Płonąca flaga USA na obchodach rocznicy rewolucji islamskiej w Iranie. Regionalna układanka bezpieczeństwa po zaognieniu konfliktu bliskowschodniego stała się jeszcze bardziej skomplikowana© Getty Images | 2024 Majid Saeedi

Klucz do wojny i pokoju. Bliski Wschód i USA patrzą na Iran

Wojna Izraela z Hamasem zaogniła inne regionalne konflikty, mnożą się ataki radykalnych milicji. Niektóre kontroluje Iran. Największe regionalne mocarstwo 1 marca głosuje w wyborach. Zwycięstwo konserwatystów może pogorszyć i tak złe stosunki z USA. Żadna ze stron nie chce eskalacji, ale w bliskowschodnim kotle wrze.

Do 28 stycznia 2024 r. niewielu Amerykanów zdawało sobie sprawę z istnienia w Jordanii bazy wojskowej Tower 22 i z tego, że stacjonuje w niej kilkuset żołnierzy armii USA. Ten niewielki kontyngent to pozostałość po operacjach przeciwko Państwu Islamskiemu.

W przeszłości amerykańscy żołnierze w regionie wielokrotnie byli już celem ataków - tylko po 7 października, gdy Hamas zaatakował Izrael, Tower 22 była ostrzeliwana dwukrotnie. Tragiczny w skutkach okazał się jednak dopiero trzeci atak - zginęło trzech żołnierzy, a ponad 40 zostało rannych.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

"NIE BĘDZIEMY SIĘ TYLKO BRONIĆ"

Winą za uderzenie obarczono Kata’ib Hezbollah, szyicką bojówkę iracką współpracującą z Islamskim Oporem, sojusznikiem Iranu. To sprawiło, że oczy świata zwróciły się na Teheran. O tym, że mógł on stać za atakiem, świadczyło pośrednio użycie irańskich dronów Shahed, których m.in. w Ukrainie używa Rosja.

"Z pewnością wszystkie ścieżki odpowiedzialności prowadzą do Iranu" - oznajmił Mike Turner, przewodniczący Komisji ds. wywiadu Izby Reprezentantów. Republikanin nawoływał: "Musimy odpowiedzieć im w taki sposób, by zrozumieli, że nie będziemy tylko wciąż się bronić".

Senator Roger Wicker, partyjny kolega Turnera, dodał: "Na powtarzające się ataki Iranu i jego przedstawicieli musimy odpowiedzieć, uderzając bezpośrednio w irańskie cele i przywództwo".

Sam atak i wypowiedzi Republikanów, oskarżających prezydenta, że jest zbyt miękki wobec irańskich prowokacji, postawiły Joe Bidena w niezręcznym położeniu, choć ta "miękkość" nie jest poglądem ani nowym, ani odosobnionym.

Prezydent USA Joe Biden
Prezydent USA Joe Biden© Getty Images

"By zatrzymać irańską bombę, zbombardujmy Iran" - nawoływał już w 2015 r. John Bolton, późniejszy doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w administracji Donalda Trumpa. Z rady Boltona prezydent nie skorzystał, ale za to jednostronnie wyprowadził USA z tzw. porozumienia nuklearnego z Iranem, uznawanego za wielki sukces dyplomacji Baracka Obamy.

Trudno jednak uznać, żeby faktyczne zerwanie umowy - Teheran uznał, że deal przestaje obowiązywać - uczyniło świat bezpieczniejszym czy bardziej przewidywalnym miejscem.

Do ucha Trumpa szeptał też inny znany zwolennik opcji militarnej, były sekretarz stanu Mike Pompeo. Za jego namową - a także w obawie, że Iran po atakach na amerykańską ambasadę w Bagdadzie uzna się za całkowicie bezkarny - zlecono zabójstwo gen. Ghasema Solejmaniego, bodaj najbardziej wpływowego Irańczyka na Bliskim Wschodzie.

