Azow: Stalowi chłopcy. Wrócili żywi, bo taki był rozkaz
Nie było już amunicji, jedzenia, wody. Z trzydziestu sześciu schronów zostały cztery. Rosjanie zaciskali pętlę wokół Azowstalu. Ukraińscy żołnierze szykowali się do ostatniego boju. Wtedy dowództwo wydało rozkaz: "wychodzimy". Nikt nie użył słowa "poddajemy się", ale każdy wiedział swoje. Azowcy woleli umrzeć, niż pójść do rosyjskiej niewoli.
Wychodzili w ciszy, z pochylonymi głowami. Pod hutą czekały autobusy podstawione przez Rosjan. Przeszukanie, załadunek, wielogodzinna droga do niewoli. Tak zakończyła się jedna z najkrwawszych bitew trwającej wojny.
Między 16 a 20 maja ponad dwa tysiące ukraińskich żołnierzy wyszły z podziemi Azowstalu, huty w Mariupolu. Przez 86 dni pułk Azow, 36. brygada piechoty morskiej oraz inne jednostki Sił Zbrojnych Ukrainy wiązały w walce ok. 20 tys. rosyjskich żołnierzy. Oblężeni ściągali na siebie ogień, żeby ukraińskiemu wojsku dać czas na obronę obwodów kijowskiego i czernihowskiego.
Teraz ich los był w rękach wroga.
- Wykonaliśmy rozkaz dowódców, ale jeśli chcecie wiedzieć, wielu z nas było niezadowolonych. Woleliśmy umrzeć z bronią w ręku niż poddać się. Wiedzieliśmy, co nas tam czeka – mówią Władysław "Wikipedia", Wasyl "Obito" i Artur "Barik". To trzej żołnierze pułku Azow, którzy pod koniec czerwca powrócili z rosyjskiej niewoli.
Władysław pamięta ewakuację jak przez sen. Ktoś wynosi go ze schronu medycznego. Na noszach podaje przez dziurę w suficie. Grzeje słońce. Gorąco, nosze się kołyszą. Kikut nogi boli. Ktoś kładzie go na ziemię. Widzi stojących rosyjskich wojskowych. Następna klatka – szpital w Doniecku. Nie tak miało być.
- Miesiąc przed wojną mieliśmy plan: jeśli Rosjanie uderzą w Mariupol, pułk Azow będzie bronić miasta do upadłego. Ostatni punkt oporu – huta żelaza Azowstal. Stamtąd wyjdziemy albo zwycięskim marszem, albo wyniosą nas w czarnych workach.
Od kwietnia pozostaje coraz mniej złudzeń. Spełnia się drugi scenariusz. Ukraińska artyleria milknie. Rosjanie zrównali Mariupol z ziemią, a teraz zaciskają pętlę wokół Azowstalu.
Zapasy się kurczą, jedzą raz dziennie.
- Szklanka kaszy na osobę. Jak się poszczęści - z kawałkiem słoniny albo łyżką konserwy. Brakuje wody. Zbieramy deszczówkę.
Rosyjskie samoloty stale krążą nad Azowstalem. Z dużej wysokości zrzucają 500-kilogramowe bomby FAB. Są nieprecyzyjne, ale niszczycielskie. – Często zmieniamy bunkry. Daje to większe szanse na przeżycie.
Artur zostaje ranny w marcu. Kula trafia w nogę. Koledzy zanoszą go do "żelazka". Tak w Azowstalu nazywają bunkier medyczny. Tłok. Po dwóch chłopaków na jednym łóżku. Reszta na brudnej podłodze.
Rosjanie od początku polują na prowizoryczny szpital. Wiedzą, że bez medyków pułk długo nie wytrzyma. W końcu trafiają.
- Huk, wszystko drży. Kurz, nic nie widać. Betonowe ściany się składają jak domek z kart.
Wielu rannych nie przeżywa ataku. Artura szybko odkopują. Doznaje tylko wstrząsu mózgu. Kiedy dochodzi do siebie, dołącza do grupy poszukującej jedzenia.
Dyrekcja Azowstalu jeszcze przed wojną zgromadziła zapasy: wodę w butelkach, kasze, konserwy. Udaje się znaleźć duże zapasy płynu do dezynfekcji z początku pandemii. Zawiera 70 proc. spirytusu, dobrze się pali, można na nim gotować. Czasami, żeby dostać się do zapasów, muszą przeszukiwać gruzy. Niektóre grupy wyruszają na poszukiwania, ale nie wracają.
