PublicystykaTrzy lata Andrzeja Dudy: nie wystarczy się dobrze zapowiadać

Trzy lata Andrzeja Dudy: nie wystarczy się dobrze zapowiadać

Jeśli o sportowcach, muzykach, pisarzach mówi się na początku ich kariery, że się dobrze zapowiadają – to dobra wróżba. Gorzej, jeśli to samo mówi się po paru latach – wiadomo, że z tej mąki chleba raczej nie będzie. Andrzej Duda w trzecią rocznicę prezydentury wciąż tylko dobrze się zapowiada.

Trzy lata Andrzeja Dudy: nie wystarczy się dobrze zapowiadać
Źródło zdjęć: © PAP | Jacek Bednarczyk
Łukasz Warzecha

Prezydentura Dudy składa się głównie z niewykorzystanych szans i hamletyzowania – czy i na ile prezydent może sobie pozwolić na niezależność.

Niespełnione obietnice

Na Dudzie spoczywała obietnica wyborcza: rozwiązanie problemu "kredytów" walutowych. Nie wywiązał się z niej. Prezydencki projekt ustawy „o zasadach zwrotu niektórych należności wynikających z umów kredytu i pożyczki”, który nie jest zresztą rozwiązaniem systemowym całości problemu, leży w sejmowej komisji finansów, czyli w zamrażarce, od dwóch lat.

W sierpniu 2017 r. prezydent skierował do Sejmu projekt mechanizmu pomocy dla tych, którzy mają problem ze spłatą kredytu. Nie to obiecywał w kampanii. Projekt trafił do Sejmu i utknął. A prezydent rozkłada ręce i mówi: "To Sejm, ja już nic nie mogę".

Przegrany Trybunał

Jednak prezydenturę Dudy definiują głównie relacje z partią rządzącą w momentach, gdy wprowadzała ona swoje najbardziej kontrowersyjne rozwiązania. Prezydent nigdy już nie pozbędzie się skojarzenia z zaprzysięganiem w środku nocy wybranych przez PiS trzech nadmiarowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego.

Działo się to w grudniu 2015 roku, gdy Duda nie miał jeszcze żadnej wizji swojego urzędu oraz roli w polityce i został zaskoczony przez ofensywę partii rządzącej. Może to być jednak jedynie wytłumaczenie postępowania prezydenta, ale nie usprawiedliwienie. Ostatecznie bowiem konsekwencją sporu o TK, rozgrywanego na zasadzie wet za wet (PO powołała dwóch nadmiarowych sędziów, więc my powołamy trzech, a na koniec prezesem zostanie mocno średnia, ale za to lojalna prawniczka), jest całkowity upadek – i tak niezbyt dużego - autorytetu Trybunału. I prezydent ponosi za to w dużej mierze odpowiedzialność.

A przecież prezydent mógł inaczej rozwiązać spór o Trybunał – pojawiały się propozycje kompromisu. Nie zrobił tego, w ten sposób przykładając rękę do rozmontowania jednego z ważnych bezpieczników w systemie tworzenia prawa. Dziś nawet zwolennicy władzy nie twierdzą, że TK byłby w stanie sprzeciwić się obozowi władzy w jakiejkolwiek istotnej sprawie.

W oczach wielu uległy w sprawie Trybunału prezydent zyskał wizerunek polityka strachliwego i zdominowanego przez jastrzębie z obozu władzy. Nie pomógł tu też spór z Antonim Macierewiczem. Wiele razy Duda sygnalizował, że działania szefa MON wręcz uniemożliwiają mu wypełnianie obowiązków zwierzchnika sił zbrojnych. Chwilami Macierewicz okazywał głowie państwa otwarte lekceważenie. A jego dymisję – doprowadzenie do której wcale nie było dla prezydenta łatwe - umiarkowani wyborcy odebrali nie jako sukces Andrzeja Dudy, lecz jako zbyt późne przywrócenie względnej normalności. Ci twardzi natomiast, ciążący ku Macierewiczowi, uczynili z tego potężny zarzut wobec głowy państwa, uznając, że za sprawą prezydenta z rządu wyrzucony został jedyny prawdziwy patriota.

Obraz
© PAP | Paweł Supernak

Przegrany bój o Konstytucję

Prezydent spróbował zdefiniować na nowo samego siebie w maju 2017 r., gdy ogłosił, że zamierza poddać pod publiczną debatę sprawę zmiany konstytucji. To była pierwsza poważna próba wybicia się głowy państwa na niepodległość poprzez działanie obok ugrupowania Kaczyńskiego i bez konsultacji z nim – ale i bez konfrontacji.

Gdyby się udało, pozycja Andrzeja Dudy zostałaby bardzo poważnie wzmocniona. Zbyt mocno jak na kalkulacje Jarosława Kaczyńskiego. Dlatego PiS odnosił się raczej chłodno do tej - ciekawej! – propozycji. Jednak tę szansę prezydent stracił na własne życzenie. Promocja referendum szła opornie – prawda, że częściowo z powodu bierności partii rządzącej, ale też dlatego, że Kancelaria Prezydenta działała wyjątkowo kunktatorsko i niemrawo - nie powstał choćby porządny portal dyskusyjny na temat nowej konstytucji. A dziś brak czegoś w sieci oznacza, że tego czegoś nie ma. Owszem, były spotkania w terenie, ale – jak to w przypadku takich spotkań – przychodzili głównie miejscowi aktywiści, działacze partyjni, posłowie.

Przede wszystkim zaś Andrzej Duda nie umiał przebić się z jednym jasnym i chwytliwym tematem referendum, jak choćby wprowadzenie systemu prezydenckiego. Pierwsza wersja pytań referendalnych pojawiła się późną wiosną 2018 r. Skrytykowali je wszyscy, w tym przychylni Dudzie komentatorzy. Finałem była fanga w nos prezydenta – wniosek o referendum odrzucili, wstrzymując się od głosu, senatorowie PiS.

Przegrane weto i Sąd Najwyższy

Wkrótce po majowej deklaracji w sprawie referendum nadszedł chyba najważniejszy dotąd moment prezydentury: lipiec 2017 r., gdy prezydent zawetował ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. Weto, będące również odbiciem konfliktu ze Zbigniewem Ziobrą, było obiektywnie potrzebne, bo ustawy szły o wiele za daleko w oddaniu kontroli nad wymiarem sprawiedliwości szefowi resortu. Jeśli jednak spojrzymy na nie z perspektywy obecnej sytuacji, widać, jak bardzo prezydent nie wykorzystał okazji, by trwale wznieść się do pozycji arbitra, z którym muszą się liczyć wszyscy. Mógł nie pozwolić na przepchnięcie pomysłu skrócenia kadencji Małgorzaty Gesrdorf, który okazał się główną osią obecnego sporu. Uniknąłby konfliktu, w który wciągnięta została Unia Europejska i który w obecnej postaci grozi destabilizacją części systemu prawnego w Polsce. Prezydent, który przecież sam zaprojektował taki właśnie kształt ustawy o SN, ograniczył się do wyznaczenia sędziego, który miał pełnić funkcję pierwszego prezesa do czasu, gdy możliwy będzie wybór następcy prof. Gersdorf.

Czy głęboka zmiana systemowa w Sądzie Najwyższym, polegająca między innymi na stworzeniu Izby Dyscyplinarnej, byłaby możliwa bez odsyłania PPSN w stan spoczynku? Oczywiście tak. Zaś pozostawienie Małgorzaty Gersdorf do końca jej kadencji usuwałoby podstawowy zarzut niekonstytucyjności, na którym opiera się opozycja i sprzyjający jej prawnicy. Prezydent uległ jednak w tej sprawie prezesowi PiS, choć musiał rozumieć, jakie będą konsekwencje.

Dziś, gdy chaos prawny lub rozwiązania siłowe są o krok, głowy państwa w konflikcie właściwie już nie ma. A właśnie teraz powinien działać. Kapitał, który u bardziej umiarkowanych wyborców prezydent zebrał swoją decyzją z lipca ubiegłego roku, niemal całkiem zniknął. Od prezydenta można by przecież oczekiwać, że będzie umiał uchronić państwo od trudnych do przewidzenia skutków wojny o SN. Niestety, wygląda na to, że to nadzieja całkowicie płonna.

Niekonsekwentny prezydent

Niesprawiedliwe byłoby stwierdzenie, że Andrzej Duda podpisywał wszystkie przedkładane mu ustawy. Mało kto pamięta, że również w lipcu 2017 r. zawetował ustawę o Regionalnych Izbach Obrachunkowych, która zwiększałaby kontrolę rządu nad samorządami. Sprzeciwił się też, cytując względy ściśle prawne, ustawie degradacyjnej, narażając się potężnie twardemu elektoratowi PiS.

Tyle że bez mrugnięcia okiem podpisał wcześniej ustawę dezubekizacyjną, która odbiera części obywateli świadczenia, na które zapracowali sobie już w trakcie służby dla III RP – co wydaje się i skrajnie niesprawiedliwe (wszak to niepodległa Rzeczpospolita zaakceptowała ich zawodową przeszłość, czasem zresztą śmiesznie krótką w okresie PRL-u, sprowadzającą się do kilku miesięcy albo nawet tygodni za starego systemu), krzywdzące i prawnie wątpliwe. Wątpliwości Andrzej Duda tutaj jednak nie miał.

Teraz przed prezydentem kolejne wyzwanie w postaci przygotowanej przez PiS zmiany ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Cel i skutek nowego systemu nie budzi niczyich wątpliwości: na placu boju pozostałyby tylko dwa duże bloki, PiS i anty-PiS, niemal żadnych szans nie miałyby mniejsze ugrupowania. Prowadziłoby to do jeszcze ściślejszego zabetonowania systemu, w którym dwaj potentaci na politycznym rynku, spasieni na kumulowanych od lat subwencjach, blokują rozwój jakiejkolwiek alternatywy dla swojej plemiennej walki. W dodatku zmiana dokonywana jest niespełna rok przed wyborami do PE. Jeśli upokorzony odrzuceniem przez własny obóz propozycji referendum o konstytucji prezydent zmianę ordynacji do PE podpisze, narazi się wyborcom między innymi Pawła Kukiza, którzy przyczynili się do jego wygranej w 2015 r. Dobrze zapewne wie, że tym podpisem może też przypieczętować swój wizerunek jako polityka niesamodzielnego, uległego, podporządkowanego ściśle partyjnemu interesowi.

Obraz
© PAP | Paweł Supernak

W pierwszej części prezydentury Andrzej Duda mógł zbudować wokół siebie mocny układ polityczno-ekspercki oraz wyraziste środowisko, sięgające znacznie szerzej niż tylko kręgi przychylne PiS, tak aby partia Kaczyńskiego nie mogła sobie pozwolić na szantażowanie go możliwością braku poparcia w wyborach 2020 r. Byłby po prostu zbyt silnym i zarazem zbyt niezależnym kandydatem. Paradoksalnie – ta niezależność stanowiłaby w tej sprawie jego siłę. Dziś jednak można się poważnie zastanawiać, czy prezydent już tej drogi przed sobą nie zamknął i czy nie pozostała mu jedynie ta prowadząca do pełnej uległości wobec PiS. Ordynacja wyborcza do PE może być jego ostatnią szansą. Inaczej spełni się groźba: Duda w trzecią rocznicę prezydentury wciąż dobrze się zapowiada, ale na zapowiadaniu się może się skończyć.

Łukasz Warzecha dla WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)