Atomowa pułapka Putina. Kiedy Rosja może użyć broni jądrowej?© kremlin.ru

Atomowa pułapka Putina. Kiedy Rosja może użyć broni jądrowej?

Tatiana Kolesnychenko

- Na Zachodzie panuje przekonanie, że tylko spektakularna porażka może zmusić Rosję do użycia broni atomowej. Tymczasem to właśnie sukces na froncie może do tego doprowadzić. Nie będzie negocjacji czy ustępstw, tylko bezwarunkowa kapitulacja Ukrainy - mówi Mariana Budjeryn, która na Uniwersytecie Harvarda zajmuje się badaniami nad kryzysami nuklearnymi i postsowiecką historią nuklearną.

  • Mariana Budjeryn wskazuje, że - wbrew powszechnym przekonaniom - to rosyjskie sukcesy, a nie porażki, mogą sprowokować Kreml do użycia broni jądrowej, by wymusić kapitulację Ukrainy. Analogicznie do decyzji USA w 1945 roku, taki krok mógłby być traktowany przez Rosję jako sposób na szybkie zakończenie wojny.
  • Rosyjska strategia nuklearna została zmodyfikowana, co obniżyło próg decyzyjny i daje Władimirowi Putinowi większą swobodę w interpretacji "zagrożenia egzystencjalnego". Umożliwia to łatwiejsze uzasadnienie potencjalnego użycia broni atomowej.
  • Jej zdaniem rozbrojenie nuklearne Ukrainy w latach 90. jest dziś postrzegane przez Ukraińców jako kluczowy błąd strategiczny. Zachód stoi przed trudnym wyborem: jak skutecznie odstraszyć Kreml przed eskalacją nuklearną, jednocześnie unikając scenariusza pełnowymiarowego konfliktu z Rosją.

Tatiana Kolesnychenko, Wirtualna Polska: W środę Rosja zaatakowała Dniepr międzykontynentalną rakietą balistyczną, zdolną do przenoszenia nuklearnych ładunków. To pierwszy taki przypadek w historii. Kreml właśnie przetestował możliwość zastosowania broni jądrowej w Ukrainie?

Mariana Budjeryn: Nie znamy jeszcze wszystkich szczegółów, ale zasadniczo ma pani rację. Rosja przeprowadziła w Ukrainie test ICBM (ang. intercontinental ballistic missile, rakietowy pocisk balistyczny międzykontynentalnego zasięgu - red).

Z nagrań z ataku wynika, że pocisk jest w stanie przenosić wiele głowic, z których każda może uderzyć w inny cel. Takie pociski nazywamy MIRV (ang. multiple independently targetable reentry vehicle - red. ). Nie wiemy jednak, jakie szkody wyrządził pocisk. A to jest bardzo istotne dla pełnej analizy.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Dlaczego?

Dlatego, że Federacja Rosyjska nie opracowała jeszcze konwencjonalnych głowic dla tego rodzaju systemów rakietowych. Są one zatem wyposażone tylko w głowice nuklearne. A w Dnieprze nie doszło przecież do ataku nuklearnego, bo już byśmy o tym wiedzieli.

Nie był to więc konwencjonalny atak z użyciem pocisków ICBM. Prawdopodobnie Rosja wystrzeliła pocisk z tzw. głowicami obojętnymi. To treningowe głowice, które są atrapą bojowych. Używa się ich zwykle podczas testów broni.

Chodziło zatem o wysłanie Zachodowi ostrzeżenia. Innego sensu w tym nie widzę.

Jeśli tak, to ostrzeżenie brzmiało dość klarownie: "Nie testujcie naszych czerwonych linii, bo następnym razem możemy wystrzelić pociski z głowicami nuklearnymi".

Tak, i miejsce, w które celowali Rosjanie, też ma symboliczne znaczenie. Piwdenmasz (obecnie przedsiębiorstwo państwowe kontrolowane przez Ukraińską Agencję Kosmiczną - red.) w czasach Związku Radzieckiego była ogromną fabryką rakiet ICBM.

Rosjanie już atakowali Piwdenmasz podczas trwającej inwazji, więc podejrzewam, że wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, zostało stamtąd już dawno ewakuowane. W ten sposób Władimir Putin odpowiedział na udzielenie przez USA zgody na wykorzystanie rakiet do ataków na cele w głębi Rosji.