Mężczyzna niesie zdjęcie Ghasema Solejmaniego, dowódcy al-Kuds, jednostki specjalnej w strukturach Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, zabitego w amerykańskim ataku w Bagdadzie
Mężczyzna niesie zdjęcie Ghasema Solejmaniego, dowódcy al-Kuds, jednostki specjalnej w strukturach Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, zabitego w amerykańskim ataku w Bagdadzie© Getty Images | Morteza Nikoubazl

Pytanie, które powinni zadać sobie Amerykanie, brzmi: kiedy już uderzymy w Iran, co dalej?

"JEŚLI WY UDERZYCIE, MY UDERZYMY MOCNIEJ"

Po ostrzelaniu Tower 22 Amir Sajjed Iravani, irański przedstawiciel przy ONZ, ostrzegał: "Jakikolwiek atak na nasz kraj spotka się ze zdecydowaną odpowiedzią". Jednocześnie irańskie władze szybko wyparły się odpowiedzialności za uderzenie i wygląda na to, że były już wtedy "po słowie" także z jego bezpośrednimi sprawcami. To dlatego, że Kata’ib Hezbollah zadeklarował, iż zaprzestanie ataków na amerykańskie cele, a nawet dodał, że Islamska Republika Iranu niekiedy potępia je jako niepotrzebną eskalację na drodze dżihadu.

Trudno odczytać to inaczej, niż jako próby załagodzenia sytuacji pomiędzy Teheranem a Waszyngtonem, która i bez ataku na Tower 22 od bardzo dawna jest napięta. Jej niepisana reguła brzmi: jeśli wy uderzycie, my uderzymy mocniej.

Ali Hamadeh, dziennikarz i analityk libańskiej gazety An-Nahar, określił sytuację jako "negocjacje prowadzone ogniem". Obie strony kalkulują, na co mogą sobie pozwolić, by przeciwnik nie był zmuszony do rozpoczęcia konfliktu na pełną skalę. Bo USA i Iran są zgodne co do jednego: konfrontacja miałaby katastrofalne konsekwencje. I jak mantrę powtarzają: nie chcemy rozpoczynać wojny.

Obecnie nie bez znaczenia jest to, że amerykańscy podatnicy - a jest przecież rok wyborczy - są nastawieni najbardziej antywojennie w historii. Badania amerykańskiej opinii publicznej pokazują, że aż 84 proc. respondentów obawia się, iż USA zostaną wciągnięte w konflikt zbrojny na Bliskim Wschodzie. Zdecydowana większość (64 proc.) opowiada się również za zawieszeniem ognia w Strefie Gazy, a nie za rozszerzeniem konfliktu pomiędzy Żydami a Palestyńczykami.

A konflikt ten pośrednio przekłada się na temperaturę relacji między Teheranem a Waszyngtonem.

Ataki ze strony grup powszechnie łączonych z Iranem nasiliły się po napaści Hamasu na Izrael.

Mohammad Deif, dowódca Brygad Gassem - zbrojnego ramienia Hamasu - miał w wiadomości audio opublikowanej po ataku 7 października wezwać "bratnie narody i ugrupowania" do przyłączenia się do palestyńskiej walki. 

Agitował: "Nasi bracia w muzułmańskim oporze w Libanie, Iranie, Jemenie, Iraku i Syrii, dziś jest dzień, gdy wasz opór jednoczy się z waszymi ludźmi w Palestynie".

Apel był skuteczny - od tego czasu na amerykańskie bazy w regionie uderzono ponad 170 razy.

Iran od lat wspiera zbrojne ugrupowania palestyńskie - w tym Islamski Dżihad i Hamas - co otwarcie przyznają ich przedstawiciele. Choćby w grudniu 2020 r. Mohammad az-Zahar z dowództwa Hamasu oświadczył, że gen. Solejmani w 2006 r. wręczył mu osobiście przeszło 22 miliony dolarów. Z kolei przywódca Hezbollahu Hasan Nasrallah w 2016 r. rozbrajająco szczerze stwierdził: "Dopóki Iran ma pieniądze, my je mamy".

Mimo tych deklaracji eksperci i analitycy nie są zgodni co do potencjalnego zaangażowania Iranu w atak na Izrael.

