Zanim Igor wsiadł do łódki, oszacował swoje szanse na przeżycie jako "bardzo niskie". Niektórzy nazywają obronę Krynek na wschodnim brzegu Dniepru "misją samobójczą". Inni widzą w niej jedyną możliwość przełomu w wojnie z Rosją.
Wyprawa w jedną stronę
Droga z bazy wojskowej do koryta Dniepru trwała około trzech godzin. Cały ten czas Igora nurtowało tylko jedno pytanie: czy dziś nad rzeką będzie unosić się mgła?
Tu, w obwodzie chersońskim, bywa gęsta jak mleko. Rosyjskie drony ślepną. A szanse przeżycia ukraińskich marines nieznacznie wzrastają.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Posterunek w piekle. Ukraińcy zrobią wszystko, aby utrzymać Krynki
Statystyki są nieubłagane. Do wschodniego brzegu w najlepszym przypadku dobijają dwie z trzech ukraińskich łodzi.
Od pięciu miesięcy piechota morska, wspierana przez brygady obrony terytorialnej, zaciekle broni ukraińskiego przyczółka we wsi Krynki na lewym brzegu Dniepru. Ten długi na cztery kilometry i szeroki na zaledwie 500 metrów kawałek ziemi stał się polem krwawej bitwy na totalne wyniszczenie.
Marines forsujący Dniepr mówią w rozmowie z WP: jest to wyprawa w jedną stronę. Rosjanie atakują łodzie dronami, moździerzami, a czasem nawet artylerią rakietową typu Grad. Ci, którym uda się przedostać się na lewy brzeg, są pod nieustannym ostrzałem. Ranni umierają, bo nie ma jak ich ewakuować. Ciała zabitych tygodniami czekają na zabranie.
W każdej chwili przyczółek może stać się dla ukraińskich marines zbiorową mogiłą. Ale niektórzy z nich wciąż wierzą, że Krynki to brama do miękkiego podbrzusza Rosji. Jeśli gdzieś ma nastąpić przełom na froncie, to właśnie tu, na wschodnim brzegu Dniepru.
Teraz nadchodziła kolej Igora, by przeprawić się przez rzekę i trafić prosto do piekła.
Ni to zimny pot, ni to woda
15 grudnia 2023 r. Dochodzi trzecia nad ranem. Na dnie rybackiej łodzi lądują zapasy: dania instant, parę bochenków chleba, woda, powerbanki i paliwo do generatorów.
Dwóch marines siada na kadłubie, dwóch pozostałych na rufie. Z tyłu - nawigator i sternik.
Łódź ciężko odbija od piaszczystego brzegu. Spalinowy silnik huczy, łopatki mielą brunatną wodę. Zachodni brzeg znika w ciemnościach, a Igor uświadamia sobie, że od teraz może liczyć tylko na cud.
Wiatr rozwiał mgłę, jedyną ochronę przed dronami. Szanse przeżycia właśnie spadły do "bardzo niskich".
Twarze marines, pogodzonych z losem, zastygły w obojętnym grymasie. Tylko w oczach jednego z nich widać obłęd. Trzyma się kurczowo burty. Dygocze na całym ciele.
Już na kilka dni przed misją był przerażony:
- Nie umiem pływać. Zginę - powtarzał.
Inni go uspokajali: To nie ma znaczenia. Umiejętność pływania jeszcze nikomu nie pomogła.
Każdy w myślach przeliczał: kamizelka, hełm, plecak wyładowany nabojami do wielokalibrowego karabinu maszynowego DSzK. Łącznie jakieś 40-50 kilogramów. Plus prąd. Plus lodowata woda.
Pójdziesz na dno jak kamień. Jak wielu innych marines, którzy nigdy nie dobili do brzegu.
Dniepr ma tu około czterech kilometrów szerokości. W połowie przeprawy zjawia się dron. Pociski spadają ze świstem. Chlup, chlup, chlup. Dookoła białe słupy wody, sięgające kilku metrów. Po czole spływa ni to zimny pot, ni to woda z rzeki.
