Kristi Raik: Zachód ma dylemat. Da wygrać Putinowi albo weźmie odpowiedzialność za Ukrainę
- Donald Trump raczej nie wycofa się ze zobowiązań wobec Ukrainy, ale jasne jest, że to Europejczycy będą musieli wykonać najcięższą część pracy po zakończeniu wojny. To budzi ogromne emocje w UE. Nie jest wcale jasne, czy Zachód Europy w ogóle jest skłonny się angażować - mówi Wirtualnej Polsce Kristi Raik, członkini Rady Europejskiej ds. Stosunków Zagranicznych.
Tatiana Kolesnychenko, Wirtualna Polska: Odkąd Donald Trump wygrał wybory prezydenckie, mamy festiwal przypuszczeń, jak zakończy wojnę w Ukrainie. Dlaczego z góry zakładamy, że Kreml, który obecnie odnosi sukcesy na froncie, w ogóle jest zainteresowany rozmowami pokojowymi?
Kristi Raik, estońska ekspertka w dziedzinie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, członkini Rady Europejskiej ds. Stosunków Zagranicznych: To dobre pytanie. Ale zacznijmy od Trumpa. Widzimy, że poważnie zamierza doprowadzić do rozpoczęcia rozmów pokojowych. Dlatego też Ukraina zmieniła swoją nieugiętą pozycję. Stara się pokazać gotowość do współpracy z nową administracją Trumpa, aby móc wpływać na jej pomysły.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
O jakich pomysłach mówimy? Z przecieków w amerykańskiej prasie wiemy tylko tyle, że Trump chciałby, aby zawieszenie broni nastąpiło w pierwszym dniu jego prezydentury. Ale przy tym chce uniknąć zaangażowania Stanów Zjednoczonych w gwarancje bezpieczeństwa dla Kijowa.
Wiemy, że nowa administracja Trumpa ma nieskomplikowany pomysł, by zagrozić zarówno Rosji, jak i Ukrainie. Moskwę straszy, że jeśli nie zacznie negocjować, Stany Zjednoczone podwoją pomoc wojskową dla Ukrainy. Z kolei Ukraina ma dostać ultimatum: albo negocjacje, albo utrata pomocy militarnej.
Ale jak to ma wyglądać w praktyce? Nie sądzę, by sam Trump wiedział dokładnie, jak zamierza zakończyć wojnę. Jasne jest jedno: jakikolwiek układ zostanie wynegocjowany, ma on być realistyczny i silny na tyle, by ustabilizować sytuację. Tu zataczamy koło i wracamy do pierwszego i najważniejszego pytania, czy Rosja jest zainteresowana pokojowymi rozmowami.
Jest?
W ogóle nie jest. Osiąga postępy na polu bitwy, więc według Kremla nie ma powodu, by się zatrzymywać.
Putin zlekceważy więc ultimatum Amerykanina?
Nie zrobi tego. Podobnie jak pozostali uczestnicy negocjacji, Rosjanie przygotowują się do inauguracji Trumpa [20 stycznia 2025 roku – red.]. Chcą mieć silną pozycję wyjściową.
Czyli musimy się przygotować do dyplomatycznej wojny na wyniszczenie? Rosjanie mają w tym duże doświadczenie. W ramach Porozumień Mińskich w latach 2014-2015 przeprowadzono prawie 200 rund negocjacji i dwadzieścia razy ustalano zawieszenie broni. Rosjanie je naruszali, a potem wracali do rozmów z nowymi żądaniami. Więc negocjacje ciągnęły się bez końca i bez efektu, ale Zachód mógł odetchnąć, bo jednak "proces pokojowy" trwał.
Jest duże ryzyko, że Rosjanie również teraz będą próbować podobnej taktyki. I w żadnym przypadku nie można oczekiwać, że będą negocjować w dobrej wierze, ani tego, że będą dotrzymywać obietnic. A przede wszystkim powinniśmy rozumieć, że Rosja pod rządami Putina, i prawdopodobnie również po nich, nie zrezygnuje z głównego celu - chce mieć kontrolę nad całą Ukrainą, zniszczyć naród ukraiński.
Jedynym sposobem zmuszenia Rosji do przestrzegania zawieszenia broni są silne gwarancje bezpieczeństwa, które odstraszą Kreml przed kolejną inwazją. Jest to obecnie najbardziej krytyczne zadanie i zanim negocjacje ruszą, Rosjanie muszą otrzymać konkretne przesłanie, że Zachód naprawdę jest gotów wesprzeć Ukrainę.
Na razie Kreml słyszy, że Ukraina nie będzie członkiem NATO. Jednym z największych przeciwników zaproszenia Ukrainy do Sojuszu jest urzędujący jeszcze kanclerz Olaf Scholz. Nie jest to kontrproduktywne składać takie deklaracje jeszcze przed rozpoczęciem negocjacji, dając Rosjanom pewność, że nadal mają prawo weta w Sojuszu?
Niemcy znajdują się obecnie w środku politycznego kryzysu, czekają ich przedterminowe wybory do Bundestagu [23 lutego 2025 r. - red.] a Scholz, kosztem Ukrainy, prowadzi kampanię. Próbuje stworzyć obraz "kanclerza pokoju", ale ma to zerową wiarygodność. Prawdopodobnie przegra wybory, a nowy rząd utworzy opozycyjna chadecja, która opowiada się za wzmocnieniem wsparcia dla Ukrainy.
Nie wykluczałabym więc, że Ukraina w końcu dostanie zaproszenie do Sojuszu. To jeden ze scenariuszy, który jest teraz bardzo aktywnie omawiany, bo Zachód znalazł się przed dylematem: dać Ukrainie silne gwarancje bezpieczeństwa albo pozwolić Putinowi wygrać tę wojnę. Nawet Trump nie chciałby zwycięstwa Rosji. Więc jakaś odpowiedź na to pytanie musi nadejść.
Członkostwo w NATO byłoby najskuteczniejszym sposobem na odstraszenie Rosji. Stany Zjednoczone mogłyby to zaakceptować przy warunku, że Europa będzie więcej wydawać na obronność i wzmocnienie Sojuszu. Rzadko postrzegamy tę perspektywę w kategoriach zysku. Ale w dłuższym okresie dołączenie Ukrainy byłoby dużym atutem NATO. Jest to silny kraj z własnym przemysłem zbrojeniowym. Byłaby to zupełnie nowa rzeczywistość strategiczna w Europie.
Jak mogłaby na to zareagować Rosja? Putin stwierdził niedawno, że "Zachód spycha Rosję do czerwonej linii" i zrobił dość klarowną aluzję, że już niebawem Rosja zacznie seryjną produkcję pocisków balistycznych Oriesznik, zdolnych do przenoszenia głowic nuklearnych.
Użycie broni jądrowej przez Rosję jest ekstremalnie mało prawdopodobne. Kreml nie osiągnąłby sukcesów taktycznych, a konsekwencje międzynarodowe byłyby dramatyczne.
Kreml nie musi wciskać czerwonego guzika, wystarczy, że może używać go do szantażowania Zachodu.
W porównaniu z 2022 rokiem skuteczność rosyjskich gróźb nuklearnych bardzo się obniżyła. Przekroczono już tak wiele czerwonych linii Kremla i nic się nie stało.
Tak naprawdę największym czynnikiem ryzyka dla NATO jest zwycięstwo Rosji w Ukrainie. Wtedy rosyjski apetyt wzrośnie, a razem z nim wiarygodność scenariusza, że Rosja wcześniej czy później zechce przetestować granice Sojuszu. Jest to scenariusz największego ryzyka i jednocześnie najbardziej prawdopodobny. Zachód musi działać ostrożnie, by nie spowodować rozlania konfliktu, ale jednocześnie nie pozwolić Rosji wygrać.
Jeśli Ukraina zostanie członkiem, NATO będzie musiało zrewidować swoje plany i uwiarygodnić obronę ukraińskiego terytorium w oczach Rosjan. To wszystko jest wykonalne, Sojusz ma niezbędną siłę militarną.
A jeśli jednak Ukraina nie zostanie członkiem Sojuszu?
NATO jest najlepszą, ale nie jedyną opcją. W Europie omawia się modele niemiecki, południowokoreański, gwarancje bezpieczeństwa poszczególnych krajów, wysłanie sił pokojowych. Jeśli nie ziści się żaden z tych wariantów i jeśli Ukraina nie otrzyma gwarancji bezpieczeństwa, możliwe, że będzie musiała wrócić do posiadania broni jądrowej. Ma możliwości, by to zrobić.
Rozwiązań jest więc kilka, ale niezmiennym i najważniejszym pozostaje fakt, że bez względu na wszystko Europa będzie musiała podjąć poważne zobowiązania, bo USA pod rządami Trumpa nie będą angażować się w zwiększenie bezpieczeństwa na Starym Kontynencie.
Nie mówię, że Trump całkowicie się wycofa ze zobowiązań również wobec Ukrainy, ale już teraz jasne jest, że to Europejczycy będą musieli wykonać najcięższą część pracy po zakończeniu wojny. I to właśnie budzi ogromne emocje w Europie. Nie jest wcale jasne, czy Zachód Europy w ogóle jest skłonny się angażować. Nie jest przyzwyczajony brać odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo i obronę, bo po II wojnie światowej uzależnił się od Stanów Zjednoczonych. A teraz ten sojusz stał się bardzo niepewny.
Sojusz niepewny, Zachód niezdecydowany, a Trump naciska na negocjacje. Brzmi to jak zapowiedź tego, że Ukraina tak naprawdę straci swoje terytoria i niewiele otrzyma w zamian. Czy to zadowoli Rosję?
