Magdalena Adamowicz podczas spotkania upamiętniającego jej męża Pawła Adamowicza © FORUM | Łukasz Dejnarowicz

Magdalena Adamowicz trzy lata po zamordowaniu męża: Nie mam w sobie nienawiści. Chcę poznać prawdę

Rafał Mrowicki
13 stycznia 2022

Trzy lata temu straciła męża, a jej córki straciły ojca. W trzecią rocznicę śmierci Pawła Adamowicza wiadomo już, że jego zabójca stanie przed sądem. W rozmowie z Wirtualną Polską Magdalena Adamowicz mówi, na co liczy. - Chciałabym poznać prawdę, dlaczego akurat zaatakował Pawła - mówi Magdalena Adamowicz. W rozmowie z WP wspomina również męża oraz opowiada o pierwszych miesiącach po jego odejściu.

  • - Proces musi być jawny. Wszyscy widzieli moment zbrodni, który był najokrutniejszy, więc już chyba nic gorszego nie można zobaczyć - mówi w rozmowie z WP Magdalena Adamowicz o procesie zabójcy jej męża, który powinien rozpocząć się w tym roku.
  • Żona zamordowanego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza komentuje list, który otrzymała od jego zabójcy. Dziwi ją ujawnienie tego faktu przez prokuraturę.
  • Magdalena Adamowicz wyznaje, że nie czuje nienawiści wobec Stefana W. Liczy przede wszystkim na poznanie prawdy o zamachu. - Chciałabym poznać prawdę: dlaczego akurat zaatakował Pawła - mówi w rozmowie z WP.
  • - Cały czas myślę o Pawle. Po śmierci Pawła noce były bezsenne. Cały czas myślałam wtedy, dlaczego, jak i czy w ogóle to się stało - mówi Magdalena Adamowicz, wspominając męża. - Jako Polacy nie wyciągnęliśmy z tego żadnych wniosków - dodaje.

Rafał Mrowicki, Wirtualna Polska: Jak minęły pani święta?

Magdalena Adamowicz, żona zamordowanego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, europosłanka: W atmosferze spokoju. To już nigdy nie będą te same święta, jak te, które były z Pawłem. W tym roku zabrakło jeszcze teścia. Tradycyjnie spotkaliśmy się u Piotra (posła KO i brata Pawła Adamowicza - red.). Było śpiewanie kolęd, był opłatek.

Krótko przed świętami dowiedziała się pani, że zabójca pani męża stanie przed sądem. Poczuła pani ulgę?

To ból, który zawsze jest. Poczułam jedynie ulgę, że on stanie przed sądem, a sprawa się wyjaśni. W święta starałam się myśleć o czymś radosnym, ale to nie jest łatwe, gdy pomyślę, że czekałam na to trzy lata. Okoliczności zabójstwa są znane wszystkim. Wiadomo kto, gdzie, jak i czym to zrobił. Wszystko to wiemy i to jest jasne. Nie wiemy tylko, jakie były motywy, czy ktoś go inspirował.

Z jednej strony jest ulga, ale z drugiej strony przez te trzy lata uczyłyśmy się z córkami i z najbliższymi życia na nowo, bo to całkiem inne życie, a będziemy musiały znowu do tego wracać i rozdrapywać te rany. Nie wyobrażam sobie, żeby być bierną. Chcę w tym procesie uczestniczyć. Póki proces będzie trwał, będę narażona na ponowne bycie z tą sprawą i to bardzo głęboko. Do tej pory broniłam się przed tym, bo nie czytałam jeszcze akt, starałam się unikać czytania opinii psychiatrycznej. Było to dla mnie za trudne emocjonalnie.

Tej trzeciej, najnowszej opinii?

Pierwszej, drugiej, trzeciej. Trzecią mam i zapoznałam się z nią, ale wcześniej nie byłam gotowa. Teraz czułam, że muszę to zrobić i znaleźć w sobie siłę. Wiem, że nie będzie to łatwe i będzie to trudny czas, bo na nowo trzeba będzie do wszystkiego wracać.

Prezydent Paweł Adamowicz podczas kwesty na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy 13 stycznia 2019 r. Kilka godzin później został zaatakowany na scenie przez Stefana W.
Prezydent Paweł Adamowicz podczas kwesty na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy 13 stycznia 2019 r. Kilka godzin później został zaatakowany na scenie przez Stefana W. © Gdańsk.pl | Mehring Grzegorz

W tych kwestiach odciążał panią szwagier?

Trochę tak. Można powiedzieć, że się tak podzieliliśmy. Na początku psychicznie nie byłam w stanie zajmować się sprawą morderstwa. Potem musiałam zakończyć nasze inne sprawy. Teraz przyszedł czas na sprawę morderstwa Pawła.