Wasyl dowodzi grupą piechoty. Ma pod sobą dwanaście osób. Często rozmawiają o śmierci. Najgorzej oberwać w brzuch. Umiera się długo, w bólach. Inaczej podczas ostrzału. Bomba wybucha, ciało rozpada się na setki kawałków.
- Każdy boi się śmierci. Jeśli mówi, że się nie boi, to znaczy, że nie zajrzała mu jeszcze w oczy. Nam zagląda codziennie. Od tego strachu silniejsze jest tylko pragnienie miłości.
W Azowstalu jest ono ogromne. Żołnierze dzwonią do swoich dziewczyn, oświadczają się. Pary wojskowych pobierają się w podziemiach.
- Koledze ślubu udzielił dowódca. Szkoda chłopaka, zginął ostatniego dnia.
Do Wasyla piszą byłe dziewczyny. Wyznają miłość, mówią, że będą na niego czekać. Ale on utrzymuje kontakt tylko z jedną. Wspiera go psychicznie.
* * *
Pod koniec kwietnia Rosjanie kontrolują już 70 proc. Azowstalu. Podsłuchują wszystkie rozmowy.
Ktoś z miejscowych przekazuje im plan fabryki. Naloty stają się precyzyjne. Z 36 schronów na terenie huty nienaruszone zostają tylko cztery. Pod gruzami setki osób. Niektórych odkopują. Pomieszczenie z ciałami zabitych jest wypełnione po sufit.
Już żadne zaopatrzenie nie prześlizgnie się przez blokadę. Jednostka Władysława dysponuje pięcioma pociskami moździerzowymi. Kaliber 120 mm. Takim zapasem amunicji wroga można jedynie rozśmieszyć.
Krążą plotki. Ktoś mówi, że ukraińskie wojsko przyjdzie z odsieczą. Ktoś, że papież negocjuje z Putinem ich wyjście z blokady. Jeszcze inni - że przypłynie statek, zabierze wszystkich do Turcji. Tam będą czekać aż do końca wojny. Ale wszyscy rozumieją, do czego zmierza sytuacja.
Czekają na szturm.
Władysław trzyma na ten dzień specjalny zestaw: puszkę pepsi, mały kawałek czekolady i granat. Zje, wypije i na koniec wyciągnie zawleczkę. Ale nie pójdzie do niewoli.
Artur też szykuje się do ostatniego boju. Tylko żal ściska żołądek. Chciałby jeszcze raz usłyszeć głos żony.
Wasylowi kilka tygodni temu udało się złapać sygnał. Zadzwonił do matki i siostry: "Pewnie po raz ostatni rozmawiamy. Kocham was, nie płaczcie po mnie".
* * *
Spekulacje przerywają dowódcy. Nie pada zdanie "poddajemy się". Mówią o wyjściu, o tym, że procedurę będą nadzorowały ONZ i Czerwony Krzyż. Obiecują, że za dwa, trzy miesiące wszyscy wrócą do domu.
Większość chłopaków jest rozgoryczona. Nie wierzą, że tak po prostu mają złożyć broń.
- Rosyjska niewola to hańba i piekło zarazem. Każdy z nas słyszał opowieści o tym, co Rosjanie robią z jeńcami z Azowa – ścinają im tatuaże piłą tarczową - mówi Władysław.
Niektórych chłopaków dowódcy muszą sprowadzić na ziemię. Rozkaz to rozkaz. Nie podlega dyskusji. Oni też wykonują rozkaz z samej góry: "ratować życie obrońców Mariupola".
Krążą legendy, że grupa chłopaków została w podziemiach Azowstalu. Pułk Azow zdecydowanie zaprzecza. Władysław, Wasyl i Artur jednak chcą wierzyć, że azowcy wciąż walczą w Mariupolu.
* * *
16 maja, około 10:00. Dowódcy ustawiają żołnierzy w szeregu. Wyczytują nazwiska.
Wychodzą małymi grupami. Maksymalnie po 20 osób. Ci, którzy są w stanie, niosą ciężko rannych na noszach. Potem idą grupy lekko rannych. Na końcu wychodzą pozostali.