"TO NIE MY"

Poza tekstem opublikowanym przez Wall Street Journal, powołującym się na anonimowe źródła w Hamasie, brakuje jakichkolwiek twardych dowodów na zaangażowanie Teheranu w przygotowanie uderzenia.

Nawet rzecznik Izraelskich Sił Obrony, generał Daniel Hagari, mógł powiedzieć jedynie, że "Iran jest głównym graczem, ale nie możemy jeszcze stwierdzić, czy był zaangażowany [w atak - red.]".

Z kolei niektóre amerykańskie źródła wywiadowcze twierdzą wręcz, że Teheran był zaskoczony operacją. Zdaniem niektórych ekspertów mimo wsparcia i współpracy Teheranu i Hamasu pierwszy nad drugim nie sprawuje kontroli i nie byłby w stanie zlecić operacji o takiej skali. 

Nie oznacza to jednak, że nie był z niej zadowolony. Gdy na Izrael leciały rakiety ze Strefy Gazy, irański reżim zorganizował okolicznościowe pikniki w parkach, a na ulicach - zupełnie jak przy okazji świąt religijnych - rozdawano słodycze i napoje. Oznaką radości było również podświetlenie teherańskiej Azadi Tower (Wieży Wolności) w kolory palestyńskiej flagi.

Entuzjazm był podsycany instytucjonalnie, bo Islamska Republika Iranu uczyniła się adwokatem sprawy palestyńskiej na skalę światową, co doskonale wpisuje się w ideologiczne DNA rewolucji - antyimperializm i stawanie po stronie uciśnionych.

Ojciec republiki, ajatollah Ruhollah Chomejni, wielokrotnie opowiadał się w obronie Palestyńczyków nękanych przez Izrael. Z kolei Jaser Arafat - wieloletni szef Organizacji Wyzwolenia Palestyny - był pierwszym zagranicznym przywódcą, który odwiedził Iran po rewolucji.

Jasir Arafat i ajatollah Chomeini w Teheranie podczas rewolucji islamskiej w Iranie
Jasir Arafat i ajatollah Chomeini w Teheranie podczas rewolucji islamskiej w Iranie© Getty Images | Alain Dejean

MARIONETKI I SOJUSZNICY

ONZ i rządy różnych krajów, z USA na czele, od dawna oskarżają Teheran o wspieranie, finansowanie i zbrojenie różnego rodzaju bojówek, milicji i ugrupowań w regionie.

Tę nieoficjalną koalicję sami Irańczycy nazywają mehvar-e maqovemat - "Osią oporu". W jej skład wchodzi m.in. libański Hezbollah, jemeński Ansarullah (szerzej znany jako ruch Hutich), irackie szyickie milicje w rodzaju Kata’ib Hezbollah czy brygady Fatamiyoun - złożone z szyickich migrantów z Afganistanu - powołane do walki po stronie Asada w Syrii.

Lista jest długa i cokolwiek egzotyczna, bo organizacje "Osi oporu" łączy co prawda: antyzachodniość, antyizraelskość i często zbieżne interesy, ale dzieli znacznie więcej.

Trzeba pamiętać, że żadna z grup nie powstała w politycznej próżni. Hezbollah powstał w 1982 r. jako odpowiedź na bezradność i słabość libańskiej armii wobec ataków Izraela. Podobnie Brygady Hassem, zbrojne ramię Hamasu, być może nie zostałyby powołane do życia, gdyby nie negocjacyjna porażka Organizacji Wyzwolenia Palestyny w 1993 r. w Oslo. Huti wyodrębnili się z chaosu w okresie arabskiej wiosny, a irackie Siły Powszechnej Mobilizacji - gdy siły rządowe straciły na rzecz tzw. Państwa Islamskiego Mosul i Faludżę.

Sprzymierzone z Iranem grupy w pierwszej kolejności pełnią więc różne funkcje wobec społeczeństw, z których się wywodzą. Jasno przypomniał o tym nawet Hosejn Hamedani, zabity w 2015 r. pod Aleppo generał brygady Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej.