Łódź przyspiesza, klucząc w wąskich kanałach. Jeden zakręt, drugi, kolejny. Marines muszą przepłynąć pasmo podziurawionych pociskami bagien i łąk, które oddzielają Krynki od wielkiej rzeki.
Ostatni rzut kontrofensywy
Przed rosyjską inwazją mało kto słyszał o Krynkach. Rybacka wioska, trochę letnich dacz. Trzydzieści kilometrów powyżej Chersonia, dwadzieścia poniżej Nowej Kachowki. Populacja - mniej niż tysiąc dusz.
Listopad 2022 roku. W wyzwolonym Chersoniu euforia. Rosjanie uciekają. Do miasta wkraczają Siły Zbrojne Ukrainy. Wszyscy odtrąbiają sukces, choć główny cel strategiczny kontrofensywy – odcięcie rosyjskich linii zaopatrzenia przez Krym - pozostaje nieosiągnięty.
Dniepr staje się naturalną linią frontu. Grupy zwiadowcze ukraińskich marines regularnie wyprawiają się w deltę rzeki, ale brakuje ludzi i sprzętu, by zaatakować z pełną siłą.
Rosjanie umacniają się na lewym brzegu, dając do zrozumienia, że dalej już się nie wycofają. Są tak zdeterminowani, że w czerwcu 2023 roku, tuż przed rozpoczęciem kolejnej ukraińskiej kontrofensywy, wysadzają tamę w Nowej Kachowce. Zatopieniu ulega głównie lewy brzeg Dniepru, uniemożliwiając ruch wojsk.
W końcu ukraińska kontrofensywa rusza na kierunku zaporoskim. Wyszkolone jednostki, wyposażone w nowy, zachodni sprzęt, rozbijają się o tzw. linię Surowikina, rozbudowany system fortyfikacji i pól minowych.
Presja rośnie. Sojusznicy oczekują efektów, a Ukraina ma duże straty i skromne zyski terytorialne.
- Zaatakowanie lewego brzegu wydawało się kuszącą ideą. 70 kilometrów od Krymu, w obejście głównych fortyfikacji. Prosto do miękkiego podbrzusza Rosji – mówi Rusłan Mykuła, jeden z założycieli DeepStateMap, interaktywnej mapy, która jest jednym z głównych otwartych źródeł informacji o sytuacji na froncie.
Jesienią ukraińscy marines zaczynają forsowanie Dniepru. Operacja jest piekielnie trudna. Bagniste podejścia na wschodnim brzegu nie dają szans na zorganizowane lądowanie. Tam, gdzie się to udaje, nie ma jak umocnić się na pozycjach.
Jedynym miejscem nadającym się do lądowania okazują się Krynki. Wieś leży nieco wyżej niż tereny wokół. W opuszczonych domach zachowały się piwnice, które można wykorzystać jako schrony.
Szturm wsi zaczyna się 14 października. Doświadczeni marines z 35., 36., 37. i 38. brygady ukraińskiej piechoty morskiej oraz terytorialsi z brygady 126. podejmują chaotyczny bój. Mimo strat udaje się zdobyć przyczółek.
W Kijowie mówią o sukcesie. Narrację powielają sojusznicy na Zachodzie. Minie parę miesięcy, a Ukrainie skończy się amunicja. Artyleria, która z prawego brzegu Dniepru osłaniała marines, umilknie. A żołnierzom z jednostek takich jak ta Igora przyjdzie bronić przyczółku kosztem własnego życia.
Nie mogą zobaczyć światła
Igor, 44-latek o wąskich, brązowych oczach, równo przystrzyżonej brodzie i bladej cerze, przed rosyjską inwazją pracował w firmie projektującej ogrody. Jak wszyscy siedzący w łódce marines z wojskiem nie miał nic wspólnego.
- Mobilizacja, szkolenie. Ale nic nie przygotuje człowieka na lądowanie w Krynkach – mówi.
Marines wyskakują z łódki w ruchu. Niektórzy wpadają do lodowatej wody. Podnoszą się, biegną na błotnisty brzeg, gdzie co chwilę wybuchają pociski. Nie ma jak się ukryć.
