kłamstw. Sąd wniosek odrzucił.

- Nie było i nie ma żadnego dowodu wiążącego mnie z miejscem zbrodni - mówi dalej Artur Niedzielski. - Gdybym dokonał zabójstwa, takiego, o którym później mówiło całe miasto, to do czasu zatrzymania, czyli około roku, przygotowałbym sobie żelazne alibi. Nie pamiętałem, co robiłem w nocy z 4 na 5 lipca. Kto pamięta, co robił rok wcześniej?

- W latach 90 każde zabójstwo musiało być wykryte. Policja działała pod presją. Sądziłem, że skoro mnie tam nie było, nie można mnie skazać. Na mieście mówiono, że Zbigniew Grzybowski "zginął za nic". Był jakiś inny motyw niż rabunek - tłumaczy Niedzielski.

Dodaje, że gdyby spodziewał się skazania, poszedłby na układ z prokuraturą. Przystałby na 10 lat więzienia, a wyszedłby po kilku latach.

- Z tych 25 lat podarowali mi rok i jeden miesiąc.

W aktach więziennych Artura Niedzielskiego znajduje się notatka napisana przed zakończeniem odbywania kary:

"Skazany poczynił daleko idące postępy pozwalające mu na odbywanie kary w zakładzie typu otwartego. Pracuje jako kucharz. 128 razy był nagradzany za wzorowe wypełnianie obowiązków. Podczas przepustek utrzymywał kontakt z bliską osobą, która pomagała mu odnaleźć się w rzeczywistości i zapoznawała go z nowinkami życia publicznego. Należy stwierdzić, że kara 25 lat więzienia w swym założeniu będąca karą o charakterze eliminacyjnym, spełniła swoje cele. Skazany został zresocjalizowany".

Andrzej Jabłoński nadal przebywa w więzieniu. Po zakończeniu odbywania kary 25 lat więzienia za zabójstwo Zbigniewa Grzybowskiego, rozpoczął w lipcu 2021 roku odbywanie innej kary orzeczonej za przestępstwo popełnione przed aresztowaniem.

Areszt Śledczy w Koszalinie przekazał Wirtualnej Polsce, że "skazany Jabłoński nie wyraził zgody na spotkanie z dziennikarzem".

Jeszcze jest czas, aby ruszyć tę sprawę

Jest jeszcze jedna osoba, która poznała relację pani Renaty. To Paweł, jej znajomy, który od lat pomaga chorej w zakupach, i który sprawdza, czy sobie radzi. Pani Renata to jego dawna dziewczyna.

- Wiem, że można się zastanawiać, czy mówi prawdę. Ja jej wierzę. Ona tego nie zmyśliła na podstawie relacji z gazet. Gdy jej stan się pogarszał, zwierzyła mi się ze wszystkich szczegółów. Te wspomnienia powracały w naszych rozmowach co kilka lat - opowiada przyjaciel pani Renaty.

Kobieta miała znać się z ofiarą zabójstwa i mówiła (nadal tak twierdzi), że jej mąż był chorobliwie zazdrosny. Dlatego, gdy wrócił zakrwawiony do domu miał chwalić się "poderżnąłem mu gardło od ucha…".

- Dlaczego pani mąż miałby zabić? – dopytuję Renatę.

- Ja się z tym Zbyszkiem znałam, ale tyle lat minęło, że już nawet nazwiska nie pamiętałam. Ten mój świr, jak wtedy wrócił do domu to powiedział: "Teraz już będziesz sama, tylko ze mną". Dlatego tak mówił o podrzynaniu gardła i krwi. Rzucił mnie o ścianę – wyznaje kobieta.

Rzeczywiście, jedną z ran odkrytych na ciele ofiary było 12-centrymetrowe cięcie od ucha do podbródka – czytamy w aktach sprawy.

Paweł dodaje, że już około 10 lat temu namówił panią Renatę, aby wszystko wyjawiła policji. Kobieta poszła, ale nie potraktowano jej poważnie. Powiedziała, że od jakiegoś policjanta z wydziału kryminalnego komendy w Grudziądzu usłyszała ostrzeżenie, że jeśli złoży takie zeznania, sama dostanie zarzuty za ukrywanie zbrodni. A w ogóle to "po co ruszać starą sprawę".