W swoich wspomnieniach "Taklif ast baradar" ("To jest służba, bracie") pisał, że za wszystkie operacje sił "Osi" w Syrii odpowiada Hasan Nasrallah, dowódca Hezbollahu, nie żaden z przywódców Sepah, jak Irańczycy nazywają Strażników.

O autonomii grup "Osi" mówił niedawno, bo 3 stycznia 2024 r., sam Nasrallah: "Organizacje oporu operują niezależnie od siebie, każda w swoim kraju. Konsultujemy się ze sobą, ale każda podejmuje decyzje w oparciu o interes swój i swojej populacji. (...) Kiedy powiedziałem, że operacja <Powódź Al-Aqsa> 7 października była operacją palestyńską, której nie byliśmy świadomi, to nie po to, by się od niej zdystansować".

Pomiędzy członkami "Osi" historycznie pojawiały się nawet znaczne różnice zdań. Wtedy jasno było widać, że nie obowiązywała żadna doktryna posłuszeństwa wobec Teheranu.

Jednym z najbardziej jaskrawych przykładów był sprzeciw Hamasu wobec decyzji Iranu o poparciu reżimu Baszara al-Asada w Syrii - zamiast tego Hamas wsparł antyasadowskie bojówki. Wzajemne relacje ochłodziły się wtedy na tyle, że Iran obciął finansowanie organizacji ze 150 milionów dolarów do mniej niż 75 mln.

Ataki Hutich na statki pokonujące Morze Czerwone - jeden z najważniejszych szlaków handlowych na świecie - także mogą odbić się irańskiemu rządowi czkawką. Jemeński ruch nie jest szczególnie selektywny w swoich napaściach i dość mają już nie tylko kraje Zachodu, ale bliski partner Iranu - Chiny. Chińskie MSZ wydało nawet oświadczenie, w którym wzywa do zaprzestania ataków na jednostki cywilne.

Wspomniany już Amir Sajjed Iravani, dyplomata przy ONZ, powiedział stacji NBC, że Iran nie wydaje rozkazów członkom "Osi": "Nie rozkazujemy im. Nie dowodzimy nimi. Prowadzimy między sobą konsultacje".

Zapytany, czy Teheran zbroi Hutich w Jemenie, odparł: "Ani trochę". Równocześnie w tej samej rozmowie określił "Oś oporu" jako pakt obronny i porównał go z NATO.

ISLAMSKA REWOLUCJA TRACI BAZĘ

Choć irański reżim nie chwieje się w posadach - co jest przepowiadane od kilku lat przy okazji kolejnych demonstracji - nie jest to dla niego najlepszy czas.

Rok 2023 przyniósł Iranowi falę gwałtownych protestów po śmierci 22-letniej Mahsy Żiny Amini, która zmarła po aresztowaniu za "nieodpowiedni" hidżab. Tysiące Irańczyków w kilkudziesięciu miastach wyszły na ulice, skandując "Zan, zendegi, azadi" ("Kobieta, życie, wolność"), co stało się nieoficjalnym hasłem protestów. 

Retoryka islamskiej rewolucji, która miała być spoiwem dla społeczeństwa, powoli się wyczerpuje. Również demografia nie działa na korzyść rządzących. 48 proc. Irańczyków jest w wieku pomiędzy 25 a 54 lata. Nie pamiętają więc samej rewolucji czy wojny iracko-irańskiej jako doświadczeń, wokół których próbuje się budować narodową tożsamość.

Zamiast tego irańska młodzież ma TikToka, Snapchata, Instagrama i inne media społecznościowe, w których widzi, jak odmiennie żyją rówieśnicy w innych częściach świata. I młodzi czują, że też by tak chcieli. Dlatego własny rząd postrzegają jako archaiczny (popularne w irańskim internecie są memy przedstawiające członków rządu jako dinozaury), nierozumiejący ich potrzeb i nieprzystający do współczesnego świata. 

Przeciętni Irańczycy niekoniecznie popierają też kosztowną politykę zagraniczną Iranu i projekcję siły reżimu w regionie. Zaangażowanie w Syrii czy Libanie było jednym z zarzewi protestów na przełomie lat 2017 i 2018, gdy Irańczycy wyszli na ulice z powodu gwałtownego wzrostu cen i przegłosowania nowej ustawy budżetowej.

Protestujący skandowali wtedy: "Zostawcie Syrię, myślcie o nas", "Nie dla Gazy, nie dla Libanu, oddam życie Iranowi", a nawet "Śmierć Hezbollahowi" czy "Śmierć Palestynie".

W ubiegłym roku protestowała nie tylko wielkomiejska klasa średnia i młodzież domagająca się zmian obyczajowych. Manifestowali również mieszkańcy robotniczych dzielnic południowego Teheranu, nękani inflacją i bezrobociem. Brutalne i krwawe konfrontacje z siłami bezpieczeństwa miały miejsce też w konserwatywnym Beludżystanie, którego mieszkańców trudno posądzać o szczególne poparcie dla emancypacji kobiet czy szerszej liberalizacji obyczajowej. Jak Iran długi i szeroki, mieszkańcy ok. 80 miast powiedzieli reżimowi "dość".

Jednym z najczęściej skandowanych haseł było tym razem: "Porzućcie Palestynę; pomyślcie o rozwiązaniu dla nas". Ten pozorny brak empatii dla sprawy palestyńskiej może wydawać się wręcz bezduszny. Jak jednak wyjaśniła reporterom CNN mieszkanka Teheranu: fakt, że reżim od dawna wykorzystuje kwestię Gazy w swojej propagandzie, sprawia, iż nawet ci Irańczycy, którzy popierają sprawę palestyńską, ale są przeciwko własnemu rządowi, wolą w tej kwestii milczeć, by władze nie pomyliły ich głosu z wyrazem poparcia dla nich samych.

Irańczycy mają poczucie, że ogromne, należące do nich pieniądze, płyną szerokim strumieniem do innych krajów regionu, podczas gdy oni sami zmagają się z nieustającym kryzysem gospodarczym, którego rozwiązaniem reżim wydaje się nie być zainteresowany.

Dlatego próżno szukać w Iranie spontanicznych, oddolnych demonstracji solidarności z Palestyńczykami czy antyizraelskich. Szczególnie wśród irańskiej diaspory czy aktywistów słychać było za to głosy dokładnie odwrotnie.

"Sponsor terroryzmu trzyma mnie i cały mój naród jako zakładników" - mówiła o Iranie na wiecu poparcia dla Izraela w USA Leila Bazargan.

IRAN NA ROZDROŻU

Sprawa palestyńska i poparcie dla niej mogły być jedną z podwalin rewolucji kilka dekad temu, ale dziś Ali Chamenei, Najwyższy Przywódca Iranu, nie zbuduje wokół niej społecznego poparcia.

1 marca Irańczycy pójdą do urn wybrać nowy rząd. Reżim bez wątpienia zdaje sobie sprawę, że niska frekwencja w kolejnych już wyborach będzie namacalnym odbiciem jego malejącej legitymacji wśród społeczeństwa. W końcu już sam ojciec rewolucji, ajatollah Chomeini, mawiał, że głosowanie jest miarą polityk rządu. Tą miarą rządzący nie dostaliby dobrej oceny.

I nie zmieni tego to, że niektórzy twardogłowi politycy twierdzą, iż władza pochodzi z nadania boskiego, a nie od ludu, więc wyniki głosowania nie mają szczególnego znaczenia. 

Walcząc o frekwencję Chamenei pod koniec grudnia wezwał Iranki, by "przekonały swoich mężów i dzieci do udziału w wyborach". Kilkakrotnie też - już do całego narodu - występował z odezwą, by tłumnie ruszyć do urn.

W ogóle w ostatnich tygodniach inżynieria przedwyborcza trwała w najlepsze.

Rada Strażników - specjalne ciało dopuszczające kandydatów do udziału w wyborach - odrzuciła kandydatury niemal wszystkich polityków należących do bardziej liberalnego i mniej konfrontacyjnie nastawionego do świata skrzydła reformatorów. Wyborcy nie znajdą zatem dla siebie zbyt wielu opcji.

Poza nowym parlamentem powołana zostanie również na 8-letnią kadencję Rada Ekspertów. To organ, który odpowiada za wybór rahbara, duchowego i politycznego przywódcy.

Nie jest tajemnicą, że 85-letni Chamenei nie cieszy się najlepszym zdrowiem, istnieje więc szansa, że nowa Rada rozstrzygnie kwestię sukcesji. Odrzucono jednak kandydaturę do członkostwa w niej byłego prezydenta Hasana Rouhaniego, jednej z bardziej umiarkowanych postaci irańskiej sceny politycznej.

W wyniku wyborów Iran prawdopodobnie do końca oczyści administrację z polityków niebędących religijnymi zelotami. To zabetonuje istniejącą już teraz główną rolę całego aparatu państwowego i bezpieczeństwa: utrzymania reżimu za wszelką cenę, nawet kosztem społeczeństwa.

Sytuacja wewnętrzna Iranu wydaje się nie mieć jednak obecnie większego przełożenia na jego politykę zewnętrzną. A już na pewno nie na stabilizację - choćby kruchą - w relacjach Teheran-Waszyngton. Tym bardziej że po ataku na Tower 22 to Amerykanie muszą znaleźć odpowiedź, jak zareagować na prowokacje ze strony powiązanej z Iranem "Osi oporu".

"Nie chcemy podążać ścieżką większej eskalacji, która prowadzi do znacznie szerszego konfliktu w regionie" - zadeklarował generał Charles Q. Brown Junior, przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów.

Wtórował mu szef irańskiej dyplomacji, Hosejn Amir Abdollahian: "Chcę podkreślić, że nie zależy nam na szerzeniu się tej wojny". Dodał jednak: "Region jest w stanie wrzenia i w każdej chwili może eksplodować, to może być nieuniknione. Jeśli to się wydarzy, wszystkie strony stracą kontrolę".

O ile oficjalne wypowiedzi wydają się nakierowane na łagodzenie sytuacji, to realne działania takie już nie są.

27 grudnia 2023 roku w Syrii, pod Damaszkiem, zabity został generał Sejjed Razi Musawi, starszy doradca Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej. Za śmiercią Musawiego stać mieli Izraelczycy, według których generał był zaangażowany w koordynowanie operacji i przemyt broni między Iranem, Irakiem, Syrią a Libanem, w którym trafiała ona do Hezbollahu. 

Zabójstwo Musawiego potępił - określając je jako "strategiczny błąd, który nie pozostanie bez odpowiedzi" - Mohammad Hosejn Bagheri, szef sztabu irańskich sił zbrojnych.

Uderzenie w Musawiego było pierwszym z dłuższej serii. Niespełna miesiąc później - prawdopodobnie również w wyniku izraelskiego ataku - w Syrii zginęło pięciu kolejnych oficerów Al-Quds.

Z kolei w Libanie, w kontrolowanej przez Hezbollah dzielnicy na obrzeżach Bejrutu, zginął Saleh al-Arouri. Ten wysoki rangą dowódca militarny Hamasu regularnie odwiedzał Teheran (został podjęty przez samego ajatollaha Chameneiego) i nazywał Iran "jedynym krajem, który jest gotów zapewnić prawdziwą pomoc i publiczne wsparcie palestyńskiemu oporowi i skonfrontować się z Izraelem".

Zabicie Arouriego było dla Teheranu wiadomością, że Izrael, jeśli chce, może dosięgnąć każdego, niezależnie, gdzie jego cel się znajduje i pod czyimi jest skrzydłami.

Uderzyli także Amerykanie, bombardując 85 celów irańskich sił Al-Quds w Iraku i Syrii. Jake Sullivan, doradca prezydenta Bidena ds. bezpieczeństwa narodowego, zapowiedział, że to "nie koniec", choć - znów - Ameryka nie chce wkraczać w otwarty konflikt.

Joe Biden autoryzował także naloty na pozycje Hutich w Jemenie po tym, jak bojownicy zaczęli atakować statki na Morzu Czerwonym.