Pani szwagier chce, by proces miał charakter publiczny. Zwraca uwagę, że skoro zamach wydarzył się publicznie, to i proces powinien mieć taki charakter, z obecnością mediów.

To nasze wspólne stanowisko – proces musi być jawny. Uważam, że ludzie, którzy byli świadkami tej śmierci, a było ich wielu - czy poprzez telewizję, czy naocznie - mają prawo wiedzieć, dlaczego tak się stało. Wszyscy widzieli moment zbrodni, który był najokrutniejszy, więc już chyba nic gorszego nie można zobaczyć. Chciałabym poznać prawdę: czy ktoś go (Stefana W. - red.) inspirował, jeśli tak, to kto oraz dlaczego akurat zaatakował Pawła.

Katarzyna Włodkowska opisała w "Dużym Formacie" list, który Stefan W. napisał do jednego z braci oraz spotkanie, na którym miał poinformować, że "wie co robić". Później prokuratura domagała się od niej ujawnienia źródła informacji pod groźbą sankcji prawnych.

To jest rola i zadanie prokuratury, żeby wszystko rzetelnie badać i dochodzić do istotnych okoliczności, które mogą być brane pod uwagę. Pytanie: co i na ile zrobiła prokuratura i czy zrobiła wszystko? Tego dowiemy się dopiero, mając wgląd do akt sprawy i widząc akt oskarżenia, który jeszcze nie został do nas przesłany. Na razie trafił do sądu.

Zastanawiające jest to, że dziennikarka - nie mając całego aparatu państwowego - była w stanie samodzielnie coś ustalić. Nie wiemy do końca, czy to miało miejsce. Jako żona, jako osoba, której zamordowano najbliższego człowieka, chciałabym wykorzystać wszystkie źródła informacji, by poznać prawdę. Z drugiej strony rozumiem jako prawnik i osoba, która broni wolnych mediów i niezależnych dziennikarzy - przygotowuję w Parlamencie Europejskim program ochrony - zdaję sobie sprawę z tego, że jest prawo prasowe, które daje dziennikarzom konkretne prawa. Jednym z tych praw jest ochrona źródła informacji. W ostatnim czasie jestem często o to pytana w wywiadach i off the record słyszałam opinie, że samo środowisko dziennikarskie jest w tej sprawie podzielone. Niektórzy uważają, że w sytuacji takiego morderstwa powinno się podać źródło, inni mówią, że to zadanie prokuratury i oczywiście, że to jej zadanie. Liczę na to, że sąd niezależnie zbada wszystkie wątki i to wyjaśni.

Dzień przed naszą rozmową pojawił się kolejny list otwarty matki Stefana W., tym razem zaadresowany bezpośrednio do pani. Czytała pani ten list?

Czytałam. Nie jest on wart większej uwagi. Uważam, że to nie potrzebuje szerszego komentarza.

Wyobraża sobie pani spotkanie z nią na sali sądowej? Prędzej czy później pewnie do takiego spotkania dojdzie.

Być może. Na razie nie myślałam o tym.

O liście Stefana W. do pani i pani szwagra nie informowali państwo przez ponad rok. Ujawniła to prokuratura, donosząc o skierowaniu do sądu aktu oskarżenia.

To jest dla mnie zastanawiające. Czym kierowała się prokuratura, wspominając o tym liście w informacji prasowej? Dla mnie ten list był nieistotny. Prokuratura w komunikacie podała, że: "Przesłuchany kilkukrotnie w toku śledztwa oskarżony Stefan W. nie przyznał się do popełnienia zarzuconych mu przestępstw. W toku postępowania napisał list otwarty do członków rodziny, w którym przeprosił 'za zabicie dobrego człowieka'". Po pierwsze, ten list z mojej perspektywy nie był o tyle istotny, bo nie zawierał żadnych przeprosin ani słowa "przepraszam". Prokuratura w cudzysłów bierze "dobrego człowieka", a nie "przeprosiny". Pewnie mamy różne wrażliwości.

List nie miał znaczenia ani dla mnie, ani dla Piotra. Należy się zastanowić, dlaczego w informacji prasowej prokuratura o nim wspomina. Kilku bystrych dziennikarzy, którzy to zauważyli, spytało o to. Być może komuś zależy, by mówić o tym, że (Stefan W. - red.) próbował okazać skruchę.

To była jego jedyna próba kontaktu z państwem przez te prawie trzy lata?

Tak.

W niedawnych wywiadach mówiła pani, że w sprawie zabójstwa męża różnicuje pani przebaczenie oraz nienawiść.