Po kolejnej rozmowie z panią Renatą Paweł napisał do Wirtualnej Polski mail: "Sprawa zabójstwa w Grudziądzu. Kto inny zabił, a kto inny siedział za to morderstwo. Świadek tej historii, czyli żona mordercy żyje, jest chora i chce zeznawać, ale nikt jej nie chce słuchać. Prosiła o pomoc, aby ją wysłuchano. Choruje, ale jeszcze jest czas, aby ruszyć tę sprawę".

Z Tomaszem Komendą zaczęło się podobnie

- Wobec takiej relacji kobiety sprawa budzi duże wątpliwości i przy założeniu jej wiarygodności należy ją podjąć na nowo. Nie może tego zmienić okoliczność, że skazani nie byli tzw.niewiniątkami. Co ważne, nie wznawia i nie weryfikuje się takich spraw tylko dlatego, że żal nam kogoś, kto mógł być uniewinniony. Chodzi też o to, że szukamy innego sprawcy tego zabójstwa, który uniknął kary. Kogoś kto niewątpliwie jest bardzo niebezpieczny, a pozostał bezkarny. Dlatego nie chodzi tylko o odszkodowanie dla niewinnego, który został skazany i odbył całą karę, ale o ważny interes społeczny, bezpieczeństwo - mówi mec. Jolanta Turczynowicz-Kieryłło, doświadczona adwokat - obrońca w procesach karnych. Zaznajomiła się z ustaleniami Wirtualnej Polski.

- Kluczowe będzie ustalenie motywów i intencji dla których nowy świadek ujawnia swoją historię. Czy nie ma jakichś osobistych konfliktów, które prowokowałyby do kierowania oskarżeń przeciwko konkretnej osobie - dodaje.

Mecenas Zbigniew Ćwiąkalski, prawnik i były minister sprawiedliwości przypomina, że podobnie rozpoczęła się głośna sprawa uniewinnienia Tomasza Komendy od niesłusznego skazania za zabójstwo i zgwałcenie.

- "Skazano nie tego, co trzeba", takie relacje od mieszkańców Miłoszyc, gdzie doszło do zabójstwa, usłyszał policjant, który się tam przeprowadził. Potem zaczął analizować akta sprawy, aż doszedł do niezgodności, które wykluczały Komendę z kręgu podejrzanych - komentuje mec. Ćwiąkalski, który był pełnomocnikiem Komendy.

- Jeżeli jest osoba, która teraz postanowiła ujawnić nowe okoliczności zbrodni w Grudziądzu, należy takich zeznań wysłuchać i zacząć je dogłębnie weryfikować. Byłoby lepiej, aby zajmowały się tym osoby niezwiązane z lokalnym środowiskiem policji i prokuratury - dodaje adwokat.

W 2021 roku Tomaszowi Komendzie przyznano 12 mln zł zadośćuczynienia oraz 811 tys. 533 zł odszkodowania za 18 lat, które niesłusznie spędził za kratami. Od czasu tej historii Ćwiąkalski dostał setki listów od więźniów, którzy twierdzą, że zostali niesłusznie skazani.

- Jestem daleki od stwierdzenia, że lata 90. to była jakaś epoka błędów i wypaczeń w polskim wymiarze sprawiedliwości. Natomiast doświadczenie każe mi ostrożnie podchodzić do spraw, w których o winie decydowały poszlaki wsparte śladem zapachowym rozpoznanym przez psa. Adwokaci nazywają to dowodem z merdania ogonem. Współcześnie mamy bardziej obiektywne narzędzia jak badania DNA, dane z logowań telefonów itd. - podsumowuje mec. Ćwiąkalski.

***

W styczniu 2022 roku u Artura Niedzielskiego stwierdzono nowotwór. Jest już po pierwszej operacji. Lekarze wkrótce mają się wypowiedzieć co do rokowań. Byłemu skazańcowi znów łamie się głos: - Ja sprawiedliwości to już pewnie nie dożyję.

Tomasz Molga, dziennikarz Wirtualnej Polski

Historie warte opisania podsyłaj na dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (531)