W końcu Kreml szantażował Zachód użyciem broni jądrowej od początku inwazji na Ukrainę. Najpierw chodziło o czołgi, potem - o samoloty F-16. W przypadku zgody na użycie przez Kijów pocisków do atakowania celów w Rosji, te groźby zyskały już bardzo konkretny charakter. Władimir Putin stwierdził przecież, że jeśli Ukraina użyje rakiet dalekiego zasięgu, będzie to oznaczało dołączenie państw NATO do wojny. A według części ekspertów Kreml nawet specjalnie zmienił doktrynę nuklearną dla poparcia tych tez. Właśnie dlatego prezydent Rosji znalazł się najpewniej we własnej nuklearnej pułapce i po tych wszystkich groźbach musiał zareagować?

To popularna teza, ale moim zdaniem zmiana doktryny nie była związana ze zgodą Stanów Zjednoczonych na użycie pocisków przez Ukrainę. Prace nad nowym dokumentem trwały od co najmniej roku. I choć publikacja tekstu doktryny zbiegła się w czasie z decyzją Bidena, jej treść nie była bezpośrednią odpowiedzią.

Według oceny Instytutu Badań nad Wojną (ISW) doktryna niewiele zmieniła w polityce jądrowej Rosji, ale pozwoliła jej zrobić "wrzutkę" gróźb nuklearnych do bieżącej przestrzeni informacyjnej.

Tak, Rosja ciągłe stara się w ten sposób zmniejszyć zachodnie wsparcie dla Ukrainy. Był to też przekaz na rynek wewnętrzny.

Jednak nie nazywałabym zmiany doktryny ruchem wyłącznie propagandowym. Wprowadzone zmiany rozwiązują Putinowi ręce, bo teraz ostateczna decyzja o użyciu broni jądrowej będzie podejmowana tylko przez niego.

Przypomnijmy ukraińską kontrofensywę w 2022 roku: amerykański wywiad szacował wtedy, że ryzyko użycia przez Rosję broni jądrowej wynosiło 50 procent. Jeśli oczywiście te doniesienia są prawdziwe, to wskaźnik ryzyka już wtedy był bardzo, bardzo wysoki. Wówczas ewentualna decyzja o użyciu broni nuklearnej wykraczałaby daleko poza rosyjską doktrynę.

Dzisiejsze zmiany obniżyły próg, dając Władimirowi Putinowi większe pole do interpretacji. Przykład: czym jest "ekstremalne zagrożenie" dla suwerenności i integralności terytorialnej Rosji? Czy według Kremla obejmuje ona obwody ługański, doniecki, chersoński i zaporoski czy tylko Krym?

Wróćmy do ataku na Dniepr. Jak może wpłynąć na stanowisko Zachodu? Wcześniejsze nuklearne groźby Kremla odnosiły skutek, wiele decyzji albo nie podejmowano wcale, albo z bardzo dużym opóźnieniem. Co będzie teraz?

Nuklearne groźby Kremla działają tylko częściowo. To prawda, że USA bardzo dokładnie rozważały każdy krok i ostrożnie podejmowały decyzje. Zajmowało to dużo czasu i kiedy ostatecznie zgody zapadały, nie były one już tak skuteczne. To bardzo zaszkodziło Ukrainie, ale z pewnością Putin też nie osiągnął swojego celu. Chciał sparaliżować Zachód strachem przed wojną nuklearną, a tak się nie stało. 

Ukraina nadal otrzymuje wsparcie. Ale czy będzie tak nadal? To już nie zależy od rosyjskich gróźb nuklearnych, tylko zmian we władzach Stanów Zjednoczonych.

Na razie Kreml sam zapędza się w pułapkę zobowiązań. Każdy nieudany szantaż nuklearny zmusza Rosję do podbijania stawki. W pewnym momencie czerwonych linii było tak dużo i tak wiele z nich zostało przekroczonych, że nawet mało istotne wydarzenie sprawia, że Rosja czuje, że nie ma odpowiedzi.

W logice Kremla pozostaje tylko wcisnąć czerwony guzik?

Tak, ale kiedy rozważamy ryzyko użycia broni jądrowej przez Rosję, popełniamy jeden podstawowy błąd. 

Jaki?

Myślimy o tym, co może sprowokować Rosję, a nie o tym, jak ją powstrzymać przed takimi działaniami.