Święta zasada piechoty: "jeśli chcesz żyć, musisz kopać" - nie obowiązuje w Krynkach. Wystarczy dwa razy uderzyć łopatą, by wody gruntowe wyszły na powierzchnię.
- Poza kilkoma miejscami lądowania cała linia brzegowa jest zaminowana. Za plecami Dniepr. Dookoła Rosjanie. Krynki są stale otoczone. Nie ma stamtąd ucieczki.
Przewodnik, który miał doprowadzić marines do bunkra, nie zjawia się. Boi się opuścić schron. Igor i jego grupa biegną za dronem.
Buty grzęzną w błocie. Oczom żołnierzy ukazuje się księżycowy obraz: góry cegieł, olbrzymie kratery wypełnione wodą, połamane, osmalone drzewa.
Piwnica jest mała, zatęchła, zimna. Nawet przy najniższych temperaturach marines nie mogą używać ogrzewania. Rozgrzane kominy czy rury odprowadzające dym zostaną natychmiast dostrzeżone przez drony z termowizją. Potem polecą pociski.
Dobrze, jeśli tylko Grady. Gorzej, jeśli bomby lotnicze. One codziennie zmieniają krajobraz Krynek. Każda waży pół tony, leci z prędkością prawie tysiąca kilometrów. Przed nimi nie ma ratunku. Tylko w grudniu Rosjanie zrzucili ich na Krynki 320.
Jarosław, dowódca roty Igora:
- A teraz wyobraź sobie taką scenę: Słyszysz dźwięk nadlatującego samolotu. Zaraz dwa potężne wybuchy. Dźwięk taki, jakby wszystkie ciężary świata opadły jednej chwili. Ściany drżą, sufit podskakuje i opada. Jeden z chłopaków wyciąga z kieszeni serwetki. Wpycha je do szczelin między cegłami. Samolot zawraca. Kolejne dwie bomby. On ma obłęd w oczach. Wpycha te serwetki z całej siły. Mamrocze: Nie mogą zobaczyć światła.
Nikt nie komentuje. Siedzimy w piwnicy. Po wszystkim nic nie pamiętał.
Bomby trafiają, ale w inny schron. Dziesięciu marines żywcem pogrzebanych. Trzech z jeszcze innych uznano za zaginionych. Zjawiają się po dwóch dniach. Piwnica nie miała betonowej posadzki. Udało im się odkopać.
Wyglądają jak zjawy. Bladzi, siwi.
Sucharki, parę dań instant
Nazajutrz o świecie Igor wyrusza na pozycję. Rzadki lasek, kikuty drzew. W ziemi wykopana nora: dwa metry szerokości, niecały metr głębokości. Od góry zamaskowana gałęziami.
Nóg wyprostować się nie da. Na termometrach minus cztery. Ręce odmarzają.
70 metrów dalej, za pasem ziemi, są Rosjanie. W rzadkich chwilach, kiedy w pobliżu nic nie wybucha, słychać jak krzyczą albo puszczają muzykę.
Częściej Igor widzi ich przez lornetkę. Co 15 minut wychyla się z nory, by sprawdzić, czy nie skrada się grupa szturmowa. "Mięsne" ataki zdarzają się średnio trzy razy na dobę. Depczą po trupach swoich poprzedników, by zaraz polec obok nich.
Ukraińcy mają przewagę: wyżej położone pozycje. Rosjanie – nieograniczoną ilość dronów i amunicji.
Logistyka staje się trudniejsza. Łodzie docierają coraz rzadziej. Te, którym udaje się przeskoczyć między ostrzałami, wyrzucają na brzeg worki z jedzeniem i odpływają w pośpiechu. Na te worki zaraz spadają pociski. W schronie zostają tylko sucharki i parę dań instant.
Każda kropla wody pitnej jest na wagę złota. Nikt nie chce po nią wychodzić. Nad jedyną studnią w Krynkach bez przerwy wiszą rosyjskie drony kamikadze.
Andrij, 54-latek w okrągłych okularach o przyciemnionych szkłach, nie wytrzymuje. Biegnie zygzakiem tak długo, aż bateria w dronie się rozładuje. Szybko nabiera wodę i wraca do schronu.
