Cztery lata od śmierci Pawła Adamowicza. "Powiem szczerze: nie chcę wspominać"
- Pokazali mi ślady po ranach. Nie chcę wspominać, bo przypominają mi się takie obrazy - mówi Piotr Adamowicz, brat zamordowanego cztery lata temu prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. - Zaskoczony procesem raczej nie byłem, ale pogłębiłem wiedzę o tym, kim jest zabójca - dodaje. W rozmowie z Wirtualną Polską wspomina też m.in. zachowanie Polaków po zamachu oraz zmianę, jaka zaszła w jego relacjach z kolegami z Sejmu.
Rafał Mrowicki, Wirtualna Polska: Czas choć trochę zaleczył rany przez te cztery lata?
Piotr Adamowicz, poseł Koalicji Obywatelskiej, brat zamordowanego prezydenta Gdańska: W pewnym sensie tak. Trwało to jednak dość długo. Przecież to nie była zwykła śmierć. Przez ponad rok starałem się nie chodzić do Bazyliki Mariackiej, w której jest urna z prochami. Jeszcze dwa lata temu reagowałem alergicznie na sygnał karetek, ponieważ tamtego wieczoru 13 stycznia 2019 r. tak się złożyło, że razem z żoną jechaliśmy za karetką, która pędziła na sygnale do Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku. Przewożono w niej mojego brata, który był umierający, o czym wtedy nie wiedzieliśmy. Zbliża się rocznica i czy chcę, czy nie chcę, to te obrazy wracają. Nie jest to przyjemne.
Może pan powiedzieć, co najmocniej pan pamięta sprzed czterech lat?
Na to nakłada się jeszcze proces sądowy, zeznania świadków i materiały ze śledztwa, które znam. Nie mogę powiedzieć, że to jeden obraz, ale wracają tamte tragiczne emocje i uczucia. Staje się to coraz bardziej czasem przeszłym dokonanym, lecz gdy wypada rocznica, to czuję, jakby był to wciąż czas przeszły, ale niedokonany. Obecnie w Bazylice Mariackiej z żoną bywamy dość często. Chodzimy tam czasem na niedzielne msze.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Gdy jeszcze trwała walka o życie pańskiego brata, powiedział pan do proboszcza Bazyliki Mariackiej, że pogrzeb ma być u niego.
Było inaczej. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z odbioru społecznego tej tragedii. Żyłem w innej rzeczywistości i dopiero później dowiedziałem się z mediów, jak wiele osób zareagowało na ten zamach. Początkowo myślałem o pogrzebie prywatnym, który umożliwiłby osobiste pożegnanie. Myślałem wtedy tylko o mszy pogrzebowej, na którą na pewno przyszłoby trochę osób.
Kiedyś rozmawiałem z proboszczem Bazyliki Mariackiej ks. Ireneuszem Bradtke i mówił, że brat niegdyś zażartował: "Co trzeba zrobić, żeby być tu pochowanym?". To była figura retoryczna, bo w Bazylice Mariackiej jest pochowanych ok. 4 tys. gdańszczan z poprzednich wieków, m.in. znani burmistrzowie i patrycjusze. Ks. Bradtke wtedy sobie o tym przypomniał. Decyzję o tym podjęto w gronie ks. Ireneusz - abp Sławoj Leszek Głódź. Ona była poza mną.
Gdy myśli pan o swoim bracie, to jakie wspomnienia przywołuje pan najchętniej?
Powiem szczerze: nie chcę wspominać. Były dobre chwile. Współpracowaliśmy przy różnych przedsięwzięciach, jak np. millenium Gdańska - Paweł był wtedy przewodniczącym Rady Miasta - albo 25-lecie "Solidarności" i koncert Jean-Michel Jarre'a. Dziś mogę powiedzieć, że byłem jedną z trzech osób, dzięki którym ten koncert został uratowany. To były ważne rzeczy, ale wspominanie przywołuje tragedię. Dlatego niechętnie wspominam.
A wspomina pan może Gdańsk ze stycznia 2019r. ?
W tygodniu po zamachu i śmierci żyłem w zupełnie innym świecie. Zajmowałem się organizacją pogrzebu. Negocjowałem z organizatorami uroczystości w Bazylice Mariackiej, żeby nie trwały zbyt długo. Jak zobaczyłem wstępny plan, to stwierdziłem, że nikt nie wytrzyma czterech godzin w nieogrzewanym gotyckim kościele. Dopiero potem, jak oglądałem przekazy telewizyjne, zorientowałem się, jak szerokim echem odbiła się ta tragedia. Wiedziałem, że jest zgromadzenie na Długim Targu w poniedziałek wieczorem (14 stycznia, w dniu śmierci Pawła Adamowicza - red.), na którym było kilkadziesiąt tysięcy ludzi, ale wtedy dopiero wracałem do domu kompletnie wykończony po nieprzespanej nocy. Zobaczyłem w TVN24 to, co tam się działo.
Cała Długa i Długi Targ były pełne ludzi. Na przedprożu Dworu Artusa byli zarówno Donald Tusk, jak i abp Sławoj Leszek Głódź.
Byłem zaskoczony i podbudowany, że tyle osób wyraża sprzeciw wobec zbrodni oraz okazuje także zwykłą ludzką solidarność. Gdy to zgromadzenie się odbywało, byłem odwożony samochodem. Być może z prosektorium. Następnego dnia rano miałem stawić się w urzędzie, by zająć się pogrzebem. Byłem umówiony na telefon z premierem Morawieckim. Również dopiero w telewizji zobaczyłem, że w dniu pogrzebu wokół Mariackiego były wielkie tłumy.
Na ulicy zaczepił mnie jakiś pan razem z żoną. Powiedział, że przyjechał z Gorzowa Wielkopolskiego. Wiedział, że nie da rady wejść do kościoła i stał przed telebimem. W pierwszym odruchu myślałem, że przyjechał do Gdańska turystycznie, ale powiedział, że przyjechał specjalnie na pogrzeb. Podziękowałem mu. Liczne zgromadzenia były też w wielu miastach i miasteczkach. To dodawało siły i było bardzo istotne dla mnie i rodziny.
Pod wpływem tamtych emocji liczył pan na większą zmianę w społeczeństwie?
Wiedziałem, że jeżeli nastąpi jakaś zmiana, to nie dotknie całego społeczeństwa. Może poszczególne osoby. Ktoś mi opowiadał, że kilka miesięcy po pogrzebie napotkał przy urnie zadumane małżeństwo. Zaciekawiony podszedł. Powiedzieli mu, że są z okolic Kielc, byli u znajomych w Gdyni i przy okazji przyjechali tutaj. Mówili, że są sympatykami PiS-u, ale ta tragedia tak nimi wstrząsnęła, że poważnie się zastanawiają, czy to, co mówiono w telewizji państwowej, jest prawdą.
Dwa dni po śmierci Pawła zadzwonił do mnie Pavel Novak z publicznego radia w Czechach, mówiąc bardzo dobrze po polsku. Odbyliśmy długą rozmowę. Zapytał, czy ta śmierć wstrząśnie polskim społeczeństwem. Odnosił się do katastrofy smoleńskiej. Odpowiedziałem, że nie, a on na to, że jestem pesymistą. Powiedziałem, że jestem realistą i powołałem się na śmierć najbardziej rozpoznawalnego w swoim czasie Polaka na świecie, czyli papieża Jana Pawła II. Przypomniałem to, co działo się w Krakowie, gdy pokłóceni kibice Wisły i Cracovii spotkali się i trwało to parę godzin, ale po kilku miesiącach kibice tych samych klubów znowu biegali po Krakowie z maczetami.
Pańskim zdaniem po tych czterech latach jest lepiej czy gorzej, jeżeli chodzi o emocje społeczne?
Tak samo albo i gorzej. Jest rok wyborczy. Wiadomo, czego można się spodziewać. Nie będzie przyjemnie.
Pański brat po mieście poruszał się często sam, bez choćby asystenta. Nie miał ochrony. Niedawno Donald Tusk otrzymał rządową ochronę po serii pogróżek.
To bezwzględnie konieczne. Abstrahując od tego, kto zarządza państwem, ale w tym momencie to państwo polskie przejmuje odpowiedzialność za bezpieczeństwo Donalda Tuska. Dlatego uważam, że jest to dobra decyzja. Państwo polskie w razie nieszczęścia będzie odpowiedzialne. Nie będę wypowiadał się na temat jakości pracy Służby Ochrony Państwa. Jako dziennikarz poznałem pracę Biura Ochrony Rządu. Tam byli profesjonaliści. Ufam, że teraz w SOP-ie są również.
Od śmierci pańskiego brata z ochrony cały czas korzysta jego następczyni - prezydent Aleksandra Dulkiewicz.
Prezydent Dulkiewicz dostawała i dostaje wiele pogróżek. Zważywszy na zamordowanie jej poprzednika, powinna korzystać z ochrony. Ochranianie prezydent Dulkiewicz jest wykorzystywane przez jej przeciwników do siania w internecie nienawistnego hejtu.
Gdy trafił pan już do Sejmu kilka miesięcy po śmierci brata, to zdarzały się rozmowy z posłami PiS-u na jego temat? Może z posłem Kacprem Płażyńskim, który rywalizował z pana bratem, albo z Antonim Macierewiczem, z którym pański brat się sądził i którego pan zna z lat opozycyjnych?
Nie. Umówmy się: większość z nich wie, kim jestem. Długo nikt z tego obozu nie podchodził. Mogę opowiedzieć o pewnej symptomatycznej historii. Z niektórymi posłami PiS jestem na "ty", i to od dawna. Była sytuacja, że rozmawiałem z kimś w kuluarach sejmowych. Nagle idzie znajomy poseł PiS, z którym nie od wczoraj jestem po imieniu. Musiał przejść koło nas, ponieważ ich ławy były dalej. Na mój widok zatrzymał się, prawą ręką uderzył o kieszeń, szukając telefonu komórkowego, który nie dzwonił. Wyciągnął telefon, odwrócił się, patrzył w okno i rozmawiał przez ten telefon. Który nie dzwonił. Czy pan to rozumie?
Jeżeli chodzi o Macierewicza, to mieliśmy dość zabawną historię. Kiedyś procedowano uchwałę na rocznicę powstania Komitetu Obrony Robotników. Projekt zgłosił PiS, niezbyt dobrze przygotowany pod względem merytorycznym. Znam trochę historię opozycji i starałem się nanieść pewne poprawki. Doprowadziłem do zerwania obrad komisji, żeby wymusić na nich autorefleksję. PSL i Nowa Lewica też wyszły. Komisja zebrała się ponownie, znowu zgłaszałem poprawki. Zwołano komisję po raz trzeci, bo byłoby obciachem, gdyby Sejm takiej uchwały nie przyjął. Przyszedł wtedy Antoni Macierewicz. Zgłosiłem poprawkę merytoryczną, nie ideologiczną, proponując wyjaśnienie, że KOR przekształcił się w Komitet Samoobrony Społecznej "KOR". PiS-owcy się krzywili.
Poprosiłem o zabranie głosu i powiedziałem: "Na sali jest jeden z ojców założycieli KOR, Antoni Macierewicz. Jeżeli państwo macie uwagi, to proszę zapytać członka waszego klubu, jak było". Na sali cisza. Wielu się spodziewało, że Antoni Macierewicz powie, że nie mam racji, a on na to: "Myśmy z panem posłem Adamowiczem historię KOR-u omówili w 1982 r. podczas internowania w więzieniu w stanie wojennym" (śmiech). Potwierdził to, co mówiłem. Dopiero odwołanie się do Macierewicza pomogło, by przyjąć poprawkę. Z takimi absurdami mamy do czynienia. Teraz już z niektórymi witam się na dworcu, w samolocie czy pociągu, ale dopiero po dwóch-trzech latach. To rozmowy kurtuazyjne.
Pański brat wspominał kiedyś, że Antoni Macierewicz był jedynym politykiem PiS, który przywitał się z nim podczas uroczystości na Westerplatte. Pomyślałem, że może przez wzgląd na pana.
Było jeszcze inaczej. Paweł na studiach prowadził opozycyjne pismo drugiego obiegu i chciał napisać tekst o historii KOR-u. Poznałem trochę ludzi z opozycji, również Macierewicza. Znałem jego adres i telefon. Zadzwoniłem do niego i uprzedziłem, że Paweł przyjedzie. Macierewicz mógł pamiętać, że Paweł przyjechał do niego, żeby napisać artykuł o KOR-ze.
Proces zabójcy pańskiego brata trwa już rok. Sąd w poniedziałek wyznaczył na 13 marca termin mów końcowych. Czy podczas tego procesu coś pana zaskoczyło? Dowiedział się pan czegoś, o czym nie wiedział wcześniej?
To dobre pytanie... Zaskoczony raczej nie byłem, ale pogłębiłem wiedzę o tym, kim jest zabójca, z jakiego środowiska się wywodzi i jakie ma poglądy polityczne. Wiedziałem, że były cztery rany kłute zadane przez Stefana W. Na ostatniej rozprawie, która była w poniedziałek, okazało się, że było tych ran pięć. Trzy rany w tułów, w tym jedna rana śmiertelna, oraz dwie rany kłute w okolicach nadgarstka. To efekt ruchu obronnego, którym Paweł odpychał rękę z nożem trzymanym przez napastnika. To nie było łatwe - lekarze pokazali mi zdjęcie zwłok ze stołu prosektoryjnego. Pokazali mi ślady po ranach. Oglądanie takiego zdjęcia nie należy do rzeczy łatwych psychicznie. Wcześniej pytał pan, co wspominam. Mówiłem, że nie chcę wspominać, bo przypominają mi się takie obrazy.
Co do procesu, to akt oskarżenia przewidywał przesłuchanie na sali sądowej ok. dwustu świadków, a zeznania kolejnych dwustu miały być odczytane bez ich obecności na sali. Wtedy były jeszcze warunki epidemiczne i z pełnomocnikami spodziewaliśmy się, że ze względu na dużą liczbę świadków proces potrwa do trzech lat. Jesienią sąd zdecydował się ograniczyć liczbę świadków. Zapytał nas i prokuraturę, czy chcemy jeszcze kogoś przesłuchać. Listy kilkunastu świadków naszych i prokuratury częściowo się pokrywały. Udało się zawęzić tę liczbę. Część tych świadków przesłuchano, jeden zmarł, a część przebywa za granicą. To była rozsądna decyzja sądu.
W tej konkretnej sprawie mamy do czynienia z pewnymi faktami niepodważalnymi. Mamy sprawcę morderstwa, który przebywa w areszcie. Mamy narzędzie zbrodni, czyli nóż bojowy. Mamy tysiące świadków, którzy naocznie widzieli zamach na Targu Węglowym oraz za pośrednictwem telewizji. Z czym tu dyskutować? Zeznania świadków w zasadzie potwierdzały to samo. Kluczowymi świadkami byli oczywiście biegli psychiatrzy. Zasadnicze pytanie brzmiało, czy Stefan W. może być sądzony i skazany.
Pojawiły się aż trzy opinie biegłych.
Opinię krakowską, po konsultacjach z psychiatrami i psychologami z tytułami profesorskimi, oprotestowaliśmy. Następnie pojawiła się opinia zespołu prof. Janusza Heitzmanna, uznanego specjalisty. Sądziliśmy, że niebawem zostanie skierowany do sądu akt oskarżenia. Dlaczego? Sąd przekazał Stefanowi W. do czytania akta śledztwa. Wcześniej podejrzany nie dostaje takiego materiału. Ma prawo zapoznać się z nim na końcowym etapie, żeby przygotować się do procesu. Z akt śledztwa wiem, że Stefan W. dostawał z prokuratury kolejne tomy akt. Następnie prokuratura wyznaczyła Stefanowi W. termin końcowy zapoznawania się z aktami śledztwa. To z kolei powinno oznaczać, że następnym krokiem będzie zamknięcie śledztwa i skierowanie do sądu aktu oskarżenia.
Coś musiało się stać w listopadzie 2020 r., że śledztwa nie zamknięto, lecz pojawił się wniosek o powołanie trzeciego zespołu biegłych, co znowu zabrało wiele miesięcy. Zespół łódzki potwierdził ustalenia zespołu Heitzmanna, że Stefan W. nigdy nie był schizofrenikiem - była to wcześniej błędna diagnoza lekarzy w areszcie w Szczecinie - że jego poczytalność jest częściowo ograniczona, ale może być sądzony i odpowiadać. To zajęło wiele miesięcy. Zgodnie z prawem postępowanie mogło toczyć się szybciej, bo jeżeli były wątpliwości, to można było je wykluczyć lub potwierdzić już na etapie przewodu sądowego. Nie chcę powiedzieć, że była to ingerencja polityczna, ale nie sądzę, by była to decyzja Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. To musiała być decyzja na poziomie Prokuratury Generalnej lub Krajowej. Prokuratura w Polsce była i jest hierarchicznie podporządkowana, ale od 2015 r. jest politycznie podporządkowana.
Wspomniał pan o poglądach zabójcy. Po roku procesu uważa pan, że mogły mieć wpływ na decyzję o zamachu?