Nawet jeśli Kreml czuje się sprowokowany, to nie oznacza, że może swobodnie sięgnąć po broń jądrową. Wiemy, że istnieją bardzo poważne ograniczenia. Na przykład te, które zadziałały w październiku 2022 r., kiedy Zachód zakomunikował Kremlowi, że w odpowiedzi na użycie broni jądrowej w Ukrainie zastosuje konwencjonalną broń do ataków na rosyjskie cele.

Możliwe, że Chiny i Indie również dały Rosji do zrozumienia, że nie staną po jej stronie, jeśli przekroczy nuklearny próg. Kreml przekalkulował, że zyski militarne z użycia broni jądrowej są niewspółmiernie mniejsze niż utrata sojuszników. Najwyraźniej kombinacja ruchów wykonanych przez Zachód i sojuszników Rosji zadziałała. Powinniśmy skupić się nad tym, żeby szukać rozwiązania, które znowu mogą zadziałać w przypadku eskalacji.

W jednym ze swoich ostatnich artykułów postawiła pani tezę, że eskalacja właśnie niekoniecznie musi nastąpić w przypadku porażki Rosji na polu bitwy, czego najbardziej obawia się Zachód. Odwrotnie: Rosję do użycia broni jądrowej może zachęcić sukces na froncie. Podobnie jak Stany Zjednoczone, które zrzuciły bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki w momencie, kiedy były pewne wygranej. Jednak, żeby przyspieszyć kapitulację Japonii i zaoszczędzić, posunęły się do tego kroku.

Jest to teza, z którą wiele osób się nie zgadza. Przyjęło się uważać, że Rosja może wcisnąć czerwony guzik tylko w razie swojej porażki. 

Problem polega w tym, że niepowodzenie na froncie nie oznaczają upadku państwa rosyjskiego. Co by się stało? Rosja wycofałaby się do swoich granic wyznaczonych międzynarodowym prawem. Wróciłabym do normalności i nadal miałaby ogromny kraj, który w zasadzie jest nienaruszony przez tę wojnę. Przeważa myślenie, że jeśli Rosja straci terytoria w Ukrainie, które całkowicie zniszczyła, będzie to dla niej upokorzeniem, ale czy usprawiedliwi to użycie broni jądrowej?

Istnieje wiele scenariuszy, w których Putin może wcisnąć czerwony guzik, ale sprowadza się to wszystko tylko do kalkulacji zysków i strat. Jeśli dobrze się nad tym zastanowić, to być może zyski są większe, a koszty niższe, jeśli Rosja zobaczy, że już wygrywa wojnę. Posuwa się naprzód, zajmuje kolejne miasta w Donbasie, ale opór Ukraińców, którzy trzymają każdą wieś, sprawia, że nadal traci ludzi i walki są dla niej kosztowne. 

Mając to zwycięstwo w zasięgu wzroku, Rosjanie mogliby uznać, że mogą przejąć Kijów i znaczną część Ukrainy jednym ruchem. Można w takiej sytuacji zapytać, czy w tej sytuacji - z perspektywy rosyjskiej - użycie broni nuklearnej byłoby uzasadnione.

Wtedy wojna kończy się na warunkach Rosji. I to błyskawicznie.

Nie ma żadnych negocjacji, ustępstw, rozmów, rysowania linii rozdzielających.

To wszystko staje się nieistotne, bo zrzucenie bomby jądrowej na jakieś ukraińskie miasto z dalszym żądaniem: albo poddaje się, albo Kijów będzie następnym celem, spowoduje bezwarunkową kapitulację Ukrainy. Rosja może nawet zażądać reparacji jak w przypadku wschodnich Niemiec. Taki scenariusz może wydawać się dla Kremla kuszącym.

Martwi mnie znacznie bardziej niż o to, że Rosjanie wycofają się i stracą Bachmut, Mariinkę czy Awdijikę, które - jak połowa zajętych przez Rosjan miast - zamieniły się w kupę gruzów.

Opisuje pani czarny scenariusz, ale gdzie w tym wszystkim Zachód, który jednak potrafił jesienią 2022 zapobiec planom Kremla?

W momencie użycia broni nuklearnej Ukraina staje się przegraną sprawą. Czy Zachód naprawdę spełniłby swoją groźbę uderzenia w rosyjskie cele wojskowe na terytorium Ukrainy? Po co? Żeby wciągnąć się w wojnę, która jest już przegrana? Nie sądzę, by miało to sens. 

