Marian Krzaklewski - piękność dnia
Raz na wozie, raz pod wozem. Powrót do gry Mariana Krzaklewskiego pokazuje, że polska polityka nie zna pojęcia „raz na zawsze” i że nie istnieją politycy „skończeni”. Są tylko ci na bocznym torze.
W kopalnianej sali konferencyjnej zbierają się górnicy, hutnicy, pracownicy elektrowni i innych wielkich fabryk. Jest chłodny poranek 15 października 2001, obrzeża Łazisk Górnych. Za chwilę zacznie się zjazd śląsko-dąbrowskiej Solidarności. Atmosfera napięta. Trzy tygodnie temu odbyły się wybory do Sejmu. Akcja Wyborcza Solidarność, której osią była NSZZ Solidarność, poniosła sromotną klęskę. Pięć procent poparcia było katastrofą, czerwoną kartką pokazaną przez wyborców. By przekroczyć próg, AWS jako koalicja kilku ugrupowań musiała zdobyć osiem procent głosów. Pięć procent oznaczało zejście ze sceny politycznej.
Na mównicę wchodzi Marian Krzaklewski, przewodniczący komisji krajowej „S”. To jego pierwsze publiczne wystąpienie od fatalnego wieczoru wyborczego. Przewodniczący jest w świeżym garniturze, z nienaganną fryzurą, opalony. I jak gdyby nigdy nic zaczyna opowiadać o licznych inicjatywach ustawodawczych AWS w czasie zakończonej właśnie kadencji Sejmu.
Na sali pomruk, szmery. – Panie przewodniczący, gdyby ktoś przyjechał z zagranicy i pana posłuchał, to pomyślałby, że przez cztery ostatnie lata byliśmy w opozycji – krzyczy ktoś z tłumu. – Czy ktoś się zastanowił, ile nasi członkowie zarabiają i jak żyją? Panie przewodniczący, czy pan uważa, że jest dobrze? Zróbmy porządek najpierw u nas, a potem weźmy się do rządzenia krajem – wyrzuca z siebie Dorota Orłowska, delegatka na zjazd. Bardziej dosadny jest Marek Klemetowski, jeden z liderów górniczej „S”: – Pan nie słuchał głosu ludu – krzyczy. Sam Krzaklewski zachowuje kamienny spokój. – Przed końcem kadencji nie mam zamiaru podawać się do dymisji – oświadcza tylko.
Jak powiedział, tak zrobił. Faktycznie dotrwał do końca kadencji szefa związku. W roku 2002 na tym stanowisku zastąpił go Janusz Śniadek. Od tamtej pory o Krzaklewskim słuch niemal zaginął. Nie udzielał wywiadów, nie komentował bieżących wydarzeń, nawet tych dotyczących spraw związkowych. A jednak wrócił. Niemal jak feniks z popiołów.
Czarny koń
Dwa tygodnie temu gruchnęła wieść, że ma być kandydatem Platformy Obywatelskiej w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego. To chytry plan PO. Krzaklewski ma wystartować w okręgu podkarpackim, z którego sam pochodzi i gdzie w przeszłości miał sukcesy wyborcze. Podkarpacie to tradycyjna ostoja prawicy, w ostatnich latach Prawa i Sprawiedliwości. A ze swoim światopoglądem (lustracja, dekomunizacja) Krzaklewski ma szanse trafić w gust tamtejszych wyborców.
Krzaklewski krygował się, mówił, że musi przemyśleć propozycję, że ma co robić, że nieźle zarabia i pensja europosła nie robi na nim wrażenia. W końcu się zgodził. Czy ma szanse na sukces, trudno powiedzieć. Nie wiadomo, co z jego działalności publicznej zostało w pamięci wyborców. A było tego sporo.
Formalnie wszystko zaczęło się w roku 1980, gdy Krzaklewski, absolwent Politechniki Śląskiej i pracownik naukowy Zakładu Systematyki Automatyki Kompleksowej PAN, wstąpił do Solidarności. Ale faktycznie początek wielkiej kariery Mariana Krzaklewskiego miał miejsce w lutym 1991. Dlaczego wtedy? Dwa miesiące wcześniej Lech Wałęsa, historyczny przywódca „S”, został zaprzysiężony na prezydenta. Ktoś musiał go zastąpić na stanowisku przewodniczącego związku. Zanosiło się na wielkie starcie. Środowisko solidarnościowe było już podzielone. Trwała wojna na górze między obozem Wałęsy a KOR-owskim środowiskiem Jacka Kuronia i Adama Michnika, do którego ciążyli też liberalni katolicy z Tadeuszem Mazowieckim na czele. I obie wrogie sobie grupy wystawiły kandydatów na szefa NSZZ. Wałęsa wskazał na Lecha Kaczyńskiego, jego oponenci na Bogdana Borusewicza.