Nie chcę przeprowadzać dogłębnych analiz, czy miały wpływ, natomiast sam Stefan W. określa się jako sympatyk PiS-u. Wśród jego idoli są Jarosław Kaczyński, którego widzi w roli dyktatora Polski, oraz Zbigniew Ziobro, który - jego zdaniem - "robi dobrą robotę, ale zbyt wolną". Deklarował, że w wyborach prezydenckich głosował na Andrzeja Dudę, w wyborach parlamentarnych na PiS, a w wyborach na prezydenta Gdańska głosował na Kacpra Płażyńskiego z PiS-u. Jest zwolennikiem PiS-u. Zanim opuścił zakład karny na Przeróbce pod koniec 2018 r., to podczas rutynowej rozmowy z psychologiem więziennym padło pytanie, co będzie robił i z czego będzie żył. Stefan W. deklarował, że ma zamiar opuścić Gdańsk, bo rządzi w nim PO, oraz że nic nie będzie robił, bo państwo PiS ma bardzo bogaty program socjalny. Tak wynika z materiału.
Sam Stefan W. milczał podczas rozpraw.
Początkowo się nie odzywał i sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, że jest na sali sądowej. Grał nieobecnego. Na ostatniej rozprawie mówił tylko "tak" i "nie". Uśmiechał się i był z nim kontakt wzrokowy. Demonstrował postawę, którą oceniamy jako rodzaj gry. Tak to oceniali nasi pełnomocnicy mecenas Jerzy Glanc i prof. Zbigniew Ćwiąkalski. Sąd zlecił każdorazowe badanie Stefana W. przed rozprawą i z materiałów wynika jednoznacznie, że w areszcie śledczym zachowywał się całkiem normalnie, jak inni osadzeni. Był odwiedzany przez rodzinę i pisał różne listy. Był też jeden incydent, gdy zerwał pagon z munduru policjanta.
Wspomniał pan o listach. Pisał również bezpośrednio do pana. Jeszcze przed procesem chciał się z panem widzieć.
Także jesienią pisał z prośbą o widzenie. Nie mam uprawnień do spotykania się z nim. Nie mamy o czym rozmawiać. Ten człowiek nie wykazał skruchy, żalu i nie przeprosił. O czym możemy rozmawiać?
Po roku procesu myśli pan, że poznał prawdę na temat przyczyn śmierci brata?
Mam obraz, który uważam za najbardziej prawdopodobny. Czy poznałem prawdę? To pozostanie pytaniem otwartym. Istotne jest to, żeby zamknąć proces sądowy w pierwszej instancji. Jeśli nie stanie się nic nadzwyczajnego, to sądzę, że wyrok będzie pod koniec marca, a potem będzie pewnie druga instancja. Na jesieni powinniśmy mieć wyrok w drugiej instancji.
Zakładając, że zgodnie z pańskimi przewidywaniami proces zakończy się w tym roku, liczy pan, że będzie trochę lżej?
Już decyzja sądu pierwszej instancji pozwoli coś zamknąć. Wspomnienia pozostaną. Nikt z nas nie jest z kamienia, żeby wytrzymać wszystko.
Wielokrotnie podkreślał pan, że pańscy rodzice czekali na sprawiedliwość. Ojciec niestety nie doczekał. Pańska matka śledzi proces?
Śledzi. Niestety. Ma do tego pełne prawo, nie mogę jej zabronić. W dni rozpraw, gdy jestem wyłączony, informuję ją, że gdyby czegoś potrzebowała - bo to osoba w zaawansowanym wieku i liczy sobie 89 lat - to niech dzwoni do mojej żony Renaty. Gdy później się spotykamy, to mówi mi, że widziała relacje w telewizji. Gdy pyta mnie o proces, odpowiadam, że idzie do przodu. Nie wchodzimy w szczegóły. Skoro ona nie pyta, to ja nie narzucam się z dogłębnymi analizami, bo nie chcę jej męczyć. Wiem, że się tym interesuje i czeka.
Wcześniej pytała, dlaczego wszystko trwa tak długo, a teraz, gdy od pewnego czasu mówię jej, że powinno się to zakończyć wiosną, odpowiada: "Bardzo dobrze". Odpowiedzi naszej matki są zdawkowe, ale jednoznaczne. Skoro ona nie dopytuje, to ja się nie narzucam, bo to jednak męczy i matkę, i mnie.
Rafał Mrowicki, dziennikarz Wirtualnej Polski