Ale jak mówiłam, scenariuszy jest wiele. Który z nich się spełni? Myślę, że wszyscy czekamy na 20 stycznia przyszłego roku i inaugurację prezydentury Donalda Trumpa. Na razie sytuacja nie wygląda dobrze. Rosja kontynuuje uderzenia w krytyczną infrastrukturę Ukrainy, co stwarza ogromne niebezpieczeństwo jądrowe. 

Wróćmy na chwilę do symbolizmu ataku na Dniepr. Wspominała pani o Piwdenmasz, który był potężną wytwórnią rakiet. Ale i sama Ukraina w czasach Związku Radzieckiego miała na swoim terytorium trzeci co do wielkości arsenał nuklearny na świecie. Wiadomo, że wszystkie czerwone guziki były w Moskwie. Ale co właściwie miała Ukraina?

Zacznijmy od tego, że Ukraina nie miała własnego systemu odstraszania nuklearnego. Na jej terytorium był duży magazyn taktycznej broni jądrowej (ok. 3 tysięcy pocisków) oraz 176 pocisków międzykontynentalnych. Do tego bombowce strategiczne Tu-95 i Tu-160 zdolne do przenoszenia pocisków manewrujących. Zresztą to te same samoloty, którymi Rosja dziś bombarduje Ukrainę.

Oprócz broni Kijów też miał naukowców, którzy prowadzili badania w ramach radzieckich projektów nuklearnych. Więc owszem, cała kontrola skupiała się w rękach Kremla, ale Ukraina dostała po Związku Radzieckim spadek, którego elementy mogłaby wykorzystać do opracowania własnego programu broni jądrowej. 

Jednak zgodziła się na rozbrojenie. "Kiedy wszystko zostało załatwione, trzeci co do wielkości arsenał nuklearny na świecie został przekształcony w paliwo dla elektrowni jądrowych, kupę złomu i cztery podpisy pod Memorandum Budapeszteńskim" - pisze pani w swojej książce "Inheriting the Bomb" (z ang. "Odziedziczona wojna"). Zbierając do niej materiały, przeprowadziła pani setki wywiadów z ówczesnymi przedstawicielami władz Ukrainy. Jak tłumaczyli swoją decyzję?

Żeby zrozumieć logikę tamtych wydarzeń, należy cofnąć się do 1990 roku, kiedy Ukraina zaczęła swoją drogę do niepodległości. Stało się na półtora roku przed ostatecznym upadkiem Związku Radzieckiego i wtedy nie było nawet rozmów o rozbrojeniu. Jednak Ukraina sama zadeklarowała, że chce być państwem neutralnym i nienuklearnym. 

Odezwała się trauma po Czarnobylu?

Tak, przez lata Kreml wykorzystywał Ukrainę jako jeden z najważniejszych ośrodków dla przemysłu zbrojeniowego, umieszczał na jej terytorium jakieś materiały nuklearne. To wszystko kojarzyło się z dominacją Moskwy. Więc deklaracja o byciu państwem nienuklearnym była rewolucją. Brzmiała trochę jak: "wynoście się stąd!". 

Ówczesne ukraińskie władze nie do końca rozumiały, co tak naprawdę oznacza odstraszanie nuklearne, jak ono działa i dlaczego jest dobre. Wiedzieli, że jest możliwość stworzenia pełnego jądrowego cyklu paliwowego i przekształcenia go w niezależny program nuklearny, jak to, że będzie to dużo kosztować i wymagać czasu. 

A był potężny kryzys gospodarczy i presja ze strony USA i Rosji, które chciały resetu w relacjach.

Oczywiście nikt nie pozwoliłby Ukrainie eksperymentować z własnym programem nuklearnym. Kijowowi powiedziano, że jeśli chce dołączyć do społeczności międzynarodowej na dobrych warunkach, musi przystąpić do traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej. 

Ostatecznie wydawało się, że właśnie takim krajem chciała być Ukraina: zintegrowanym z Zachodem. Nie chodziło tylko to, że nie miała środków finansowych, by wytrzymać ewentualną izolację lub sankcje. Po prostu widziała większy strategiczny sens w dołączeniu do Europy niż w budowie własnej atomówki. 

Teraz w Ukrainie decyzja o rozbrojeniu się jest to postrzegana jako największa zdrada.