Władysława niosą na noszach. Kilka godzin temu stracił nogę podczas ostrzału. Wasyl również jest wśród ciężko rannych. Ma oparzone 60-proc. ciała. Artur wychodzi w grupie lekko rannych, ma zapalenie płuc i bardzo wysoką gorączkę.
Każdej grupie towarzyszy przewodnik, który zna teren zakładu. Muszą pokonać około półtora kilometra. Ale ranni, wycieńczeni, po zbombardowanym terenie maszerują kilka godzin. Podróż trwa wieczność.
Przy Azowstalu czekają autobusy, a przy nich rosyjscy wojskowi. Na mundurach mają szewrony z literą "Z".
- Oni milczą. My milczymy. W ciszy przeszukają kieszenie. Mają tylko jedno pytanie: "masz tatuaże?". Szukają "nazistowskich" symboli - mówi Artur.
Przedstawiciele Czerwonego Krzyża i ONZ podsuwają kartkę - można na niej wpisać imię, nazwisko i kontakty bliskich. Wasyl nawet o tym nie myśli. Cała jego rodzina to wojskowi: matka, ojczym, siostra i jej mąż. Prawie wszyscy walczą na froncie. Miałby zdradzić ich kontakty? Inni też patrzą nieufnie. Boją się, że dane ich bliskich trafią w ręce Rosjan.
W każdym autobusie jest dwóch ochraniarzy. Przeładowują broń. "Jechać z pochylonymi głowami, nie rozmawiać. W razie zamieszania rozstrzelamy na miejscu".
* * *
Do kolonii w Ołeniwce dojeżdżają po zmroku. Nocują w autobusie. Rano kolejne przeszukanie. "Rozebrać się do naga! Rozstawić nogi! Pochylić się do przodu!".
W końcu oddają stare, brudne mundury. Każdy rodzaj wojsk kwaterują osobno. Pułk Azow dostaje barak na piętrze. Pierwsi, którzy wchodzą, mogą zająć łóżka. Reszta śpi na podłodze. 300 osób w niewielkim pomieszczeniu. Nie da się przejść, żeby na kogoś nie nadepnąć.
Artur czuje się gorzej. Ma wysoką gorączkę. Coraz słabiej dociera do niego, co się dzieje. O 6:00 pobudka. Grają hymn Rosji. Ustawiają w szeregu. Później znowu. W ciągu dnia nawet kilkanaście razy.
Medycy z Azowstalu nalegają, żeby Rosjanie wysłali Artura do szpitala. Nie jest już w stanie utrzymać się na nogach. Czwartego dnia trafia do szpitala nr 15 w Doniecku. Wyjeżdża, zanim rozkręci się machina represji. Od innych obrońców Mariupola wiadomo, że Rosjanie po kolei zabierali jeńców na przesłuchanie. Jedni wracali po kilku dniach, cali we krwi. Opowiadali o torturach, o wsadzaniu igieł pod paznokcie. Inni nie wracali.
* * *
Władysław i Wasyl z innymi ciężko rannymi trafiają do Nowoazowska, ukraińskiego miasta okupowanego przez Rosję od 2014 roku. Stamtąd również przewożą ich do szpitala nr 15. w Doniecku.
Ciężko rannych Rosjanie lokują na parterze i pierwszym piętrze, tych w średnim stanie na górnych piętrach. Ktoś mówi, że w całym szpitalu jest 500 rannych ukraińskich żołnierzy. Inni, że nawet tysiąc.
Zanim zjawi się lekarz, przychodzi dwóch funkcjonariuszy FSB. Łatwo ich poznać po akcencie. Pytają o imię, nazwisko, miejsce urodzenia i datę rozpoczęcia służby. Wasyl odpowiada po ukraińsku. Jeden się wścieka: "Mów normalnie, po rosyjsku, albo ci przyłożę!".
Drugi gra dobrego "policjanta". Chce wiedzieć, czy Wasyl był świadkiem zbrodni wojennych.
- Tak, słyszałem jak kadyrowcy gwałcili kobietę na swoich pozycjach. Widziałem, jak rosyjskie lotnictwo bombarduje cywilów. Słyszałem, jak człowiek przez trzy dni umierał pod gruzami. Krzyczał, ale nikt nie mógł mu pomóc. Ostrzał trwał bez przerwy – odpowiada Wasyl.