Nie tylko staram się nie czuć nienawiści. Ja po prostu jej nie czuję. Jestem wdzięczna, Bogu, że nie mam w sercu tej nienawiści. Mam pustkę, myśląc o nim (Stefanie W. - red.). Wiem, że to zrobił. Może był narzędziem, dlatego chcę się dowiedzieć, czy stał za tym ktoś inny. I nie mam tej nienawiści w sobie.

Nie miała jej pani przez cały czas czy...

Od samego początku.

Naprawdę się z tego cieszę, bo myślę, że byłoby mi dużo trudniej żyć. Nienawiść często łączy się z chęcią zemsty, z negatywnymi emocjami. Nie. Mnie nie interesuje, jak długo będzie siedział. Po prostu chciałabym poznać prawdę.

Próbuje pani przekazać to córkom?

Nie mogę o tym mówić.

Magdalena Adamowicz z córkami Antoniną i Teresą przy trumnie Pawła Adamowicza w Europejskim Centrum Solidarności
Magdalena Adamowicz z córkami Antoniną i Teresą przy trumnie Pawła Adamowicza w Europejskim Centrum Solidarności © East News | Karolina Misztal/REPORTER

Zastanawia się pani czasem, czego dokonał pani mąż? Choćby w sprawach dotyczących Gdańska czy polityki ogólnopolskiej.

Cały czas myślę o Pawle. Chodząc po mieście, myślę o tym, co się sfinalizowało, a o co walczył. Za Forum Gdańsk był krytykowany, mówiono, że to będzie straszne, a to wspaniałe miejsce wpisało się już w krajobraz miasta. Rozkwitła Wyspa Spichrzów. Przez prawie 20 lat nie można było rozpocząć inwestycji, bo wyspa była w rękach różnych właścicieli. To całe lata pracy, podejmowania decyzji, uzgodnień z innymi instytucjami, o które zabiegał, co do których miał wizję. Niektóre z nich teraz się kończą, jak obecna aleja Pawła Adamowicza...

Która wcześniej nazywała się Nowa Bulońska (aleja otrzymała imię Pawła Adamowicza rok po jego śmierci - red.).

Przyjaciele dzwonią czasem i mówią, że coś nowego się otworzyło lub wybudowało, dodając, że Paweł bardzo by się cieszył. Moja starsza córka powiedziała niedawno: "Mamo, w przyszłości bardzo chciałabym pracować dla tego miasta i dla tej społeczności. Wiesz co, tak to miasto kocham. Wieczorem byłam w Śródmieściu, jest fantastycznie, widać cudzoziemców, ludzie się bawią. Widać, że jest im tu u nas dobrze, czują się bezpiecznie. Są nowe ławki, lampy i wiem, że to nie dzieje się ot tak. Ktoś musiał podjąć decyzję, zaprojektować, a teraz ktoś musi pilnować, by tego nie zniszczono".

To jest coś, w czym wyrastałyśmy na co dzień - w tworzeniu dookoła dobra wspólnego. Paweł zawsze marzył o tym - i to mu się udało w jego stowarzyszeniu Wszystko dla Gdańska - by angażować ludzi, nie tylko pnących się w karierze partyjnej, ale takich, którzy chcą coś zrobić dla społeczności. Nie zawsze mieli spójne zdanie z Pawłem. Czasami krytykowali go w sprawach swoich dzielnic, ale potem dochodzili do konsensusu. Jest sporo ludzi, którzy mówią, że nie głosowali na Adamowicza, a widzą, że udało się zrobić coś dobrego.

Jest dużo sytuacji, gdy zastanawiam się, jak by się zachował w obecnej rzeczywistości. Czy byłby ofiarą Pegasusa? Czy byłby zaaresztowany? Czy byłby zaangażowany w pomoc ludziom na granicy? Bo na pewno nie byłby na to obojętny.

Wspominał nieraz, również w swojej książce "Gdańsk jako wspólnota", o spotkaniu burmistrzów europejskich miast w Watykanie, które było poświęcone tematowi uchodźców. Była tam z nim państwa starsza córka, Antonina.

Pamiętam to wydarzenie. Mówił, że wysłuchawszy innych przemówień, wstał i powiedział, że jest mu bardzo przykro, że jego rząd nie chce przyjąć ani jednego uchodźcy, choć wtedy Gdańsk i Sopot występowały do rządu, by przyjąć chociaż dzieci na rehabilitację, ale nie było na to zgody.

Chciałbym wrócić do stycznia 2019 r. W dniu śmierci prezydenta przy Dworze Artusa odbyło się wielkie spotkanie poświęcone jego pamięci. Ul. Długa była wypełniona po brzegi, praktycznie od Złotej Bramy po Zieloną Bramę. Przy wejściu do Dworu Artusa stali różni ludzie, zarówno abp Sławoj Leszek Głódź, jak i Donald Tusk. Wymowne było zdjęcie, które zrobiono, gdy wojewoda Dariusz Drelich przekazywał ówczesnej wiceprezydent Aleksandrze Dulkiewicz decyzję premiera o przekazaniu jej zarządu komisarycznego w mieście do czasu nowych wyborów. W Gdańsku było silne poczucie wspólnoty. Było sporo apeli o wyeliminowanie agresji z życia publicznego. Negatywne emocje ucichły jednak na krótko.