Zawsze podkreślam, że ówcześni ukraińscy przywódcy nie byli głupcami, nie zdradzili interesów państwa. Mieli do czynienia z USA i Rosją, które były w zmowie. I teraz wyobraźmy sobie trzyletnie państwo, które znajduje się w środku poważnego kryzysu gospodarczego i siedzi naprzeciwko dwóch supermocarstw nuklearnych. Jaką może mieć przewagę? 

Prawda jest taka, że Ukraina miała słabe karty, ale rozegrała je z maksymalną korzyścią. Negocjowała twardo i trwało to cztery lata. Podczas gdy ani Białoruś, ani Kazachstan, które również na swoim terytorium posiadały arsenał nuklearny, nie podjęły żadnego wysiłku negocjacyjnego. Skorzystali z tego, co udało się osiągnąć Ukrainie, dostali umowy na zasadzie "kopiuj-wklej" z Memorandum Budapesztańskiego. 

Po rozpoczęciu wojny w 2014 roku Memorandum Budapesztańskie urosło do potęgi jednej z największych traum narodowych Ukraińców. Już wtedy było słychać: gdybyśmy nie zrzekli się broni jądrowej, Rosja nigdy nas nie zaatakowałaby, a jeśli nawet, to Zachód liczyłby się z naszym zdaniem.

Ciężko oceniać, co mogłoby się stać.

Nie możemy sobie wyobrażać, że zmieniamy tylko ten jeden punk w historii i otrzymujemy dzisiejszą Ukrainę, ale już z bronią nuklearną. Możemy tylko wyobrażać, że w latach 90. Ukraina mogłaby nie otrzymać finansowania strukturalnego z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a więc nie byłaby w stanie nawet wyprodukować własnej waluty. Zmagałaby się z problemami gospodarczymi i nie wiemy, jakby się to potoczyło.

Z drugiej strony Indie i Pakistan poradziły sobie z tymi problemami i nie są teraz w izolacji. Gdyby wtedy Ukrainie udało się przejść przez te wszystkie wyzwania, nie sądzę, aby rosyjska inwazja miała dziś miejsce.

Możemy też inaczej na to spojrzeć. A gdyby przy rozpadzie Związku Radzieckiego rozbrojono również Rosję? Czy dziś odważyłaby się na inwazję? W rosyjskich rękach broń jądrowa jest czynnikiem umożliwiającym agresję, a nie odstraszającym inne kraje. Ma broń jądrową, więc może dokonywać zbrodni wojennych przeciwko państwu nienuklearnemu. 

Powiedziała kiedyś pani, że posiadanie broni jądrowej przynosi większe korzyści polityczne niż praktyczne na polu bitwy. Kijów dziś doskonale to rozumie. Co jakiś czas pojawiają się groźby, że może zrewidować Memorandum Budapesztańskie, skoro gwarancje okazały się tylko na papierze. Czy technicznie Ukraina ma możliwości stworzenia własnej bomby atomowej?

Od lat 90. upłynęło wiele czasu. Zniknęły instytucje, ośrodki badawcze. Ukraina ma teraz znacznie mniej niż miała 30 lat temu.

Jeśli Korea Północna i Pakistan były w stanie opracować własną broń jądrową, jeśli Iran rozwija program nuklearny i nie są to państwa rozwinięte, to nie jest coś niewyobrażalnego. 

Według "The Times" ukraińskie Ministerstwo Obrony przygotowało raport, w którym stwierdziło, że jeśli Donald Trump skończy z pomocą militarną, to Ukraina w ciągu kilku miesięcy jest w stanie stworzyć najprostszą bombę atomową. Kijów oficjalnie zaprzeczył wszystkiemu, ale ta wizja jest coraz bardziej popularna w Ukrainie, zwłaszcza wśród żołnierzy.

W tym artykule chodziło o stworzenie bomby według technologii z lat 40. ubiegłego wieku (chodzi o bombę "Fat Man", jaką Amerykanie zrzucili na Nagasaki - red.). 

Owszem, Ukraina może wyprodukować wystarczającą ilość plutonu, by zbudować podstawową bombę atomową, ale pytanie brzmi, czy to zapewni jej wiarygodny środek odstraszający? Taka bomba nie lata sama. Nad Nagasaki musiał ją dostarczyć samolot, który przeleciał nad miastem, otworzył luk i ją zrzucił. Teraz kiedy mamy obronę przeciwlotniczą, nie jest to takie proste.

Ukraina musi mieć manewrujące pociski rakietowe, które muszą zostać przetestowane. Trzeba opracować też głowice. To oznacza czas, środki i przede wszystkim - takiej infrastruktury nie schowa się pod ziemią. Więc wszyscy będą wiedzieć o tym, co zamierza Ukraina. Więc jeśli pani pyta czy jest możliwe stworzenie broni jądrowej przez Ukrainę, to odpowiedź brzmi tak. Ale czy to zrobi? Jestem mocno sceptyczna. 

Ukraina wraca do tematu, dając wyraz swojej frustracji. Zrzekła się swojej broni w zamian za gwarancje, które dziś ją nie chronią. Rosja natomiast, używając swojej broni jądrowej, wywiera presję na Zachód, który jest ostrożny w udzieleniu jakichkolwiek gwarancji bezpieczeństwa na przyszłość, a tym bardziej członkostwa w NATO.

Podczas spotkania z Donaldem Trumpem we wrześniu tego roku Zełenski miał powiedzieć: "Albo Ukraina będzie miała broń nuklearną, a wtedy będzie to dla nas obrona, albo Ukraina będzie w NATO". Trump odparł, że jego rozumowanie ma sens. Czy to można oceniać jako jakiś pozytywny sygnał?

Myślę, że nikt tego nie wie.

Nie wiemy, jaki jest plan Donalda Trumpa, czy zamierza dalej zbroić Ukrainę i jak chce posadzić Rosję za stół negocjacji. Co powie, jeśli Rosja wysunie absurdalne żądania? Jak na to zareaguje Ukraina? Co, jeśli Zełenski podpisze niekorzystną umowę, a Ukraińcy powiedzą: "Idźcie do diabła, będziemy walczyć dalej"? Przecież Zełesnki nie jest carem. Wielu Ukraińców ocenia go bardzo sceptycznie. Zapominamy o tym, że naród ukraiński zrobił Pomarańczową Rewolucję, a potem Rewolucję Godności. Nie będzie chciał zaakceptować zgniłego kompromisu, który im przygotuje Trump, Zełenski czy ktokolwiek inny.

Jest zbyt wiele zmiennych.Jedna z nich to gwarancje bezpieczeństwa dla tych miejsc, które pozostaną w Ukrainie. Nawet jeśli dojdzie do ustępstw terytorialnych, może nieuznanych oficjalnie, to jak zabezpieczyć resztę kraju? Zamrozić linię frontu? A co powstrzyma Rosję przed wystrzeliwaniem rakiet tuż nad linią frontu, tak jak robiła to wcześniej? Linia frontu ma 1200 kilometrów. Ilu żołnierzy sił pokojowych potrzebnych jest do jej monitorowania? Kto wyśle tam siły pokojowe?

Według Trumpa - Europa.

Załóżmy, że będą to Wielka Brytania i Francja. Tylko dlaczego Rosja miałaby to zaakceptować? Wówczas chciałaby mieć tam swoich sojuszników. Co więc jeśli wyśle tam Chińczyków, Irańczyków? Rozmowy o negocjacjach są miłym przerywnikiem, ale wdrożenie realnych rozwiązań i zakończenie wojny będzie o wiele trudniejsze.

Rozmawiała Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski

Mariana Budjeryn jest starszym pracownikiem naukowym w Project on Managing the Atom (MTA) w Belfer Center w Harvard Kennedy School. Jest autorką książki "Inheriting the Bomb: The Collapse of the USSR and the Nuclear Disarmament of Ukraine" (Odziedziczona bomba: Upadek ZSRR i rozbrojenie nuklearne Ukrainy), za którą otrzymała w 2024 roku nagrodę William E. Colby Military Writers' Award jako pierwsza kobieta w 25-letniej historii konkursu. Prowadziła badania nad międzynarodowym reżimem nieproliferacji, kontrolą zbrojeń, kryzysami nuklearnymi i postsowiecką historią nuklearną. Jej obecny projekt badawczy koncentruje się na bezpieczeństwie jądrowym i zagrożeniach dla cywilnych reaktorów jądrowych w konfliktach zbrojnych.

Źródło artykułu:WP magazyn
rosjabomba atomowarosja broń jądrowa
Wybrane dla Ciebie