Rosjanie znowu się wściekają. Chcieli usłyszeć o "przestępstwach Azowa". Tracą zainteresowanie. Już nie wracają. Zamiast nich przychodzi "służba bezpieczeństwa Donieckiej Republiki Ludowej". Zieją nienawiścią. Gotowi są rozerwać ich na strzępy.
Artura próbują zwerbować. Pytają, czy wie, jak otrzymać paszport DNR.
- Mówili: "Jak złożysz wniosek i się spodobasz, weźmiemy ciebie na służbę. Będziesz wolny, zmyjesz krew z rąk, walcząc po naszej stronie".
* * *
Szpital w Doniecku jest przygnębiający. Ze ścian łuszczy się zielona farba. W sali Władysława leży jeszcze trzech chłopaków. Nie znają się, nikt nikomu nie ufa. Któryś z nich może być podstawiony przez Rosjan.
Spod starych, brudnych bandaży na kikucie lewej nogi Władysława czuć smród gnijącego mięsa. Ból po amputacji jest nie do wytrzymania. Antybiotyk dostaje dopiero piątego dnia. Lekarz przepisuje analgin – środek przeciwbólowy stosowany w Ukrainie na ból zębów. Innych leków nie ma. Musi podpisać świstek po każdej dawce.
W szpitalu nie ma opatrunków. Pielęgniarki tną stare prześcieradła. Owijają nimi poparzone ciało Wasyla. Szmatki zmieniają co trzy dni, kiedy tkanina przykleja się do ran. Wasyl zdziera je sam. - Ważne, żeby robić to jednym, zdecydowanym ruchem. Inaczej można zwariować.
DNR-owski lekarz ogląda sączące się rany. Mówi, że nie wie, co z nimi zrobić, więc nie robi nic. Wasyl leży nagi na przemyconym z Azowstalu kocu termicznym. Po folii skapuje ropa. Pod łóżkiem zbiera się kałuża. Smród na całe piętro. Otwierają wszędzie okna, ale to nie pomaga.
Postanawiają przenieść Wasyla do centrum pooparzeniowego w Doniecku. Dostaje specjalistyczne leczenie. Skóra szybko się goi. Wasyla odprawiają do wcześniejszego szpitala.
***
Personel traktuje jeńców z pogardą. Czarną robotę zrzuca na tych ukraińskich żołnierzy, którzy są w stanie chodzić. To oni podają leżącym kolegom kaczki.
Pielęgniarka, której syn walczył po stronie Rosji i zginął w Mariupolu, wchodzi na salę z jadowitym uśmiechem. Mówi: "Najpierw staniecie przed sądem, a potem was rozstrzelają". "Chcecie zadzwonić do domu? Nikt na was nie czeka, nikt was nie chce".
Lekarz rzuca tekstami z rosyjskiej propagandy. "Nie wymienią was. Ukraina nie chce wypłacać za was rekompensaty. A jeśli nawet stąd wyjedziecie, SBU od razu was rozstrzela". Albo: "Nasi są pod Kijowem. Jeszcze parę dni i miasto padnie. Zełenski już oddał Polsce zachodnią Ukrainę i Winnicę. Teraz Polacy to pany, mają więcej praw niż Ukraińcy".
Są jeszcze ochroniarze. Jeńcy dzielą ich na dwie kategorie: neutralnych i agresywnych.
- Pierwsi wciąż mają rodziny na kontrolowanych przez Ukrainę terytoriach. Z nimi można pogadać. Zdarza się, że częstują papierosami, choć nie wolno nam palić. Drudzy wierzą, że w Azowstalu byli czarni transplantolodzy. Wycinali jeńcom organy i wysyłali je do USA. Kiedy do szpitala przyjeżdża rosyjska prasa, wyciągają broń – mówi Wasyl.
Najgorszy był komendant.
- Sadysta. Lubił wypić. A kiedy był pijany, wchodził do rannych: "Wstawać z łóżka! Podejść! Oddalić się! Robić przysiady!". Kiedyś znalazł zapalniczkę w kieszeni jednego z chłopaków. Pobił go. Następnego dnia znowu przyszedł. "Czemu się uśmiechasz?" Wyciągnął z kieszeni pistolet. Przystawił mu do skroni. Zamarliśmy. Pomyślałem: zabije, a w dokumentach napiszą, że "zmarł na skutek wcześniej odniesionych ran". Oni byli bezkarni, my bezsilni – wspomina Artur.
Komendant zarechotał. Uderzył chłopaka w twarz i poszedł.
* * *
- Ciągle byliśmy głodni. Jedzenia było za mało, żeby odżyć, a za dużo, żeby umrzeć. Fantazjowaliśmy, co zjemy po powrocie do domu. Ale nie wolno było mówić o tym na głos.
- Opowiadaliśmy o naszych rodzinach. Szukaliśmy w tych wspomnieniach ciepła, które dawało siły, by wytrzymać poniżenie, ból i smród własnego ciała – mówi Artur.
Jeńców kładą do łóżek brudnych - tak, jak przyjechali z Azowstalu. Przez półtora miesiąca ani razu nie zmieniają pościeli. Nie pozwalają obciąć paznokci. Nie wolno mieć szczoteczki do zębów. Wody w szpitalu nie ma. O prysznicu można tylko pomarzyć.
Mija kilka tygodni. Około czwartej nad ranem do sali Artura wchodzi ochroniarz. Odczytuje nazwiska. "Ustawiać się na korytarzu!". W grupach po pięć osób schodzą na dół. Pod szpitalem czeka bus, a przy nim rosyjska telewizja NTW.
- Wchodzimy do środka. Odjeżdżamy. Radość i niedowierzanie. Wracamy do domu? Ale bus wyjeżdża za szpitalne ogrodzenie i nagle staje. Zawraca.
Ochroniarze oznajmiają: "Ukraina nie chce was przyjąć. Oficjalnie uznano was za dezerterów. Nikomu nie jesteście potrzebni".
- Zrezygnowani wracamy do sal. Rozumiemy, że chcą nas złamać psychicznie – mówi Artur.
Sytuacja powtarza się jeszcze dwa razy.
***
29 czerwca Wasyl budzi się nad ranem. Słyszy hałasy na korytarzu. Ktoś biega, coś ustala. - Wasyl trąca kolegę: "Wstawaj, będzie wymiana!". Ten macha ręką. Nie wierzy.
Po chwili zapala się światło. "Z rzeczami do wyjścia!".
Najpierw ciężko ranni. Chłopaki niosą kolegów po amputacjach w krzaki, żeby mogli się wysikać przed drogą.
Pielęgniarka krzyczy na do widzenia: "Co się tak cieszycie? Jedziecie na rozstrzelanie! Slava Rossiji!"
W każdym autobusie dwóch ochraniarzy, Rosjan. "Głowę trzymać pochyloną! Nie rozmawiać!".
Z Doniecka do obwodu zaporoskiego jest 250 kilometrów. Ale jadą naokoło, wiejskimi drogami. Trasy szybkiego ruchu są zbombardowane.
Po dwunastu godzinach autobusy stają. Artur delikatnie podnosi głowę. Widzi grupę rosyjskich jeńców. Przy nich dziewczyny i chłopaki w ukraińskich mundurach. Ciężko oddycha. Łzy napływają mu do oczu.
Drzwi się otwierają, wchodzi lekarz. Wita się: "Slava Ukraini!". "Herojam slava!" - odpowiadają chórem. Szybko sprawdza, w jakim są stanie. Większość nie ma rąk, nóg. Niektórzy z urazami czaszki.
Szybka przesiadka do ukraińskiego autobusu. Ruszają. Wciąż są w zasięgu rosyjskiej artylerii. Radość z odzyskania wolności może być krótka.
Po kilkunastu kilometrach przychodzi rozprężenie.
- Oglądamy się za siebie. Zaczynamy się śmiać. Udało się! Jedziemy do domu! – mówi Władysław.
W Zaporożu czeka tłum wolontariuszy. Chodzą z reklamówkami: Chcesz jeść? Pić? Zapalić? Zadzwonić?
- Chcę wszystko!
Artur bierze telefon. Dzwoni do żony. Odbiera, ale nie może uwierzyć, że to on. Płacze.
Władysław też dzwoni. W słuchawce matka zanosi się płaczem. Nie wiedziała, czy syn żyje.