Amerykańsko-izraelska strategia na razie nie przynosi wymiernych rezultatów. Dzieje się dokładnie to, na czym zależy Iranowi - utrzymuje konflikt z dala od swojego terytorium, a główne koszty chaosu w regionie ponoszą jego siły sojusznicze.

Efektem ubocznym tych ataków jest również - według grudniowego badania Palestinian Centre for Policy and Survey Research - poparcie dla Hamasu wśród Palestyńczyków, które wzrosło z 22 do 43 proc. (badanie zrealizowano podczas zawieszenia broni, przepytano ponad 1200 osób w Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu – przyp. red.).

BLISKI WSCHÓD NIE UNIKNIE WOJNY?

Nie da się zatem wykluczyć, że - mimo deklarowanej niechęci do takiego obrotu spraw - Iran i USA zajdą na ścieżce eskalacji tak daleko, że nie uda się już z niej zawrócić.

Irańczycy nie zrezygnują z "Osi oporu" jako głównego zewnętrznego komponentu swojej strategii bezpieczeństwa, bo daje im ona wymierne korzyści. Nawet amerykański gen. Frank MacKenzie, były dowódca CENTCOM, proces decyzyjny Teheranu określił jako "racjonalny".

Możliwe jednak, że Teheran postępuje w ten sposób, bo nie ma innego wyjścia. Jeśli odciąłby się od sojuszniczych milicji i prowadzonych przez nich operacji, wyszedłby na krowę, która, jak w przysłowiu, "dużo ryczy, a mało mleka daje".

Z drugiej strony wzięcie na siebie odpowiedzialności za takie incydenty, jak śmierć amerykańskich żołnierzy, może ściągnąć na Iran tragedię niewyobrażalnych rozmiarów, a taką byłby bezpośredni atak USA.

W tej układance dużo do powiedzenia ma sama "Oś oporu". Jeśli eksperci się nie mylą i Iran nie ma kontroli na "Osią", ani nawet nie konsultuje niektórych ataków dokonywanych przez nią, wystarczy najmniejszy błąd albo samowolna akcja zmotywowanych radykałów, by cały kraj został wciągnięty w konflikt całkowicie wbrew swojej woli.

Nie znamy jeszcze odpowiedzi na jedno ważne pytanie - co, jeśli do Białego Domu wróci Donald Trump? On, bardziej niż Joe Biden, może być skłonny wsłuchać się w głosy antyirańskich jastrzębi. Były prezydent nie ukrywa swojej pogardy dla tego, co postrzega jako słabość w relacjach z Iranem.

Po śmierci amerykańskich żołnierzy w Tower 22 napisał: "Ten zuchwały atak na Stany Zjednoczone jest kolejną straszną i tragiczną konsekwencją słabości i poddania się Joe Bidena". Trump ma wprawdzie bardziej pragmatyczne niż Biden podejście do kwestii obecności amerykańskich żołnierzy w regionie, jednak w swojej dotychczasowej karierze wielokrotnie groził bombardowaniem Iranu i dał się poznać jako zwolennik kampanii "maksymalnej presji".

Pojawia się także coraz więcej głosów, że Izrael szykuje się do pełnowymiarowej wojny z Hezbollahem, najstarszym i najbliższym sojusznikiem Iranu w regionie. Nie trzeba tłumaczyć, że gdyby rzeczywiście do niego doszło, konflikt na całym Bliskim Wschodzie mógłby się znacznie zaostrzyć, co oznacza także więcej ataków sprzymierzonych z Iranem milicji na pozycje Izraela, USA i ich sojuszników. Widmo wpadnięcia w spiralę eskalacji jest więc realne i wystarczy tylko krok, by doszło do wojny.

Jak podsumował w rozmowie z "NYT" Ali Vaez, analityk ds. Iranu z think tanku International Crisis Group: "Przez prawie 40 lat irańska polityka wysuniętej obrony chroniła kraj przed obcymi atakami na własnej ziemi. Konflikt w Gazie wystawia ją na próbę w bezprecedensowy sposób".

Jagoda Grondecka dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
iranizraelhamas
Wybrane dla Ciebie