Joe Biden i Muhammad ibn Salman© getty images | 2022 Anadolu Agency

Biden jakby dostał w twarz. Sojusznik zdradził go w krytycznym momencie

Jakub Majmurek

Stany Zjednoczone i Arabia Saudyjska - to jeden z najdziwniejszych sojuszy współczesnego świata. Dzieli ich praktycznie wszystko. To prawda, że ich "przyjaźń" była wielokrotnie wystawiana na próbę. Saudyjczycy wywołali jednak kryzys, który może ich sporo kosztować. Joe Biden ma prawo sądzić, że został zaatakowany osobiście przez Muhammada ibn Salmana. Tego Amerykanin może nie wybaczyć.

Arabia Saudyjska jest monarchią absolutną, gdzie prawo stanowi nie wybierane przez obywateli zgromadzenie ustawodawcze, ale dekrety władcy.

Jest to też jeden z najbardziej represyjnych krajów świata, nieprzestrzegający podstawowych praw człowieka - w rankingu organizacji Freedom House znajduje się niewiele wyżej niż Korea Północna.

Saudyjczycy, którzy swój system prawny opierają na skrajnie konserwatywnej interpretacji islamu, są też hojnymi darczyńcami organizacji działających na całym świecie, które ten radykalny islam propagują. Wreszcie aż 15 z 19 zamachowców z 11 września 2001 roku było obywatelami Arabii Saudyjskiej.

Wbrew temu wszystkiemu Arabia Saudyjska pozostaje jednym z najbliższych sojuszników Stanów Zjednoczonych w regionie – choć nie wiąże ich żaden formalny sojusz.

Fakt, relacje między Waszyngtonem a Rijadem przeżywały już niejedne zawirowania. Amerykańska opinia publiczna wielokrotnie wzywała do rewizji podejścia do Saudyjczyków, a establishment kierujący polityką zagraniczną USA nie raz zadawał sobie pytanie, jak tak naprawdę wygląda bilans wzajemnych stosunków.

Ostatecznie oba państwa dochodziły jednak do wniosku, że są sobie potrzebne.

Dziś ta relacja przeżywa swój najpoważniejszy kryzys od lat.

Wszystko za sprawą podjętej w ubiegłym tygodniu decyzji OPEC Plus – zdominowanego przez Rijad kartelu państw-producentów ropy naftowej – o zmniejszeniu produkcji ropy.

Spadek podaży ropy zwiększy ceny kluczowego surowca na całym świecie, przy okazji zwiększając przychody Rosji.

Biden postrzega to jako cios wymierzony w niego samego

Amerykanie bardzo wyraźnie dali znać, że nie są zadowoleni z decyzji OPEC. We wtorek 11 października prezydent Joe Biden zapowiedział wyciągnięcie konsekwencji wobec Rijadu, a w dwa dni później rzecznik amerykańskiej Narodowej Rady Bezpieczeństwa, John Kirby, faktycznie oskarżył Rijad, że w praktyce wspiera wojnę przeciw Ukrainie.

Trudno się dziwić zdenerwowaniu Amerykanów. Biden może postrzegać decyzję Arabii Saudyjskiej – bo to ona stoi za nową polityką OPEC Plus – jako wymierzoną bezpośrednio w niego samego.

Wzrost cen ropy nie tylko osłabia pozycję amerykańskiego prezydenta wobec Rosji i wzmacnia Putina w jego ekonomiczno-energetycznej wojnie z Zachodem, ale może też wpłynąć na wyniki wyborów w środku kadencji, które odbędą się w Stanach we wtorek 8 listopada.

Wybory rozstrzygną, czy partia Bidena, Demokraci, utrzymają kontrolę nad Kongresem.

Jeśli Republikanom uda się przejąć kontrolę nad jedną, nie mówiąc już o obydwu izbach, Bidenowi trudno będzie zrealizować jakiekolwiek bardziej ambitne projekty w drugiej części kadencji.

Wybory połówkowe są zawsze trudne dla partii rządzącego prezydenta. I choć Republikanom może bardzo zaszkodzić decyzja konserwatywnego Sądu Najwyższego (za sprawą jego orzeczenia aborcja znów będzie mogła być zakazana, a będą o tym decydować parlamenty stanowe), to Demokratów czeka niełatwa walka.

Na pewno nie ułatwi jej tego wzrost cen energii. Rijad ujawnił w tym tygodniu, że przed ogłoszeniem decyzji OPEC Plus, Amerykanie próbowali przekonać saudyjskich sojuszników, by poczekali z ogłoszeniem decyzji miesiąc. Jej efekty byłyby wtedy odczuwalne dopiero po amerykańskich wyborach. Waszyngton zaprzecza, by miało to jakikolwiek związek z wyborami.

Administracja Bidena utrzymuje, że decyzja o ograniczeniu produkcji ropy nie ma żadnego ekonomicznego uzasadnienia i że gdyby kraje produkujące ropę poczekały miesiąc, to same zobaczyłyby to po reakcjach rynków. Rijad z kolei zaprzecza, by jego decyzja miała jakiekolwiek inne przyczyny niż ekonomiczne.

W to akurat trudno uwierzyć.

Jest oczywiste, że faktyczny przywódca Arabii Saudyjskiej, książę koronny Muhammad ibn Salman, wolałby w Białym Domu Trumpa lub innego Republikanina, niż Joe Bidena.

Relacje obu przywódców od początku były trudne. Biden obejmował prezydenturę w momencie, gdy liberalna opinia publiczna na całym świecie straciła wszelkie nadzieje, że młody (rocznik 1985) saudyjski polityk okaże się progresywnym reformatorem.

Punktem zwrotnym stało się zabójstwo dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego. Krytyczny wobec rządu w Rijadzie saudyjski dziennikarz wszedł 2 października 2018 roku do konsulatu Arabii Saudyjskiej w Stambule i nigdy stamtąd nie wyszedł.

Został zamordowany, a jego ciało zostało poćwiartowane.

CIA ustaliło w 2018 roku, że mord zlecił osobiście ibn Salman. W czerwcu 2019 roku śledztwo biura Wysokiego komisarza Narodów Zjednoczonych ds. praw człowieka uznało Arabię Saudyjską za podmiot odpowiedzialny za zabójstwo z premedytacją.

Biden w 2020 roku powiedział, że po zabójstwie Chaszukdżiego Arabia Saudyjska powinna stać się "pariasem" międzynarodowej społeczności. Gdy wprowadził się do Białego Domu, zamroził jakiekolwiek osobiste kontakty z ibn Salmanem i zawiesił sprzedaż ofensywnej broni Arabii Saudyjskiej. Wojna w Ukrainie zmusiła go jednak do odwrotu od tej polityki. W lipcu tego roku amerykański prezydent odwiedził Arabię Saudyjską i spotkał się z jej księciem koronnym. Miesiąc później Stany sprzedały Arabii Saudyjskiej rakiety systemu Patriot o wartości ponad 3 miliardów dolarów.

Wizyta była powszechnie krytykowana w Stanach. Pojawiały się opinie, że Biden, dokonując zwrotu, okazał słabość, że pomagał wybielić wizerunek ibn Salmana, nie zyskując w zamian nic konkretnego.

Teraz decyzja OPEC o ograniczeniu produkcji ropy wygląda jak potwierdzenie racji krytyków podnoszących podobne argumenty.

Czy Biden wie, czego chce?

Jak w zaistniałej sytuacji może wyglądać reakcja Stanów? Najczęściej mówi się o sankcjach na sprzedaż broni saudyjskiemu reżimowi.

Rijad jest silnie uzależniony od Stanów w tej kwestii. Jak twierdzi portal "Foreign Policy", Stany mogłyby uziemić całe saudyjskie lotnictwo, po prostu wstrzymując dostawy części i odmawiając serwisu należących do niego okrętów powietrznych. Oczywiście, Rijad może w tej sytuacji zwrócić się do Rosji czy Chin – ale reorientacja dostaw broni na kierunek wschodni zajęłaby Arabii Saudyjskiej sporo czasu, a jakość otrzymanego od rosyjskich i chińskich partnerów sprzętu byłaby dużo niższa niż amerykańskiego.

Członek Izby Reprezentantów Ro Khanna i senator Richard Blumenthal zapowiedzieli we wtorek złożenie projektu ustawy uniemożliwiającej sprzedaż amerykańskiej broni Arabii Saudyjskiej. Z kolei senator Bernie Sanders w reakcji na decyzję OPEC wezwał do wycofania amerykańskich wojsk z saudyjskiego królestwa.

Kongresmani rozmawiający z amerykańską prasą mówią jednak anonimowo, że choć Kongres jest gotowy działać, to nie ma jasnego sygnału z Białego Domu, czego prezydent właściwie oczekiwałby od władzy ustawodawczej. Z pewnością można zauważyć, że na razie administracja Bidena – jak niezadowolona nie byłaby z postawy Rijadu – nie chce odpalać opcji atomowej, wydaje się czekać na dalsze kroki saudyjskiego reżimu.

W grudniu ma wejść w życie europejskie embargo na rosyjską ropę. Stany liczą, że wtedy Arabia Saudyjska zwiększy produkcję, pomagając uzupełnić braki ich europejskim sojusznikom. Rijad miał to podobno nieoficjalnie obiecać Waszyngtonowi. By oddalić oskarżenia o wspieranie Rosji, Arabia Saudyjska zagłosowała w ONZ za rezolucją potępiającą aneksje terytoriów wschodniej Ukrainy.

Jak długo może trwać tak paradoksalny sojusz?

Jak jednak zachowa się ostatecznie saudyjski reżim trudno powiedzieć. Z pewnością ibn Salmanowi bliżej jest ideologicznie do autorytarnego bloku chińsko-rosyjskiego niż do państw Zachodu.

Ideologiczne napięcie między Waszyngtonem a Rijadem od początku było stałym elementem sojuszu. Mimo niego trwa on już prawie 80 lat – za jego początek uznaje się spotkanie prezydenta Franklina D. Roosevelta z saudyjskim królem Abdal-Azizem ibn Su’udem w 1945 roku. Przywódcy zjedli wtedy kolację na pokładzie zacumowanego w Kanale Sueskim okrętu, którym amerykański prezydent wracał z konferencji w Jałcie.

W 1945 Rijad kontrolował największe złoża ropy na świecie, ale nie miał kapitału ani technologii, by ją wydobywać. Amerykanie byli gotowi dostarczyć obu. Oczywiście w zamian za ropę.

Z czasem do interesów energetycznych doszły kolejne spoiwa sojuszu: współpraca wywiadowcza w regionie, relacje biznesowe, wspólny wróg w postaci Islamskiej Republiki Iranu.

Sojusz był w stanie przerwać embargo na ropę, jakim Arabia Saudyjska i zdominowana przez nią organizacja arabskich eksporterów tego surowca nałożyły jesienią 1973 roku na państwa wspierające Izrael w wojnie Jom Kipur, ze Stanami na czele.

Trwające kilka miesięcy embargo i spowodowany przez nie "szok naftowy" zakończyły trwający trzy dekady okres powojennego wzrostu gospodarek zachodnich, wpychając je w okres długotrwałej stagflacji.

Dziś, gdy Stany przedstawiają się jako lider demokracji i praw człowieka, stawiający czoło "międzynarodówce" dyktatorów sojusz z Rijadem robi się coraz bardziej kłopotliwy dla wszystkich.

Kompromituje on moralnie Stany, staje się coraz trudniejszy do wytłumaczenia tamtejszej opinii publicznej, Arabia Saudyjska także bardziej komfortowo czułaby się w towarzystwie reżimów, które same nie przejmują się podstawowymi prawami człowieka. Niemniej jednak pytanie o alternatywną architekturę bezpieczeństwa, gwarantującą ochronę interesów Stanów na Bliskim Wschodzie bez udziału Rijadu pozostaje otwarte. Obie stolice łączy też cały czas problem Iranu – mimo tego, że Biden wyraźnie stara się zwinąć ten front i wrócić do porozumienia nuklearnego z Teheranem z czasów Obamy.

Biorąc jednak pod uwagę skłonność ibn Salmana do twardej ryzykownej gry, bez problemu możemy sobie wyobrazić sytuację, w której oś Rijad-Waszyngton, jeden z pewników powojennej polityki, zacznie się realnie chwiać.

Biorąc to wszystko pod uwagę, tym większe zdumienie budzi decyzja o sprzedaży 30 proc. akcji w Rafinerii Gdańskiej koncernowi SaudiAmarco i plany rozwoju polskiej energetyki we współpracy z tą saudyjską spółką.

Nie można bowiem wykluczyć, że już wkrótce okaże się to bardzo niewygodny politycznie partner.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie