PublicystykaJakub Majmurek: Zjednoczenie lewicy? Logiczne i wciąż nieprawdopodobne

Jakub Majmurek: Zjednoczenie lewicy? Logiczne i wciąż nieprawdopodobne

Koalicja całej lewicy wydaje się logicznym, wręcz oczywistym rozwiązaniem. A przy tym dziś jest wysoce nieprawdopodobna, jeśli nie niemożliwa. Liderom wszystkim głównych lewicowych sił ciągle bardziej opłaca się iść osobno.

Jakub Majmurek: Zjednoczenie lewicy? Logiczne i wciąż nieprawdopodobne
Źródło zdjęć: © East News | GERARD/REPORTER
Jakub Majmurek

Po lewej stronie polskiej sceny politycznej coś się zaczęło dziać. W Warszawie różnym środowiskom udało się porozumieć wokół kandydatury Jana Śpiewaka, który ma szansę powalczyć o dobre miejsce w stołecznym wyścigu prezydenckim i silny lewicowy klub w stołecznej radzie miasta. Najbardziej znany lewicowy samorządowiec, Robert Biedroń, zapowiedział, że nie będzie ubiegał się o reelekcję w Słupsku, tylko wystartuje w wyborach europejskich z pierwszego miejsca z Warszawy z list własnej formacji.

Miejsce dla Biedronia

Nikogo, kto obserwował prezydenta Słupska, nie dziwi ta decyzja. Biedroń od dawna wyrastał poza Słupsk. W krajowej polityce funkcjonował jako punkt odniesienia i nadzieja dla lewicowo-liberalnych wyborców. W ostatnich miesiącach jeździł po całej Polsce. Pretekstem była promocja książki, ale te spotkania miały wyraźnie polityczny charakter – nowy lider szukał swojego elektoratu.

Gdzie może się on znaleźć? Wśród wyborców lewicy i lewego skrzydła liberałów; w Polsce niechętnej PiS, która niekoniecznie daje się politycznie uwieść charyzmie Grzegorza Schetyny; wśród kobiet, którym żaden kolejny rząd nie był w stanie zagwarantować zupełnie oczywistych we współczesnej Europie praw reprodukcyjnych; pośród wierzących i niewierzących, z niepokojem obserwujących zacieranie się konstytucyjnie zagwarantowanej autonomii porządku kościelnego i państwowego.

Po czterech latach w Sejmie i kolejnych czterech w samorządzie Biedroń udowodnił swój polityczny talent, pracowitość, umiejętność uczenia się na błędach. Dziś jest jednym z niewielu polityków, zdolnym dotrzeć do bardzo różnego elektoratu: inteligenckiego i plebejskiego, tego z dużych, średnich i z małych miast, silnie tożsamościowo lewicowego i pozbawionego wyrazistej, ideologicznej identyfikacji. Przypomina w tym – choć ciągle na o wiele mniejszą skalę – Aleksandra Kwaśniewskiego z kampanii 1995 roku czy Donalda Tuska z 2007. Ani Razem, ani SLD nie mają w swoich szeregach nikogo takiego – lidera zdolnego wyjść poza naturalną bańkę danej partii, postkomunistyczną w przypadku Sojuszu i wielkomiejsko-inteligencko-aktywistyczną w przypadku Razem.

Nikomu to nie przeszkadza

Pisząc o szansach politycznego projektu Biedronia nie sposób nie zapytać też o to, jaki wpływ na poparcie wyborców będzie miała orientacja seksualna polityka. Nie tylko przeprowadzone przez Wirtualną Polskę badanie sugeruje, że niewielkie. Biedroń od dawna przestał być „gejem w polityce”, dzięki ciężkiej pracy wyrobił sobie pozycję poważnego polityka, który wśród wielu różnych osobistych cech ma też tę, że nie jest heteroseksualny.

Zwycięstwo Biedronia w niesłynącym wcześniej z obyczajowego liberalizmu Słupsku, pokazuje, że ten fakt co najmniej nie przeszkadza wyborcom. Ma to dla nich mniej więcej takie samo znaczenie, jak dla wyborców PiS to, że Jarosław Kaczyński jest ekscentrycznym starym kawalerem. Ktoś czasem z tego zażartuje, ktoś wrzuci złośliwego mema, ktoś potraktuje to jako pretekst do ataku na Kaczyńskiego, ale starokawalerstwo lidera prawicy nie niesie poza tym żadnych poważniejszych, politycznych konsekwencji. Wiele wskazuje na to, że podobnie będzie z Biedroniem.

W kwestii stosunku do osób nie-heteroseksualnych wiele zmieniło się w Polsce w ostatnich latach na lepsze. Parady równości pojawiają się w kolejnych miastach. Wyraźnie kształtuje się większość dla związków partnerskich. Po skandalicznej wypowiedzi Błaszczaka o "paradzie sodomitów" aż 53 proc. ankietowanych przez SW Research dla „Rzeczpospolitej” uznało, że dla polityka posługującego się takim językiem nie ma miejsca w rządzie.

Oczywiście, w Polsce są istotne pokłady homofobii i wiele jest do zrobienia w kwestii praw mniejszości. Ale jednocześnie istnieje całkiem spory elektorat, dla którego orientacja polityka nie będzie żadną przeszkodą.

W jedności siła

Inne pytanie, jakie nasuwa się w wypadku projektu Biedronia brzmi: czy lewica naprawdę potrzebuje kolejnej, trzeciej partii? Czy warto rozdrabniać dziś podzielone między Razem i SLD kilkanaście procent poparcia lewicy na trzy różne siły? Faktycznie, można mieć co do tego wątpliwości.

Sondaże Oko.press pokazują, że partia Biedronia mogłaby liczyć na początku na 5 proc. poparcia. Nieźle, jak na hipotetyczną, nieistniejącą na razie formację bez ludzi i programu. Ale też bez szału. Za to wedle sondażu tego samego medium koalicja całej lewicy – SLD, Razem, ruchów miejskich i kobiecych, oraz Biedronia – może na starcie liczyć aż na 16 proc. poparcia.

To bardzo dobry wynik przekładający się na mocne kilkadziesiąt mandatów i realny wpływ w przyszłym parlamencie. Biedroń o wiele bardziej przysłużyłby się lewicy, jako lider takiego bloku niż wyłącznie swojego własnego projektu.

Nie tylko lewicy. Istnienie takiego lewicowego bloku w Sejmie jest konieczne dla odsunięcia PiS od władzy w drugiej kadencji. Sama dzisiejsza opozycja zjednoczona wokół PO nie ma najmniejszych szans zdobyć większości, umożliwiającej jej zablokowanie Kaczyńskiego, który nawet jeśli utraci samodzielną większość w Sejmie, ma jeszcze w odwodzie Kukiza.

Z nimi nie rozmawiamy!

Koalicja całej lewicy wydaje się logicznym, wręcz oczywistym rozwiązaniem. A przy tym dziś jest wysoce nieprawdopodobna, jeśli nie niemożliwa. Do sojuszu całej lewicy na razie chętni są głównie przywódcy ugrupowań o mikroskopijnym poparciu, niezdolnych do samodzielnego funkcjonowania politycznego, jak Zieloni. Liderom wszystkim głównych lewicowych sił ciągle bardziej opłaca się iść osobno.

Biedroń chce się sprawdzić się jako samodzielny lider w wyborach europejskich. Wynik jaki wtedy osiągnie, wyznaczy jego pozycję w przyszłych lewicowych układankach. Czarzasty oficjalnie jest bardzo otwarty na porozumienie już w wyborach europejskich, ale trudno uwierzyć, by w szeregach Sojuszu – który poprzednio bardzo przejechał się na koalicji – panował entuzjazm do tego, by dzielić się mandatami, jakie SLD przy obecnych sondażach najpewniej weźmie w tych wyborach, z ludźmi z zewnątrz.

Razem z kolei mówi jasno: o żadnym porozumieniu z SLD nie ma mowy. Z tymi panam i paniami nie rozmawiamy. Jak niezrozumiała ta postawa może wydawać się obserwatorom z zewnątrz, warto pamiętać, że dla aktywu Razem odrzucenie SLD i jego polityki stanowi moment tożsamościowy, dogadania się z Sojuszem partia mogłaby po prostu wewnętrznie nie przetrwać.

Nie przespać szansy

Dlatego do jakiegokolwiek zjednoczenia jeśli dojdzie, to dopiero po wyborach samorządowych i europejskich. Najpewniej okażą się one zimnym prysznicem dla lewicy, co wymusi radykalną zmianę stanowiska liderów. Można się spodziewać, że w sytuacji, gdy liderzy Razem lub innych formacji, będą upierali się przy osobnej drodze, aktyw i wyborcy odpłyną do sił, dających gwarancję na dostanie się do parlamentu i niezmarnowanie głosu.

To w parlamencie robi się bowiem prawdziwą politykę, to stamtąd można efektywnie przekonywać ludzi do swoich racji. Jeśli lewica moment, gdy imploduje PiS-owski układ, a w polskiej polityce pojawi się nowe otwarcie, przeczeka poza parlamentem, na własne życzenie wykluczy się z realnej dyskusji nad tym, jak politycznie będzie wyglądała następna dekada. Dlatego liderzy wszystkich tworzących ją formacji już teraz powinni myśleć nad tym, jak się w przyszłości dogadać.

Źródło artykułu:WP Opinie
lewicarobert biedrońsld
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)