Nieszczęście Armenii [OPINIA]
Seria politycznych błędów, źle ulokowane sojusze, obłędna polityka historyczna i podział społeczeństwa doprowadziły jedno z najstarszych państw świata na skraj przepaści - pisze dla WP o Armenii były ambasador RP Jerzy Marek Nowakowski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
"Zabijajcie bez litości kobiety, starców i dzieci; liczy się szybkość i okrucieństwo. Kto dziś pamięta o Ormianach?" - miał powiedzieć Adolf Hitler do swoich generałów przed agresją na Polskę w 1939 roku. Miał na myśli ludobójstwo Ormian w Turcji, po roku 1915. Ale te słowa w istocie konkludują okrutny fakt, że ludobójstwo i czystki etniczne są zazwyczaj bardzo opłacalną "inwestycją". Przykłady? Aż za dużo.
Po Holocauście społeczność żydowska w skali światowej jest wciąż mniejsza niż była przed rokiem 1939. Tatarzy na Krymie są mniejszością w morzu Rosjan. Wschodnia Turcja jest całkowicie pozbawiona zamieszkujących ją przed stuleciem Ormian. Wiele narodów afrykańskich wyginęło niemal całkowicie w trwających tam nieustannie wojnach domowych. Podobnie jak Prusowie i Jaćwingowie zniknęli z ziem polskich w średniowieczu.
Dziś jesteśmy świadkami kolejnej odsłony czystek etnicznych na południowym Kaukazie. W tym miejscu należałoby wejść w długą historyczną dygresję, wyjaśniającą kompletnie u nas nieznane dzieje wspaniałych cywilizacji, wojen i ludobójczych rzezi od kilku tysięcy lat odbywających się na ziemiach położonych pomiędzy Morzem Czarnym, Kaspijskim i Śródziemnym. Dla obecnej polityki te odwołania historyczne są wciąż ważne, ale pozostańmy przy wydarzeniach najnowszych.
W początku lat 90. XX wieku Ormianie z Karabachu przy pomocy państwa Armenii właśnie odzyskującej niepodległość, zajęli sporą część (jakieś 20 proc.) terytoriów Azerbejdżanu po krwawej, ale zwycięskiej wojnie. Był to Karabach i większa od niego tzw. strefa bezpieczeństwa. Tyle że od 1994 roku bogaty w ropę Azerbejdżan rósł w siłę, a izolowana Armenia biedniała. Rozmowy pokojowe nie przynosiły rezultatów. Bo w istocie władze w Erywaniu i Baku nie były zainteresowane kompromisem. W końcu jesienią 2020 roku znacznie silniejsi militarnie Azerowie przy poparciu Turcji przystąpili do ofensywy, zajmując większość spornych terenów.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Napięcia na Kaukazie. Zaczęło się od lokalnej operacji
Rosjanie, którzy w międzyczasie zmusili Armenię do tego, by przystąpiła do sojuszu z nimi, zarabiali na sprzedaży broni obu stronom i oczywiście nie chcieli, by konflikt się zakończył. W efekcie pod naciskiem Moskwy zawarto kolejny rozejm. Do Karabachu wprowadzono rosyjski kontyngent wojskowy, który ma tam pozostawać co najmniej do 2025 roku. A większość ormiańskich zdobyczy przeszła pod władzę Azerbejdżanu. Ponieważ terytoria Armenii i Karabachu są rozdzielone terenami azerskimi, droga z Armenii do stolicy Arcachu - Stepanakertu (Azerowie używają nazwy Chankendi) - miała być kontrolowana przez wojska rosyjskie.
I tu zaczyna się obecna historia. W grudniu ubiegłego roku rzekomi działacze ekologiczni zablokowali drogę. Zaś Karabach był całkowicie uzależniony od dostaw z Armenii. Do szpitali na terenie Armenii trafiali chorzy, a większość mieszkańców nieuznawanej przez nikogo - z Armenią włącznie - Republiki Górskiego Karabachu miała ormiańskie paszporty i podróżowała przez Erywań. Blokada tzw. korytarza laczyńskiego spowodowała powolne zamieranie gospodarki Karabachu i narastająca katastrofę humanitarną.
Jednocześnie Armenia zaczęła się politycznie odwracać od Rosji. Władze w Erywaniu zdały sobie sprawę, że Moskwa zaangażowana w wojnę przeciwko Ukrainie nie jest w stanie zapewnić ani bezpieczeństwa, ani wsparcia finansowego. Premier Nikol Paszynian rozpaczliwie szuka wsparcia w USA (odbyły się wspólne ćwiczenia wojskowe), w Indiach, które zaczęły sprzedawać broń Armenii, i w Unii Europejskiej. Szef rządu Armenii publicznie oznajmił, że opieranie się na sojuszu z Rosją (dokładniej: wyłącznie z Rosją) było błędem.
Rosjanie, którzy już wcześniej traktowali swojego ormiańskiego sojusznika całkowicie instrumentalnie, zaczęli wydawać pomruki niezadowolenia. Doskonale słyszane i właściwie zinterpretowane w Baku. Wojska Azerbejdżanu zaatakowały karabachską enklawę przy całkowitej obojętności wojsk rosyjskich. Armia Karabachu skapitulowała. A władze lokalne zostały zmuszone do ogłoszenia, że do końca roku dokonają samorozwiązania. Trwający blisko 30 lat etap samodzielnego bytu Karabachu się zakończył.
