Coraz mniej zależy od Kijowa. Ukraińska obrona się sypie

Ukraina znajduje się na rozdrożu. To, w którą stronę skręci, coraz mniej zależne jest od Kijowa. Wołodymyr Zełenski i jego administracja od dłuższego czasu postrzegani są jako petenci, a nie - partnerzy do dyskusji.

Wołodymyr Zełenski
Wołodymyr Zełenski
Źródło zdjęć: © Kancelaria prezydenta Ukrainy

Rok 2024 kończy się dla Ukrainy dużymi stratami terytorialnymi, problemami logistycznymi i ciągłymi brakami w stanie osobowym jednostek frontowych. Szczególnie ostatnie trzy miesiące były dla ukraińskiej armii najgorszymi od wiosny 2022 r. Niewiele pomogło szybkie ratowanie sytuacji: w listopadzie nowym dowódcą Wojsk Lądowych został gen. mjr Mychaiło Drapaty, a miesiąc wcześniej ogłoszono plan zmobilizowania kolejnych 160 tys. żołnierzy, co ma pozwolić na zaspokojenie najpilniejszych potrzeb.

Bez kolejnych radykalnych działań sytuacja może się stać jeszcze gorsza. Pytanie tylko, czy rządzący i obywatele są gotowi na kolejne poświęcenia. Wraz z przedłużającą się wojną, rosnącymi stratami i kolejnymi porażkami, poparcie dla jej dalszego prowadzenia spada. Rok 2025 może być kluczowym dla przyszłości walki na południowym-wschodzie kraju. Może się to skończyć tym, że Rosjanie zajmą cały Donbas.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Konieczna mobilizacja

Ukraińcy cierpią na chroniczny brak zasobów ludzkich. To problem, z którym zmagają się od zakończenia pierwszego roku wojny. Dotychczas Kijów zmobilizował już 4,5 proc. obywateli i nie jest już w stanie zmobilizować większego odsetka społeczeństwa. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka.

Najważniejszym jest kryzys demograficzny, który pogłębia się od lat, a wybuch wojny jeszcze go spotęgował. Populacja na terenach kontrolowanych przez Kijów spadła z 38 mln do 25-27 mln. Formalnie Ukraina może zmobilizować ok. 5 mln ludzi. Jednak aby ratować przyszłość kraju, mobilizowani są mężczyźni w wieku od 25 lat. Ponadto obowiązują liczne wykluczenia, które powodują, że pula jeszcze się zmniejsza. Dlatego realnie Kijów może liczyć na maksymalnie 2-2,5 mln ludzi, z czego powołano już 1,050 mln osób.

Szansą na poprawę sytuacji byłoby zwiększenie poboru w samej Ukrainie i ściągnięcie mężczyzn w wieku poborowym, którzy wyjechali z kraju po wybuchu wojny. Z niemal 700 tys. mężczyzn, którzy znaleźli się w Europie Zachodniej, około 200 tys. spełnia wymagania nowej ustawy o mobilizacji. Ale i tu pojawia się problem w postaci polityków niechętnych kolejnym powołaniom i obywateli, którzy uważają, że armia szafuje życiem żołnierzy.

Po spóźnionej o rok mobilizacji Ukraińcy sformowali minimum dziesięć nowych brygad. Mówi się o sześciu brygadach zmechanizowanych, trzech piechoty w ramach Obrony Terytorialnej i jednej Jegrów. Prezydent Wołodymyr Zełenski mówił w sierpniu o 14 brygadach. Dlatego w październiku zdecydowano o powołaniu 160 tys. osób. Umożliwiłoby to obsadzenie do 85 proc. składu osobowego jednostek.

To warunek niezbędny, jeśli Kijów chce powstrzymać rosyjską agresję. Jednak nawet gdyby się udało zmobilizować ludzi, to pojawia się kolejny problem. We wszystkich brygadach brakuje sprzętu.

Rozsądne negocjacje

Co innego zdecydować o mobilizacji, a co innego ją przeprowadzić. Ukraińcy wstrzymują się z jej realizacją, ponieważ nie mają w co wyposażyć nowych jednostek. Jedynie cztery z nowo utworzonych brygad posiadają dedykowane wyposażenie w pojazdy opancerzone, sprzęt inżynieryjny i artylerię. Pozostałe otrzymały jedynie ciężarówki i samochody terenowe oraz broń i wyposażenie żołnierza piechoty.

Ukraińcy po prostu nie mogą sobie pozwolić na wysłanie nieodpowiednio wyposażonych i wyszkolonych żołnierzy. Straty osobowe bolą ich znacznie bardziej niż Rosjan, a i tak rosną z powodu przemęczenia i braku rotacji. To z kolei powoduje ogromną falę dezercji. Dziennik "Financial Times" poinformował, że tylko w ciągu pierwszych dziesięciu tygodni tego roku zdezerterowało więcej ukraińskich żołnierzy niż w ciągu pierwszych dwóch lat wojny. Ukraińska prokuratura wszczęła 60 tys. spraw przeciwko żołnierzom podejrzanym o dezercję. Od czasu publikacji tych danych, sytuacja z pewnością się nie poprawiła.

Ukraińska armia wpadła w zaklęty krąg, z którego może wyjść jedynie z pomocą zachodnich sojuszników. Duża w tym rola prezydenta Zełenskiego. Ten jednak wiele stracił ze swojej charyzmy, która pozwalała mu zatuszować błędy polityczne. Kiedy jeszcze rząd w Kijowie prowadził działania PR, a nie czysto propagandowe, obywatelom łatwiej było przełknąć niepopularne decyzje, zwłaszcza te dotyczące ograniczeń poruszania się i przestawienia państwa na tryby wojenne. Obecnie nie jest to już przyjmowane wzruszeniem ramion, a protestami.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Zełenski brakiem zrozumienia wojska, kolejnymi dymisjami oficerów liniowych i sztabowców zraził do siebie wiele osób. Zwłaszcza że zaczął otaczać się ludźmi, którzy niezbyt się sprzeciwiają popełnianym błędom. W Kijowie mówi się, że wokół Pałacu Maryjskiego, siedziby prezydenta, nie stoi mur jedynie ceglany, a polityczny, który nie przepuszcza złych informacji. Prezydent ponadto nie widzi błędów we własnych działaniach. To nie uszło uwadze także sojuszników.

Od dłuższego czasu Zełenski jest postrzegany jako petent, a nie - partner do dyskusji. Bez zmiany sposobu prowadzenia negocjacji i polityki wizerunkowej, poparcie dla pomocy Ukrainie będzie spadać, a bez odpowiedniego poparcia polityków i opinii publicznej na wschód nie trafią kolejne czołgi, transportery opancerzone i amunicja.

Zwłaszcza dotyczy to nowej administracji, która w styczniu pojawi się w Białym Domu. Ta niezbyt dobrze rozumie zawiłości polityki międzynarodowej, a kierować się będzie przede wszystkim językiem biznesu. Widać to po ostatnich zapowiedziach Donalda Trumpa, który udzielenie dalszej pomocy uzależnił od kwestii finansowych i gospodarczych.

Zmiany w dowodzeniu

Żadna ze zmian na stanowiskach dowódczych, które poczynił Zełenski, nie przyniosła oczekiwanych rezultatów na froncie. Jedyną widoczną zmianą była rezygnacja z uporczywej obrony miast, z których Ukraińcy wolą się wycofać niż ponosić potężne straty. Sytuacji nie poprawia też to, że na wybranych odcinkach frontu, na których Rosjanie prowadzą działania, Ukraińcy nie mają możliwości prowadzenia obrony stałej, opartej o silną linię umocnień polowych. Wynika to z braku ludzi, rozciągniętych linii i wcześniejszych zaniedbań w przygotowaniu głęboko urzutowanej obrony: w wielu miejscach odcinki, które powinny zajmować bataliony, zajmują kompanie.

To też komplikuje proces dowodzenia. Bardzo często oddziały czy nawet pododdziały są wydzielane z brygad i przerzucane na zagrożone odcinki frontu. To komplikuje proces dowodzenia i problemy logistyczne. Widać to najbardziej na linii Dowództwo Operacyjne-dowództwa brygad.

Okazało się, że rezygnacja z pośredniego szczebla dowodzenia, jakim jest dywizja, wywołuje problemy podczas często zmieniającej się sytuacji na froncie i ograniczonych możliwościach bojowych. Samodzielne brygady dowodzone bezpośrednio przez Dowództwa Operacyjne znakomicie się sprawdziły podczas pierwszych 18 miesięcy wojny, kiedy Ukraińcy stosowali obronę manewrową.

Ukraińskie brygady są większe niż te znane z armii innych państw. W zasadzie każda z nich jest samodzielną brygadową grupą bojową z własnym zapleczem logistycznym, technicznym i medycznym. Rozbudowane zaplecze pozwala na prowadzenie operacji w oparciu o własne siły. Przynajmniej tak jest przez kilkanaście dni po przerzuceniu w rejon operacji. Pozwala to na dużą elastyczność w działaniu.

Jednak w obronie statycznej, przy narastającym braku środków i ludzi, częstym problemem staje się skoordynowanie działań wielu oddziałów i związków taktycznych, co z kolei przekłada się na przeciążenie pracy w Dowództwach Operacyjnych. Rozwiązaniem miało być utworzenie Grup Bojowych, które stałyby się poziomem pośrednim. Bez rozbudowanych sztabów są one jednak nadal niewydolne. Uzdrowienie procesu dowodzenia będzie w najbliższym czasie jednym z ważniejszych zadań, jakie stanie przed gen. Drapatym i Ukraińcy powinni wprowadzić reformę jak najszybciej.

Co może się stać?

Bez radykalnych zmian rosyjskie tempo natarcia będzie rosło, a przecież już teraz jest dość duże. Od trzech miesięcy średnie dzienne tempo natarcia nie spada poniżej 26 kilometrów kwadratowych. Od 2014 r. Rosjanom udało się zająć około 99 proc. obwodu ługańskiego, 66 proc. obwodu donieckiego i po 73 proc. obwodów zaporoskiego i chersońskiego. Choć sytuacja Ukraińców z każdym dniem jest trudniejsza, Kremlowi nadal daleko do realizacji założonych planów.

Przy obecnym tempie zajęcie obwodu donieckiego zajmie im jeszcze ok. dwóch lat. Jednak nie chodzi tylko o to, by jedynie spowalniać rosyjskie tempo natarcia i wykrwawiać Rosjan, a o zatrzymanie ich postępów. Gdyby był to kraj demokratyczny, obecne działania miałyby rację bytu, jednak Federacja Rosyjska jest krajem autorytarnym i śmierć kolejnych tysięcy żołnierzy nie wpłynie na sytuację na Kremlu. Ukraińcy muszą fizycznie zatrzymać Rosjan i zacząć ich wypychać. Na obecnym etapie i przy obecnych problemach jest to jednak myślenie życzeniowe.

Sławek Zagórski dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie