PublicystykaDla Merkel to nie jest słodkie zwycięstwo. Z Europą nie jest jednak aż tak źle, jak się wydawało

Dla Merkel to nie jest słodkie zwycięstwo. Z Europą nie jest jednak aż tak źle, jak się wydawało

Europa na kolanach i w ruinie. Tradycyjne wartości spłynęły rynsztokiem, a za każdym rogiem czai się islamista. Patrząc na wyniki niemieckich wyborów nie jest aż tak źle, choć grupa niezadowolonych jest znaczna. "Mutti" Merkel dostała po nosie, SPD czuje się poobijana, ale i tak ponad połowa Niemców nie chce zmiany.

Dla Merkel to nie jest słodkie zwycięstwo. Z Europą nie jest jednak aż tak źle, jak się wydawało
Źródło zdjęć: © Reuters
Jarosław Kociszewski

24.09.2017 | aktual.: 24.09.2017 19:18

Zgodnie z przewidywaniami wygrali chadecy z CDU/CSU. Według pierwszych sondaży Zdobyli 32,5 proc. głosów, a więc aż o 8 proc. mniej niż cztery lata temu. To cios, ale Angela Merkel po raz czwarty zasiądzie w kanclerskim fotelu. Jej podstawową zaletą jest przewidywalność. Niemcy najwyraźniej nie chcą zmian i odpowiadają im konserwatywne, chrześcijańskie wartości, które jej przyświecają.

Powiedzmy to jasno – Angela Merkel nie jest politykiem lewicowym, ani tym bardziej lewackim. Nawet pomoc dla uchodźców, za co posypały się na nią gromy, prawdopodobnie wynikała z wyniesionych z domu nauk ojca, który był luterańskim pastorem, a nie ze ślepego dążenia do budowania multikulturowego, laickiego społeczeństwa.

Trudno wierzyć socjaldemokratom na słowo

Najprostszym scenariuszem wynikającym z decyzji niemieckich wyborców jest kontynuacja obecnej, szerokiej koalicji chadeków i socjalistów, którzy zdobyli 20 proc. głosów. Co prawda natychmiast po ogłoszeniu wyników sondażowych, przywódcy SPD zapowiedzieli, że przechodzą do opozycji. Jest jeszcze za wcześnie, żeby im wierzyć na słowo.

Obserwując niechęć Merkel do wielkich zmian, taka możliwość za pewne jest jej najbliższa. Socjaldemokraci każą sobie słono zapłacić za zmianę decyzji, którą podjęli pod wpływem ciosu, jakim było dla nich 20 proc. poparcie.

Socjaldemokraci będą podnosić cenę wiedząc, że na horyzoncie jawią się Niemcy po Merkel. To może być jej ostatnia, czteroletni kadencja, po zakończeniu której będzie miała 67 lat. Przywódców może kusić myśl o budowaniu silnej opozycji z nadzieją na odbudowę partii i objęcie posady kanclerskiej w 2021 r. Z drugiej strony władza też ma zalety i Merkel zapewne zdoła przekonać socjaldemokratów do poparcia jej rządu.

Co więcej, programowo CDU i SPD są sobie na tyle bliskie, że podczas śmiertelnie nudnej kampanii wyborczej lider socjaldemokratów Martin Schulz robi wszystko, czasem na siłę, żeby odróżnić się od chadeków. To był jeden z zarzutów wobec niego zwłaszcza, że Merkel była w stanie zgrabnie narzucać tematy i rzeczowo rozmawiać o reformowaniu Europy, Brexicie czy bezpieczeństwie, co redukowało Schulza do roli potakiwacza lub człowieka niepoważnego.

Ponad połowa niemieckich wyborców doceniła rozwijającą się gospodarkę, rosnące, choć powoli, zarobki oraz stabilne, przewidywalne przywództwo w obliczu Brexitu, Trumpa i Putina, a także spokojne podejście do kwestii bezpieczeństwa. Stąd ryzyko, że kolejne cztery lata w koalicji z chadekami spowodują, że socjaldemokraci po prostu rozpłyną się w niebycie.

Mimo to kontynuacja czarno – czerwonego rządu jest możliwa, choć zanim nastąpi, czekać nas może jeszcze kilka dramatów, trzaskanie drzwiami i polityczny teatr, bez którego żadne rozmowy koalicyjne obejść się nie mogą.

Egzotyczna koalicja jamajska

Jeżeli nie czerwoni socjaldemokraci, to czarno, zielono, żółta koalicja łącząca chadeków, zielonych (9,5 proc.) i centro-prawicowe FDP (10,5 proc.). Barwy grupowań, które miałyby tworzyć taki rząd przypominają flagę karaibskiego państwa i stąd nazwa. Wybory są sukcesem FDP, która powraca do Bundestagu i to z możliwością wejścia do rządu. Nie byłoby to jednak szczyt szczęścia dla Merkel, która musiałaby dużo wysiłku wkładać w godzenie interesów zielonych i żółtych, których dzieli. Samo budowanie taiej koalicji może być wielomiesięcznym koszmarem.

Sukces "wykluczonych"

Nikt natomiast poważnie nie myśli o budowaniu rządu z prawicowymi populistami z Alternatywy dla Niemiec, którzy mają powody do świętowania. Przed wyborami przywódcy wszystkich, istotnych partii zapowiedzieli, że nie wejdą do koalicji z AFD.

Wygląda na to, że prawicowym populistom idącym do wyboru pod hasłami antyimigranckimi i antyislamskimi udało im się zmobilizować wyborców niezadowolonych, którzy do tej pory swoje rozterki woleli utopić w kuflu piwa a nie wyrazić przy urnach. Stąd 13,5 proc. poparcia dla AfD przy niezwykle wysokiej, sięgającej 75 proc. frekwencji. Co więcej, Alternatywa dla Niemiec jest drugą siłą polityczną na terenie byłego NRD.

Najwyraźniej nie sprawdziły się obawy co do możliwej, masowej ingerencji Rosjan w wybory, tak jak w USA. Co prawda eksperci od bezpieczeństwa zauważyli wzmożoną aktywność internetowych bootów, które w ciągu ostatnich 48 godzin wzmacniały przekaz AfD, ale nie będzie to miało wpływu na kształt przyszłego rządu w Berlinie.

Na zachodzie bez zmian

Niemieckie wybory były ostatnimi z serii ważnych głosowań w 2017 r., które miały zmienić kształt kontynenty i dać panowanie prawicowym populistom. Pomimo obaw lub nadziei – do wyboru - jakie niosło ze sobą referendum w Wielkiej Brytanii i sukces Trumpa w USA, tak się nie stało. Wielu Holendrów, Francuzów, a teraz Niemców, zagłosowało na prawo, ale większość nadal woli reformy i spokojne zmiany zamiast rewolucji.

Establishment, rządzące elity, dostały sygnał ostrzegawczy. Mają teraz kilka lat na zreformowanie Unii Europejskiej czy przywrócenie poczucia bezpieczeństwa. Poprawiająca się koniunktura gospodarcza pomoże, a głośna, prawicowa opozycja z pewnością będzie przypominała o tym, że czas bezczynnego zadowolenia z siebie minął i po prostu trzeba brać się do roboty.

Jarosław Kociszewski dla WP Opinie

angela merkelniemcywybory
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)