Całkowicie bierną postawę zachowała też Armenia. Trudno się dziwić. Ormianie nie bez racji obawiali się, że jakakolwiek pomoc dla rodaków w Karabachu spowodować mogła uderzenie Azerbejdżanu na południowe prowincje Armenii (Syunik i Waya Dzor). Azerowie wielokrotnie zgłaszali pretensje wobec tego regionu i szukają pretekstu, by oderwać go od Armenii.
W tle polityka Turcji i Iranu
W tle konfliktu na Kaukazie mamy jeszcze politykę Turcji bezwarunkowo wspierającej Azerbejdżan, a dla Rosji będącej kluczowym partnerem zarówno w kwestiach ukraińskich, jak bliskowschodnich. No i Iran. Wspierający Armenię, zaniepokojony postępami Azerbejdżanu (bo co najmniej 20 mln Azerów mieszka w Iranie) i rywalizujący z Turcją. Ale reżim ajatollahów zirytowała współpraca Armenii z Amerykanami. Dlatego choć Iran oznajmił, że nie zaakceptuje żadnych zmian geopolitycznych na południowym Kaukazie, też nie kwapił się ze zbyt aktywnym wspieraniem rządu Paszyniana.
Zarówno Moskwa, jak i Teheran po cichu liczyły, że kapitulacja Karabachu spowoduje upadek nielubianego rządu w Armenii.
Exodus
Ofiarami całej tej skomplikowanej układanki politycznej stali się mieszkańcy Karabachu. Nienawiść pomiędzy Azerami i Ormianami jest tak wielka, że nie mogli liczyć na normalne życie pod władzą Azerbejdżanu. Zaczął się exodus. Blisko 100 tys. ludzi ruszyło do Armenii. Tym razem drogi nie były zablokowane.
Z punktu widzenia władz Azerbejdżanu masowa ucieczka Ormian jest najlepszym rozwiązaniem. Problem enklawy, która od ponad stulecia stanowiła obszar konfliktu, rozwiąże się sam. Kilka tysięcy Ormian, którzy być może pozostaną w swoich domach, nie będzie żadnym problemem. A zgodnie z obyczajem - niestety, dość powszechnym na Kaukazie - za chwilę zacznie się niszczenie zabytków kultury, rozjeżdżanie buldożerami tysiącletnich cmentarzy i polityka historyczna dowodząca, że w istocie nigdy żadnych Ormian w Karabachu nie było.
Taka polityka przyniosła wcześniej sukces Turcji, która skutecznie wyczyściła wschodnią Anatolię z dziedzictwa ormiańskiego. Kiedy zwiedzałem imponujące ruiny średniowiecznej stolicy Armenii, miasta Ani znajdującego się dziś w Turcji, to na tablicach informacyjnych i w folderach nie pada ani razu nazwa Armenia. Tego samego można spodziewać się w Karabachu.
Kapitulacja enklawy i milczenie Erywania nie gwarantują pokoju
Co najgorsze, nawet kapitulacja enklawy i milczenie Erywania nie gwarantują pokoju na Kaukazie Południowym. Już doszło do starć zbrojnych na granicy obu państw. Południowe prowincje Armenii to wąski na 30-50 kilometrów pasek ziemi, oddzielający Azerbejdżan od jego eksklawy w Nachiczewanie. Co więcej, to klin wbity w wymarzony przez Recepa Tayyipa Erdogana Wielki Turan - obszar ziem zamieszkałych przez ludy pochodzenia tureckiego, ciągnący się od granic Bułgarii po chiński Xingjang.
Można się obawiać, że Armenia nadal będzie pod politycznym i militarnym naciskiem sąsiadów. Osamotniona, a na dodatek wewnętrznie podzielona. Lata propagandy, tworzącej z Górskiego Karabachu mit założycielski niepodległej Armenii, sprawiły, że w oczach połowy społeczeństwa premier Paszynian jest zdrajcą narodu. Na dodatek masa uchodźców z Karabachu w naturalny sposób pogłębi permanentny kryzys ekonomiczny. Zaś na uwagę i pomoc Zachodu trudno liczyć, bo ta jest skoncentrowana na Ukrainie.
Seria politycznych błędów kolejnych rządów, źle ulokowane sojusze, obłędna polityka historyczna i podział społeczeństwa doprowadziły jedno z najstarszych państw świata na skraj przepaści. Obawiam się, że o Armenii będziemy musieli debatować jeszcze wiele razy. I nie będą to debaty optymistyczne.
Dla Wirtualnej Polski Jerzy Marek Nowakowski
* Jerzy Marek Nowakowski jest historykiem, był ambasadorem RP na Łotwie (2010-14) oraz w Armenii (2014-17), w latach 1997-2001 pracował jako podsekretarz stanu w KPRM. Od 2020 roku jest prezesem Stowarzyszenia Euro-Atlantyckiego.
WP Wiadomości na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski