Po zamachu na Trumpa czeka nas jeszcze brutalniejsza kampania pełna teorii spiskowych [OPINIA]
W sobotę podczas wiecu wyborczego w Pensylwanii doszło do próby zamachu na Donalda Trumpa. Były prezydent został postrzelony w ucho. Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, choć gdyby kula uderzyła dosłownie kilka centymetrów dalej, zamach mógłby się skończyć tragicznie - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
15.07.2024 06:10
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Te kilka centymetrów mogło uchronić Amerykę przed wojną domową. A jeśli nie wojną domową, to powtórką wydarzeń z ataku na Kapitol, tylko na nieporównanie większą skalę. Gdyby Trump zginął, wielu jego zwolenników obwiniłoby za to Demokratów albo spisek "głębokiego państwa" – jak trumpowski obóz nazywa CIA, FBI i inne służby tworzące amerykański aparat bezpieczeństwa – i w odpowiedzi mogłoby sięgnąć po przemoc.
"Ustawka" czy "zamach stanu"?
Zamachy na prezydentów czy kandydatów do tego urzędu nie są niestety niczym nowym w amerykańskiej demokracji – aż czterech urzędujących amerykańskich prezydentów zginęło w wyniku zamachów, a niewiele brakowało, by w 1981 roku dołączył do nich Ronald Reagan w 1981 roku, a w 1912 roku Theodore Roosvelt.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Próba zamachu na Trumpa wydarza się jednak w wyjątkowym momencie, gdy Stany są podzielone i skonfliktowane same ze sobą jak nie były co najmniej od lat 60. i szczytu sporu o Wietnam i prawa obywatelskie. Wydarzenie z soboty nie jest pierwszym aktem przemocy w ostatnich latach: w 2020 FBI udaremniło plany porwania i "osądzenia" demokratycznej gubernatorki Michigan, Gretchen Whitmer.
Dwa lata później w San Francisco mężczyzna znany ze skrajnie prawicowych poglądów włamał się do domu demokratycznej speakerki Izby Reprezentantów, Nancy Pelosi – która przebywała wtedy w Waszyngtonie – i zaatakował jej męża młotkiem. Włamywacz planował "przesłuchać" polityczkę i umieścić "przesłuchanie" w sieci – liczył, że Pelosi potwierdzi spiskowe teorie, jakimi karmił się codziennie od lat.
Niestety, można się obawiać, że próba zamachu na Trumpa jeszcze bardziej pogłębi amerykańskie podziały, zaostrzy polaryzację i wyzwoli teorie spiskowe. Algorytmy portalu X już je zresztą pompują - i to z obu stron politycznego sporu. Fanatyczni trumpiści o zamach obwiniają Bidena i "głębokie państwo" i przekonują, że mieliśmy do czynienia nie tyle z zamachem na Trumpa, co z "zamachem stanu" – próbą nielegalnego przejęcia władzy poprzez eliminację głównego przeciwnika urzędującego prezydenta z wyścigu za pomocą morderczej przemocy.
Po drugiej stronie rozkwitają teorie, że całość była "ustawką", zaaranżowaną przez Trumpa i jego obóz, by pomóc byłemu prezydentowi w zwycięstwie.
Te pierwsze karmić będzie fakt, że jak mówią doniesienia FBI, niedoszły zamachowiec był zarejestrowanym wyborcą Republikanów, te drugie fakt, że niedawno dokonał wpłatę na kampanię Demokratów. Wkrótce pojawią się też zresztą hipotezy, że "tak naprawdę" strzał oddał ktoś zupełnie inny, niż osoba obwiniona o zamach albo, że żadnego strzału nie było.
Połączenie skrajnych emocji, polaryzacji, wzajemnej nieufności obu obozów, przyjaznego dezinformacji środowiska mediów społecznościowych oraz podatności części elektoratu – zwłaszcza popierającej Trumpa twardej prawicy – na radykalizację skłaniają do obaw, że nie będzie to jedyny akt przemocy w tegorocznej kampanii wyborczej za oceanem.
Kampania Trumpa dostała właśnie zastrzyk sterydów
Nieudany zamach posłuży też, przynajmniej w najbliższych tygodniach, jak zastrzyk sterydów dla kampanii Trumpa. Nie tylko zradykalizuje, ale też maksymalnie zmobilizuje jego zwolenników.
Zdjęcia Trumpa zaraz po próbie zamachu na tle powiewającej na wietrze amerykańskiej flagi, z twarzą opryskaną własną krwią, wznoszącego w górę zaciśniętą pięść – jakby właśnie osobiście pokonał zamachowca – mają potężny ikoniczny potencjał i doskonale sprawdzą się w kampanijnych materiałach. Wpiszą się w obraz Trumpa – przyjmowany przez wielu zwolenników byłego prezydenta – jako postaci "większej niż życie", kogoś kogo nie imają się nawet kule, zesłanego przez opatrzność zbawcy Ameryki.
Zobacz więcej: Znaleźli to przy ciele zamachowca. Są wstępne przypuszczenia
Obraz Trumpa wznoszącego pięść w górę po nieudanym zamachu na samego siebie wybrzmi szczególnie mocno w kontraście z obrazami ukazującymi problemy z wiekiem Joe Bidena. Z jednej strony Amerykanie zobaczą w kampanii byłego prezydenta, którego nie była w stanie zatrzymać nawet kula, z drugiej Joe Bidena ze wszystkimi jego zdrowotnymi problemami.
Trump też może to przegrzać
Czy to znaczy, jak w mediach społecznościowych ogłosiła już część także polskich komentatorów i polityków, że Trump wygrał już wybory? Niekoniecznie.
Po pierwsze wybory są dopiero w listopadzie, do tego czasu wiele się jeszcze może wydarzyć i w dniu głosowania emocje elektoratu może organizować zupełnie inne wydarzenie, niż próba zamachu z lipca.
Po drugie, można potępiać zamach na Trumpa, po ludzku współczuć mu sytuacji, w jakiej znalazł się w sobotę, czy nawet podziwiać jego zachowanie w sytuacji zagrożenia życia, ale cały czas być przekonanym, że Trump to fatalny kandydat na prezydenta, a realizacja jego programu byłaby fatalna dla Stanów i świata. Całkiem liczna grupa wyborców, od dawna odrzucająca politykę Truma nie przekona się do niej nagle w wyniku wydarzeń z soboty.
W 1912 roku po czterech latach partii jako kandydat trzeciej partii w wyborach wystartował prezydent Theodore Roosevelt. Na wiecu w Wisconsin zamachowiec oddał do niego strzał. Kula trafiła w okolice serca, zatrzymały ją jednak stalowe pudełko na okulary i kopia przemowy, które polityk miał w kieszeni płaszcza. Roosevelt uspokoił tłum, powstrzymał go przed linczem na niedoszłym zamachowcu i zgodnie z planem wygłosił przemówienie – to budzące podziw zachowanie nie zmieniło jednak faktu, że zwycięzcą wyborów okazał się Thomas W. Wilson.
Zobacz także: Atak na Donalda Trumpa. Biden wygłosił oświadczenie
Po trzecie wreszcie, Trump będąc Trumpem może politycznie "przegrzać" szansę, jaką jego kampanii dała nieudana próba zamachu. Jeśli Trump jeszcze bardziej zaostrzy teraz swoją retorykę, jeśli wprost zacznie obwiniać o zamach Bidena, Demokratów, FBI i CIA, jeśli na każdym swoim politycznym wiecu będzie opisywał w jaki sposób użyje władzy, by zemścić się na swoich przeciwnikach politycznych, jeśli będzie powtarzał, że rozwiąże FBI i inne służby, to nie tylko maksymalnie zmobilizuje wyborców Demokratów, ale też może przestraszyć resztkę umiarkowanych wyborców, jacy zostali przy Republikanach. Im bardziej jednak zamach zradykalizuje Trumpa, tym mniejszą polityczną premię przyniesie mu ostatecznie w wyborach.
W interesie Trumpa jest teraz przedstawić jako polityk zdolny przynajmniej nie zaogniać politycznej polaryzacji, ktoś, zdolny nie tylko wyrażać gniew, resentymenty i frustrację Amerykanów przekonanych, że system działa przeciw nim, ale też zaoferować rozwiązania. Pytanie, czy Trump jest w ogóle zdolny do prowadzenia takiej polityki. Jak dotąd wygrywał na podsycaniu istniejących podziałów i mobilizacji negatywnych emocji.
Próba zamachu na jego życie może też wzmocnić paranoiczne tendencje Trumpa, jego skłonność do teorii spiskowych i agresji czy wręcz nienawiści do przeciwników politycznych – te emocje nie będą sprzyjały umiarkowaniu kampanii.
Nie ma nikogo, kto by zaciągnął hamulec
Gdyby Trump jednak przegrał wybory, to wydarzenia z soboty zmniejszają prawdopodobieństwo tego, że były prezydent i jego zwolennicy uznają swoją porażkę. Nawet jeśli Trump nie powie po przegranych wyborach "najpierw próbowali mnie zabić, a teraz odebrali wam zwycięstwo uciekając się do fałszerstwa" – a są to niestety słowa, które Trump jak najbardziej mógłby wypowiedź – to jego zwolennicy mogą dokładnie tak pomyśleć. Zwłaszcza jeśli pomoże im w tym obecna w mediach społecznościowych dezinformacja, o którą z pewnością zadbają różni z zewnętrzni aktorzy, choćby ci z farm trolli pod Petersburgiem.
Bardzo możliwe, że w listopadzie, jeśli wygra Demokrata – Biden, lub ktoś kto go zastąpi – czekają nas kolejne gwałtowne rozruchy, jak trzy lata temu, próbujące siłą wymusić zmianę wyniku wyborów. Element absolutnie niezbędny do funkcjonowania każdej dobrze urządzonej demokracji – gotowość przegranej strony do pokojowego uznania swojej porażki – staje się coraz bardziej problematyczny w Stanach.
W sytuacji, gdy świat – a zwłaszcza nasz region – potrzebuje amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa i aktywnego zaangażowania Stanów w globalną politykę, amerykańska demokracja przeżywa kryzys radykalizacji i polaryzacji, mogący prowadzić do wybuchu politycznej przemocy na dużą skalę a nawet zagrozić podstawom amerykańskiego porządku konstytucyjnego. I niestety nie widać nikogo, kto potrafiłby wskazać drogę wyjścia z tej sytuacji.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek
Zobacz także: Jest oświadczenie Trumpa. Opisuje, gdzie trafiła go kula