PublicystykaAlbo Biedroń, albo Tusk

Albo Biedroń, albo Tusk

Jeśli opozycja chce odbić władzę z rąk PiS, musi mieć lidera. Kandydatów jest dwóch. Ale jeśli Donald Tusk i Robert Biedroń pójdą do walki osobno, Jarosław Kaczyński zdobędzie Polskę na kolejne pięć lat.

Albo Biedroń, albo Tusk
Źródło zdjęć: © PAP
Michał Gostkiewicz

24.12.2018 11:51

Na prawicy lider jest jeden.

Kogokolwiek Jarosław Kaczyński namaści na kandydata na prezydenta, będzie w wyborach za dwa lata wspólnym kandydatem całej prawicy. Na tę chwilę wydaje się, że – mimo wszystkiego, co dziś obu panów dzieli – będzie to Andrzej Duda, który cieszy się naprawdę dużą sympatią Polaków. Ale liderem jest prezes, bo jeśli namaści kogokolwiek innego, to Duda może zacząć pakować walizki.

Na lewicy i w centrum – bo porzucić należy myśl o tym, że którykolwiek z tych obozów pokona PiS bez zjednoczenia z drugim – lidera brak.

Opozycyjne bezkrólewie

Jeśli opozycja chce odbić władzę z rąk PiS, musi mieć lidera. Nie, nie któregoś z szefów partii, uwikłanego w partyjne wojenki, walczącego o utrzymanie stołka sejmowego i partyjnego, dobrego w kuluarowych grach, ale nie umiejącego wycedzić przed kamerami jednego zdania, które wszyscy będą powtarzali przez następny tydzień.

Dziś wybory prezydenckie wygrywa się na bezpośrednich spotkaniach z wyborcami oraz w telewizji i w internecie, które te spotkania ze zwykłymi ludźmi relacjonują. Zarówno w sytuacji twarzą w twarz, jak i na ekranie monitora, telewizora czy telefonu, człowiek bez charyzmy, bez wewnętrznej siły, bez cech charakteru przekładających się na to, że ludzie po prostu w naturalny sposób ufają mu i go lubią, jest bez szans.

Dlatego w USA dwukrotnie wygrał Barack Obama, dlatego także wygrał Donald Trump, który umiał przedstawić się wystarczającej do zwycięstwa części elektoratu jako swój chłop. Dlatego wreszcie w 2015 roku wygrał w Polsce Andrzej Duda, przeprowadzając jedną z najbardziej błyskotliwych kampanii wyborczych w historii polskiej polityki. Gdyby nie miał charyzmy, gdyby nie dał się lubić, gdyby nie zdobywał sympatii ściskając ludziom dłonie – nie miałby szans. Czas pokazał, że o wiele lepiej czuje się na szlaku kampanii niż w prezydenckich gabinetach. Dlatego w 2020 znów będzie groźny.

Konkurentów jest dwóch. Żaden z nich nie ma nawet partii politycznej.

Tusk, Biedroń i długo, długo nic

Niewiele się zmieniło od badania, przeprowadzonego na panelu Ariadna dla Wirtualnej Polski w połowie sierpnia, kiedy badani wskazali trzech polityków, którym najbardziej ufają i na których by zagłosowali w wyborach prezydenckich. Przypomnijmy: Andrzej Duda, Donald Tusk, Robert Biedroń. W tej właśnie kolejności.

A potem długo, długo nic. Żaden Kukiz, żaden Petru czy Lubnauer, żaden Schetyna czy Czarzasty. Czarnym koniem mógłby się okazać Władysław Kosiniak-Kamysz, ale do tego musiałby popierać go ktoś inny poza PSL.

Więc Biedroń i Tusk. Biedroń, który zrezygnował z drugiej kadencji prezydenckiej w Słupsku, oddał mandat radnego, objeżdża Polskę i buduje nową partię polityczną. I Tusk, który wciąż nie zdecydował, czy wróci z Brukseli po końcu kadencji szefa Rady UE, by bić się po raz kolejny z Kaczyńskim. Dlaczego oni? Ano dlatego, że każdy z nich posiada właśnie to, czego brakuje Grzegorzowi Schetynie czy Mateuszowi Morawieckiemu, a co ma Andrzej Duda. Niewymuszoną, naturalną charyzmę i wdzięk w kontaktach z ludźmi.