Wszyscy trafiają do szpitali w Zaporożu. Chodzą do sklepu na wycieczki. Snickersy, cola, chleb, owoce, kebab. - Zjadłbym wszystko, ale żołądek się skurczył. Trzeba wybierać.
Artur kupuje ulubiony baton: serek w czekoladzie. Popija go energetykiem. Ze smakiem pali papierosa.
***
Centrum Kijowa. Władysław zręcznie przebijają się przez tłum ludzi. Opiera się na prawej nodze, przesuwa kule do przodu, podciąga resztę ciała. Stara się dotrzymywać kroku ulicy. Ale co kilkaset metrów odsuwa się na bok. Ręce szybko się męczą. Musi odpocząć.
Oczy ma podkrążone, ale kości policzkowe już nie są tak wydatne, jak kilka miesięcy temu, kiedy wrócił z rosyjskiej niewoli. Wtedy wyglądał jak kościotrup obleczony bladą skórą.
Spotkanie z dziewczyną odłożył w czasie. Woli być w stolicy. Do okopu już nie wskoczy, ale może jeździć po całym mieście i szukać rzeczy potrzebnych na froncie.
- Jeszcze w szpitalu załatwiłem sobie laptopa i drukarkę 3D. Leżę wieczorami w łóżku, czytam książkę, a drukarka wypluwa kolejne elementy potrzebne do dronów. Rano pójdę na pocztę i wyślę je chłopakom. Nie jestem bezużyteczny.
Szuka czegoś w kieszeni. Wyciąga mały szklany słoik. W nim trzy metalowe odłamki, które lekarze wyciągnęli z ciała. Najmniejszy z nich - z oka. Nosi je jako talizman i przypomnienie. Mógł być jednym z ponad pięćdziesięciu azowców zabitych przez Rosjan podczas wybuchu w Ołeniwce. Albo jednym z setek innych żołnierzy wciąż morzonych głodem i torturowanych w niewoli.
Mógł też wrócić do domu w czarnym worku.
* * *
Obwód zaporoski. Furgonetka-chłodnia podjeżdża na linię rozgraniczenia. Z boku ma wielkie logo: "Na tarczy". Jak w haśle bojowym starożytnej Sparty: "Z tarczą lub na tarczy". Zwycięstwo albo śmierć. Na miejscu już czekają Rosjanie.
Parkują obok siebie, otwierają drzwi chłodni, wymieniają czarne worki. Są oznaczone numerami, rzadko nazwiskami. Śpieszą się. Zawieszenie broni będzie trwało krótko.
Tym razem do domu wraca 25 ciał obrońców Mariupola. W drodze do Kijowa furgonetka mija kolejne miasta. Ludzie na ulicach klękają, oddają hołd poległym żołnierzom.
Wjeżdża na teren kostnicy. Kilkanaście osób ustawia się wokół. Wojskowi, sanitariusze, wolontariusze Azowa.
Dwóch mężczyzn otwiera drzwi chłodni. Uderza odór rozkładu. Wchodzą do środka. Podają po kolei czarne worki. Dwóch innych ostrożnie kładzie je na wózku. Niektóre worki są lekkie, prawie puste. Wwożą je do kostnicy.
Eksperci medycyny sądowej przeprowadzają wstępne oględziny. Część ciał przeleżała w ziemi pół roku, inne wyciągnięto spod gruzów. Po tak długim czasie tkanki miękkie zamieniają się w szarobrązową masę. W części worków są fragmenty zwłok: nogi, ręce, czaszki. Mogą należeć do różnych osób. Z każdego fragmentu pobierają próbkę DNA.
Identyfikacja żołnierzy pułku Azow jest trochę łatwiejsza. Większość chłopaków miała tatuaże.
Oleksandr Mychajłenko, szef kijowskiego biura klinicznej medycyny sądowej, wyciąga telefon. Pokazuje zdjęcia przesłane przez rodziny. Uśmiechnięty dwudziestoparolatek pozuje przed lustrem. Na nagim, umięśnionym torsie duży tatuaż. Kolejne zdjęcie: fragmenty zwłok, pokryte białymi robakami, widać kontury tego samego tatuażu. Rodzice potwierdzają: to ich syn. Mogą go odebrać.