Nazwiska i dokonania obu kandydatów były doskonale znane zarówno w samym związku, jak i w całej demokratycznej opozycji. Mariana Krzaklewskiego, nieznanego szerzej działacza śląskiej „S”, nikt nie brał zbyt poważnie. Bo jak szefem znanego na całym świecie związku zawodowego, który pokonał system komunistyczny, mógł zostać ktoś, kogo antysystemowa działalność ograniczyła się do rozlepiania nielegalnych plakatów? A jednak w tajnym głosowaniu to właśnie Krzaklewski zdobył 51 procent głosów. Stało się tak, bo kilkadziesiąt minut wcześniej Borusewicz, czując, że z drużyną Wałęsy nie wygra, wycofał się i poparł właśnie Krzaklewskiego. Z kolei część zwolenników Wałęsy obawiała się, że pod rządami Kaczyńskiego Solidarność stanie się bezwolnym zapleczem Porozumienia Centrum – partii, którą w tamtym czasie intensywnie budował razem z bratem.
Chłopiec zmężniał szybko
A więc przypadek? Nie tylko. Władysław Frasyniuk, jedna z legend Solidarności, tak odpowiadał na pytanie, dlaczego oddał głos na Krzaklewskiego: – To był taki przemiły, młody chłopiec, grzeczny. Dopiero później dowiedziałem się, że jest ładnych parę lat starszy ode mnie. Skromniuteńki, mówił, że gdzie mu do innych działaczy, on się w stanie wojennym ledwie dotknął gazetek. Poza tym ujęło mnie, że taki zakochany w żonie, troskliwy, ujmujący – opowiadał Frasyniuk.
Jednak chłopiec szybko zmężniał. W 1991 roku wprowadził Solidarność do Sejmu. A jednocześnie twardo negocjował z rządzącymi warunki kolejnych reform gospodarczych. Gdy było trzeba, organizował strajki i protesty. Także przeciw decyzjom rządu Jana Olszewskiego, którego klub parlamentarny Solidarności popierał. A w 1996 roku, po trzech latach negocjacji, Krzaklewski dokonał niemożliwego – doprowadził do zgody między rozdrobnionymi i skonfliktowanymi prawicowymi ugrupowaniami politycznymi. Tak powstała AWS. W jej skład weszły partie takie jak Porozumienie Centrum czy Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, ale też ugrupowania kanapowe jak Ruch „Solidarni w Wyborach” czy Forum Polskie. Krzaklewski został szefem AWS. Rok później Akcja zwyciężyła w wyborach parlamentarnych.
Ale wbrew powszechnym oczekiwaniom Krzaklewski nie został premierem. On już myślał o prezydenturze.
Problem w tym, że wybory prezydenckie odbyły się dopiero pod koniec roku 2000. A do tego czasu popularność AWS i jej przewodniczącego gwałtownie stopniała. Sama AWS podzieliła się na rozmaite frakcje i podfrakcje. Krzaklewski z tylnego siedzenia próbował trzymać nad tym wszystkim kontrolę. Bez skutku. W wyborach prezydenckich wystartował pod dziwacznym hasłem „Krzak – tak”. Nie pomogło. Przegrał nie tylko z Aleksandrem Kwaśniewskim, ale też z Andrzejem Olechowskim. A to było tylko preludium do klęski w wyborach parlamentarnych 2001 roku. Krzaklewski i AWS stały się symbolem nieudolności klasy politycznej. On sam nigdy nie przyznał się do jakichkolwiek błędów. Pozostał we władzach „S” jako członek Komisji Krajowej i reprezentant związku w Euro-pejskim Komitecie Ekonomiczno-Społecznym (doradczej instytucji Komisji Europejskiej)
. Tę pracę trudno jednak nazwać synekurą. Krzaklewski zasiada w trzech podkomisjach i opracowuje ekspertyzy gospodarcze. W tym roku przygotował sprawozdanie na temat planów budowy
transeuropejskich sieci transportowych, energetycznych i telekomunikacyjnych.
Jego start w wyborach do PE był zaskoczeniem. Podobnym jak powrót do politycznej walki Pawła Piskorskiego czy Leszka Millera. Ludzi niezatapialnych.
Igor Ryciak