Jak wynika z sondażu przeprowadzonego przez IBRiS dla "Rzeczpospolitej" zaledwie kilka dni temu, wniosek jest prosty: tym razem to Kaczyński (i jego pomazaniec do Pałacu Prezydenckiego) nie ma z kim przegrać. Chyba, że Biedroń urośnie w siłę. Albo wróci Tusk.

Właśnie. Albo, albo. Albo jeden, albo drugi. Albo Biedroń, albo Tusk.

Razem, nie osobno

Jeśli do walki z PiS były premier i były prezydent Słupska pójdą osobno, a nie razem, PiS w 2020 ma Pałac Prezydencki w kieszeni na kolejne pięć lat, a rok wcześniej rozjedzie opozycję walcem (jeśli partia Kaczyńskiego nie stworzy rządu po wyborach 2019, publicznie przyznam, że się pomyliłem). Jeśli lewica z centrum nie dobiją dealu p.t. "nasz premier, wasz prezydent" (a warto przypomnieć, że taki deal już się raz Polsce bardzo opłacił), to PiS po wyborach powie "nasz premier, nasz prezydent, nasza Polska".

W dojrzałych, stabilnych demokracjach scena polityczna to najczęściej teatr dwóch głównych aktorów - najsilniejszych partii - i ewentualnych pobocznych - mniejszych partii. Ale o tym, kto trzyma władzę, decyduje jego zdolność do otwarcia na nowe środowiska. Zdolność do elastyczności, jaką zaprezentowali w tym roku amerykańscy Demokraci, otwierając się na kobiety, mniejszości etniczne i cały wewnątrzpartyjny ruch socjaldemokratyczny - i odbili z rąk Republikanów Izbę Reprezentantów. Kaczyński doskonale rozumie, że Polska - wbrew temu, co wyprawia jego własny obóz polityczny - jest coraz bardziej stabilną demokracją, więc trzyma twardo ów obóz - Zjednoczoną Prawicę - w jedności. Z drugiej strony sceny politycznej ostatnim, który na to wpadł, był Tusk.

Pytanie, czy wpadnie na to drugi raz. I czy wpadnie na to Biedroń, który na razie zapowiada, że rękawicę rzuca nie tylko PiS, ale i PO, i czeka na reakcję wyborców. Dla własnego dobra nie powinien czekać zbyt długo.

Rok przed wyborami opozycji brak lidera

PiS już zwiera szeregi pod kampanię parlamentarną, już chowa Pawłowicz na zapleczu, już przeprosił się z flagami unijnymi. Tymczasem po drugiej stronie nawet nie dogadali się, kto będzie liderem. A – o czym dobrze wiedzą na Nowogrodzkiej – lider może być tylko jeden. Kiedy go nie ma – albo ma robić za niego Schetyna, to efekt jest taki, jaki widać w ostatnim sondażu IBRIS dla "Rzeczpospolitej". Po notuje w nim całkiem korzystny wynik – tylko 6 punktów procentowych brakuje jej do remisu z PiS (https://wiadomosci.wp.pl/jaroslaw-kaczynski-doskonale-wie-co-robi-nowy-sondaz-6327059063912578a). Ale wygląda to na szczyt jej możlwości.

Jeżeli sześć punktów brzmi po trzech latach od wyborów jak "niewielka strata", to jest to porażka. Ciśnie się na usta pytanie, jaki wynik miałaby PO, gdyby jej szefem był dzisiaj Tusk - albo ktoś o porównywalnej z nim politycznej zręczności i charyzmie. Partia Biedronia z kolei wystartuje dopiero w lutym i wtedy będzie można zmierzyć jej poparcie, ale już wiadomo, kto zyska na jej powstaniu, czyli rozdrobnieniu opozycji – PiS.

NIe sugeruję tu, że jeśli środowisko Biedronia, środowisko KO i PSL i inne opozycyjne ugrupowania włącznie z ruchami miejskimi zjednoczyłyby się pod prezydenckim (potencjalnie) berłem Donalda Tuska, lub np. pod premierowskim (potencjalnie) berłem Biedronia lub odwrotnie, PiS nie miałby szans, a opozycja wygrałaby w cuglach. Sugeruję jedynie, że mając naprzeciw siebie jednolity blok, kiepsko jest startować jako kilka mniejszych bloczków. Czy dwaj najbardziej charyzmatyczni politycy kojarzeni z opozycją będą potrafili zawrzeć kompromis premiujący ich obydwu? O to stoczy się bój na lewo od PiS w 2019 roku.

Zobacz także
Komentarze (0)