Kiedy następnym razem powtarza ten trik, zauważa, że przy studni ktoś jest.
Siedzi w kucki, oparty plecami o beton. Głowa pochylona.
Andrij podbiega: Zwariowałeś tak tu siedzieć?
Milczenie. Szturcha go w ramię. Sztywne ciało, ani drgnie. Rana odłamkowa w głowę.
Dwa dni później w pobliżu studni spada bomba lotnicza. Fala odrzuca stężałe w siedzącej pozycji ciało o kilka metrów.
Andrij: - Ile tam leżał? Dzień? Tydzień? Chyba w końcu go zabrali.
Nosze, ostrzał, załadunek
Kolejność jest jasna: najpierw ewakuowani są ranni. Dopiero potem zabici. Ale często, zanim przypłynie łódź, ranni stają się zabitymi. Inni przeżywają, ale lekarze już nie są w stanie uratować rozerwanej kończyny.
Rano na pozycje spadają pociski moździerzowe. Dwóch rannych marines wnoszą do schronu. Medyk, 24-letni chłopak, opatruje rany. Niewiele więcej może pomóc na złamany kręgosłup i rozharataną nogę.
Ostrzał trwa nieustannie. Dowództwo na prawym brzegu waży: zaryzykować życie sternika łodzi czy uratować rannego?
Łódź dociera dopiero następnego dnia. Może zabrać tylko jednego żołnierza. Pada na tego ze złamanym kręgosłupem. Jest w ciężkim stanie. Inni marines biegną, ranny leży nieruchomo na noszach. Sekundy na załadunek. Na prawy brzeg dociera martwe ciało.
Marines z ranną nogą majaczy w schronie. Środki przeciwbólowe pomagają tylko na chwilę. Musi wytrzymać kolejną dobę. Znowu: nosze, ostrzał, załadunek. Tym razem ewakuacja kończy się sukcesem.
Pułapka bitwy na wyczerpanie
Na parę dni przed drugą rocznicą inwazji Siergiej Szojgu spotyka się z Putinem.
- Wojska rosyjskie wyzwoliły Krynki – oznajmia uroczyście.
W internecie wrzawa. Wojenkorzy (skrót od "korespondenci wojenni", w praktyce to rosyjscy propagandyści - przyp. aut.) jako pierwsi wytykają ministrowi obrony kłamstwo. Tych sprostowań jednak rosyjski obywatel nie zobaczy w telewizji.
Krynki stanęły Rosjanom jak kość w gardle. Około 300 ukraińskich marines na przyczółku wiąże w walce co najmniej dziesięciokrotnie większą liczbę Rosjan. Rusłan Mykuła z DeepStateMap szacuje, że na odcinku między Nową Kachowką a Oleszkami zgromadzili co najmniej 30-40 tysięcy żołnierzy.
- Rosjanie też ponoszą duże straty. Wcześniej stale zwiększali skład osobowy, ale teraz zaczęła się rotacja. Oznacza to, że nie mają kim zwiększyć swojej obecności w rejonie Krynek. Do tego operatorzy dronów i artylerzyści, operując z prawego brzegu, zniszczyli setki jednostek rosyjskiego sprzętu – mówi Mykuła.
"Rosja trafiła w Krynkach do najbardziej śmiercionośnej pułapki tej wojny" – uważa Julian Röpcke, popularny w Niemczech dziennikarz oraz redaktor "Bilda".
Ukraińcy mają jednak coraz większe przekonanie, że w pułapce bitwy na wyniszczenie znalazły się obie strony. Wśród ekspertów coraz częściej słychać, że latem Krynki mogą się stać jednym z kierunków ukraińskiej kontrofensywy. Jednak, żeby wykorzystać przyczółek, marines musieliby odepchnąć Rosję o co najmniej kilkanaście kilometrów. Przy braku artylerii, ludzi, a nawet tak podstawowego sprzętu jak łodzie, nie wydaje się to realne.
- Bitwa o Krynki jest jak cała wojna w soczewce. Rosjanie mają ogromną przewagę, a my musimy rekompensować to ceną ludzkiego życia – mówi Mykuła.
Jarosław, dowódca marines: Porównałbym obronę Krynek do walki z drewnianym karabinem przeciw dywizji czołgów. Proporcje sił wynoszą 1:100. To cud, że wciąż utrzymujemy przyczółek. Rosyjska artyleria miesza naszych najlepszych ludzi z piaskiem, a my nie mamy czym odpowiadać. Chcę wierzyć, że dowództwo ma plan, ale na tym etapie walka o Krynki przestała być efektywna.
Według Jarosława jego rota od października przesunęła swoje pozycje o ledwie kilkadziesiąt metrów. Choć w mediach stale pojawiają się informacje, że Ukraina przesuwa się w kierunku sąsiedniej wsi Kozaczi Łaheri, prawdopodobnie chodzi jedynie o rajdy grup zwiadowczych. Potwierdzają to też relacje Rosjan, z którymi WP rozmawiała w obozie jenieckim na zachodzie Ukrainy.
Po Krynkach boję się tylko Boga
Z Igorem spotykamy się w kawiarni w Kołomyi. Przychodzi ubrany w mundur, wyprostowany jak struna. Marines jako jedyni na froncie mają jasno określone zasady rotacji: 14 dni w piekle, potem powrót na bazę. Dowódca pozwolił Igorowi wyjechać na urlop do domu.
Większość tego czasu Igor przechorował.
- Odmrożenie kończyn, zapalenie płuc, prostaty, problemy z kolanami… Stamtąd jeśli wracasz, to ze zniszczonym zdrowiem – mówi, siedząc nad filiżanką czarnej kawy.
Żołnierze w Krynkach mają zakaz korzystania z telefonów. Więc przez dwa tygodnie rodzina Igora nie wiedziała, czy żyje. Żonie w tym czasie przybyło siwych włosów.
Nazajutrz po naszym spotkaniu Igor wsiądzie w samochód i wróci do bazy, położonej kilkaset kilometrów od koryta Dniepru. Dni będą niemiłosiernie się ciągnąć, a w głowie tętnić będzie tylko jedna myśl: w każdej chwili mogą nadejść rozkazy. A wtedy znowu Igor wsiądzie do łodzi, żeby wrócić do Krynek.
Andrij, 52-latek w okrągłych okularach, spędził na przyczółku najdłużej ze wszystkich marines – 24 dni. Wciąż drżą mu ręce. Każdy w bazie ma jakieś oznaki PTSD: napady lękowe, bezsenność, jąkanie się.
- Tam czas płynie inaczej. Godzina jest jak dzień. Każda wypełniona strachem, adrenaliną i walką o przetrwanie.
- Po Krynkach boję się tylko Boga – wtóruje Jarosław.
Trochę pomagają rozmowy z wojskowym psychologiem. Luba, brunetka o dużych, szarych oczach i łagodnym usposobieniu, przyjeżdża do bazy co najmniej raz w tygodniu. Zagląda też prawosławny ksiądz. Niektórzy marines chcą się wyspowiadać przed kolejną przeprawą.
Dowództwo stara się dbać o psychiczny stan żołnierzy, bo nie każdy wytrzymuje świadomość ryzyka. W styczniu jeden z żołnierzy z 35. brygady oddał sześć strzałów, zabijając dowódcę. Potem popełnił samobójstwo. Według marines ten żołnierz niebawem miał forsować Dniepr.
15 innych żołnierzy odmówiło przeprawy do Krynek, tłumacząc, że misja ma "samobójczy charakter".
Igorowi też często przychodzą do głowy takie myśli.
- Ale jednocześnie nie chciałbym być kimś, kto odmówił wykonania zadania. Człowiekiem, za którego inni muszą wykonać robotę. W kwietniu mój syn skończy 18 lat. Mam poczucie, że dopóki tu jestem, on nie będzie musiał. A jak długo wytrzymam? Może będę miał szczęście. Choć teraz chłopaki mówią, że z lewego brzegu wraca tylko co czwarty marines.
Tatiana Kolesnychenko jest dziennikarką Wirtualnej Polski