Wszyscy rozumieją, że militarnym sposobem okupowanych ziem nie uda się Ukrainie odzyskać w dającej się przewidzieć przyszłości. Realna szansa była w latach 2022-23, ale wtedy Zachód bał się i nie uzbroił Kijowa w wystarczającym stopniu. Część okupowanych ziem pozostanie więc pod nielegalną kontrolą Rosji. Czy to zadowoli Kreml? Odpowiedź brzmi: nie. Ziemia nie jest głównym celem Rosji, chce kontrolować całą Ukrainę i chce zmienić europejski porządek bezpieczeństwa. Będzie więc cały czas zmierzać w tym kierunku.
Dla nas, krajów sąsiadujących z Rosją, ważne jest, aby okupowane ukraińskie ziemie nigdy oficjalnie nie zostały uznane za terytorium Rosji. Możliwe, że okupacja będzie trwała wiele lat, a nawet dziesięcioleci. Dla przykładu kraje bałtyckie były okupowane przez pół wieku.
Czy możliwy jest zwrot okupowanych terytoriów drogą dyplomatyczną?
Rosja przez wieki była ekspansjonistyczna, imperialistyczna i zawsze pragnęła kontrolować więcej terytorium. Jeśli spojrzymy na wszystkie wojny, które stoczyła z sąsiadami, nie znajdziemy ani jednego przypadku, kiedy dobrowolnie oddała jakieś ziemie.
Wydawało się, że najbliżej dyplomatycznego porozumienia było między Rosją a Japonią w sprawie Wysp Kurylskich. Ówczesny premier Shinzo Abe miał nadzieję, że może dojść do kompromisu dyplomatycznego z Moskwą. Odbył się długi proces negocjacji i wysiłków na rzecz budowania dobrych relacji z Rosją. Ale w pewnym momencie Rosjanie stwierdzili, że tak naprawdę nigdy poważnie nie rozważali oddania żadnego terytorium.
W jednym ze swoich artykułów przytacza pani dialog między Michaiłem Gorbaczowem i Marju Lauristin, liderką estońskiego ruchu niepodległościowego. Co wtedy jej powiedział?
Stwierdził, że naród rosyjski nigdy nie oddaje ziem, które zyskał. Nawet dla niego - a przecież Gorbaczow był bardziej liberalny i otwarty, pozwolił krajom Grupy Wyszehradzkiej pójść swoją drogą - uzyskanie niezależności przez kraje bałtyckie to było zbyt wiele. Dopiero Jelcyn wsparł nasze aspiracje, bo była to część jego politycznej rywalizacji z Gorbaczowem i własna agenda polityczna.
Ale kiedy Jelcyn doszedł do władzy, wkrótce stało się jasne, że rosyjski pogląd na kraje bałtyckie nie zmienił się zasadniczo. Rosja nadal uważała, że powinna mieć uprzywilejowaną pozycję i pewnego rodzaju kontrolę nad wszystkimi krajami postradzieckimi, a Litwie, Łotwie i Estonii w ogóle nie należy pozwalać na dążenie do dołączenia do Zachodu.
Więc odzyskanie terytoriów, które zajęła Rosja, byłoby możliwe tylko siłą, na drodze militarnej. A wiemy, że to nierealne. Pozostaje więc tylko czekać na kolejny upadek, jak było to w przypadku Związku Radzieckiego. Wtedy kraje okupowane mogły odzyskać niepodległość, bo Rosja pogrążyła się w wewnętrznym chaosie i nie była w stanie kontrolować wszystkiego. W pewnym momencie może dojść do takiej sytuacji, historycznego dramatycznego zwrotu w Rosji.
Wróćmy jeszcze do 2022 roku. Wtedy świat zobaczył zbrodnie popełnione w Buczy i był w szoku. Minęły prawie trzy lata, Rosjanie nadal zabijają cywilów, ale ani jeden zbrodniarz wojenny nie został zatrzymany i ukarany. Rozmawiamy o zakończeniu wojny, ale nie rozliczeniu Rosji. Ujdą jej na sucho te tysiące zbrodni?
Zanim oprawcy zostaną ukarani, mogą minąć długie lata. Ważne, że zebrano wiele dowodów. Opierając się na nich, możemy mówić o ludobójstwie. I naszym zadaniem jest dopilnować, by te sprawy nie zostały umorzone. Jeśli kiedykolwiek chcemy mieć bardziej zdrowy system w Rosji i relacje z nią, będzie to wymagało od samych Rosjan refleksji i przejścia przez proces odkupienia winy, tak jak to zrobiły Niemcy.
Jeśli jednak znowu spojrzymy na historię, Rosja i Związek Radziecki nigdy nie zostały ukarane za swoje zbrodnie, za te wszystkie okropne gwałty, mordy, czystki. Jeśli znowu im to ujdzie na sucho, nikt nie zostanie ukarany, a oni nawet nie przyznają, że zrobili coś złego, nie rozerwiemy tego kręgu zła. Będą nadchodzić lepsze i gorsze okresy w historii, ale nadal podejście Rosjan do sąsiadów się nie zmieni. Będą uważać, że Rosja jest mocarstwem, które używając przemocy, ma prawo narzucać swoją wolę innym narodom.
Tatiana Kolesnychenko jest dziennikarką Wirtualnej Polski