Po oględzinach sanitariusze przewożą zwłoki do chłodni ustawionych na dziedzińcu kostnicy. W środku temperatura minus 20 stopni Celsjusza. Przed wojną naczepy służyły do transportu mięsa. Teraz przechowywane są w nich ciała żołnierzy. Nikt nie wie, jak długo tam będą.
- Na wyniki badań DNA trzeba czekać nawet pół roku. Brakuje ekspertów, nikt nie był przygotowany na taką skalę tragedii - mówi Ołena Tołkaczowa, szefowa służby pomocniczej pułku Azow "Anioły Azowa" .
Wciąż nie wiadomo, ile ciał obrońców Azowstalu udało się sprowadzić. Ołena szacuje, że 600, może 700.
* * *
Wasyl siedzi na ławce. Za plecami ma ponury gmach szpitala na obrzeżach Kijowa. Ubrany po cywilnemu: dżinsy, czarna kurtka z kapturem, słuchawki na szyi. Dłonie pokryte czerwonymi, wypukłymi bliznami.
Gasi cygaretkę o podeszwę buta. Zaraz ze srebrnego etui wyciąga kolejną.
- Po Mariupolu zwykłe papierosy już nie dają kopa – mówi.
Chciałby wrócić na front, zamęcza dowództwo. Ale w czaszce wciąż ma odłamki. Widać je na rezonansie magnetycznym. Nikt nie mówi, jak długo będzie jeszcze w szpitalu.
Po powrocie z niewoli Wasyla odwiedziła matka. Pobyła kilka godzin i musiała wracać – walczy na linii frontu. Siostra jest w kolejnej ciąży. Chciała przyjechać, ale on jej powiedział: "puknij się w czoło dziewczyno, gdzie spod Dnipro będziesz jechać z brzuchem i dwójką małych dzieci". Kiedyś sam wróci do domu, a wtedy ona upiecze mu ulubione serniki. Nikt inny nie robi tak smacznych.
Byłe dziewczyny przestały pisać. Z tą, z którą utrzymywał kontakt, też nie wyszło.
Ma więcej czasu na książki. Kilka dni temu wyszedł po papierosy i zobaczył księgarnię. Wyszedł z wielkim pakunkiem. Czasami sięga po "Dyplomację" Kissingera, a czasami po "Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus" Graya.
W dwuosobowej sali szpitalnej jest sam. Często rozmyśla: "mógłbym zrobić więcej, lepiej. Bardziej zaryzykować, podejść bliżej, zająć bardziej niebezpieczne pozycje".
- Wtedy czuję żal i wyrzuty sumienia, ale musiałem się kierować dobrem moich chłopaków. Odpowiadałem za nich. Tak samo postąpili nasi dowódcy. Mogliśmy na zawsze zostać w podziemiach Azowstalu, ale oni, wybierając między życiem a śmiercią, wybrali za nas życie.
Do pokoju wchodzi pielęgniarka. Uśmiecha się do Wasyla. Przypomina mu, że już drugi raz prosi, żeby przyszedł na pomiar temperatury. Wasyl obiecuje, że zaraz będzie. Jeszcze tylko wyskoczy na cygaretkę.
Wychodzi pewnym krokiem na szpitalny dziedziniec. Jest zmrok. Pod bramą stoi taksówka. - Muszę jechać, na Majdanie czekają na mnie koledzy.
* * *
Artur jest już po rehabilitacji i zaraz wraca na front. Na spotkanie przychodzi z żoną. Łapią każdy dzień, który mogą spędzić razem. Pobrali się trzy lata temu, kiedy miał 19 lat.
Ona, drobna brunetka, siada przy mężu. Milczy, przygląda się, uważnie słucha. Artur opowiada - krótkimi, zwięzłymi zdaniami. Kiedy wspomina, że był gotowy umrzeć w Azowstalu, ona mruży oczy. Jakby chciała wyprzeć te słowa ze świadomości.
Ale Artur się męczy. Ma wyrzuty sumienia, że wrócił, a jego koledzy zostali. Kiedy dowiedział się o wybuchu w Ołeniwce, chciał natychmiast wyjechać na front. Żona go powstrzymała, ale tylko na chwilę. Wyjedzie za kilka dni.
Tatiana Kolesnychenko, Patryk Michalski, dziennikarze Wirtualnej Polski
Zdjęcia: Maciej Stanik