Krótko po śmierci Pawła wszyscy byli w szoku. Wydawało się, że jest to pewna lekcja i powinno się ją dobrze przestudiować, wyciągnąć wnioski. Minęły trzy lata i żyjemy w rzeczywistości, w jakiej żyjemy. Ona pokazuje, że jako Polacy nie wyciągnęliśmy z tej tragedii żadnych wniosków. Poziom debaty publicznej i niszczenia demokracji przesuwa się w przerażającym tempie.

Jak wspomina pani atmosferę z tamtych dni? Na witrynach sklepowych wieszano zdjęcia pani męża. Długie kolejki ustawiały się do Europejskiego Centrum Solidarności i Bazyliki Mariackiej, by pożegnać pani męża.

Z wiadomych powodów nie śledziłam tego na bieżąco. Widziałam to w późniejszych relacjach. Byłam sama zadziwiona i poruszona, do jak wielu ludzi to trafiło i jak wielu ludzi było przejętych morderstwem Pawła. Nie tylko w Gdańsku czy w Polsce, ale też w innych miejscach na świecie. Dostawałam sygnały m.in. z Afryki czy też, że ktoś zapalił świeczkę, wchodząc na Kilimandżaro. Kongres amerykański i Parlament Europejski uchwaliły rezolucję potępiającą tak haniebny, nienawistny czyn. Europejski Komitet Regionów nadał imię Pawła jednemu z foyer, a niedawno wspólnie z ICORN i Gdańskiem ustanowił też nagrodę im. Pawła Adamowicza.

Dla mnie - co mówiłam też na konferencji prasowej na temat aktu oskarżenia - ta sytuacja jest zerojedynkowa. Miałam męża, moje dzieci miały ojca. Dzisiaj nie mam męża, a dziewczynki nie mają ojca. Tego nie da się w żaden sposób naprawić ani przywrócić. Chciałabym, by z tej tragedii wyszło coś dobrego, czyli przestroga dla innych na przyszłość oraz nauczka, że dezinformacją i hejtem można wyrządzić wiele krzywdy, a złe słowo może nawet zabić.

Gdańszczanie na Placu Solidarności podczas spotkania upamiętniającego Pawła Adamowicza kilka dni po jego śmierci
Gdańszczanie na Placu Solidarności podczas spotkania upamiętniającego Pawła Adamowicza kilka dni po jego śmierci © Agencja FORUM | Mateusz Słodkowski

Na pogrzebie prezydenta mocne przesłanie miał o. Ludwik Wiśniewski. Mówił: "Trzeba skończyć z nienawiścią. Trzeba skończyć z nienawistnym językiem. Trzeba skończyć z pogardą. Trzeba skończyć z bezpodstawnym oskarżaniem innych. Nie będziemy dłużej obojętni na panoszącą się truciznę nienawiści, pojawiającą się w internecie, szkołach, mediach, parlamencie i Kościele. Człowiek posługujący się językiem nienawiści, człowiek budujący swoją karierę na kłamstwie nie może pełnić wysokich funkcji w naszym kraju. I będziemy odtąd tego przestrzegać".

Tak, mówił, żeby skończyć z nienawiścią. Niestety, jak przyjrzymy się dzisiejszej debacie medialnej czy politycznej, to niewiele się zmieniło.

Zaangażowała się pani później w politykę i weszła do Parlamentu Europejskiego. W niedawnym wywiadzie dla "Vivy" nazwała to pani w pewnym sensie autoterapią.

Tak trochę to wybrzmiało. Rzucenie się w wir pracy i kampanii spowodowało, że po czasie najtrudniejszej traumy zaangażowanie było tak silne, że po powrocie do domu byłam tak zmęczona, że od razu zasypiałam.

Po śmierci Pawła noce były bezsenne. Cały czas myślałam wtedy, dlaczego, jak i czy w ogóle to się stało. To jest normalne, że w przypadku nagłej śmierci bliskiej osoby ci, którzy pozostają, mają efekt wypierania. Wiedziałam, że to się stało, ale wydawało mi się, że jednak nie. Miałam nadzieję, że Paweł zaraz wróci, że przyjdzie. Widziałam, co się dzieje, ale miałam nadzieję, że to się nie dzieje naprawdę. Myślałam, że oglądam film, trochę jakbym patrzyła na to z góry.

Angażuję się mocno w tę pracę. Lubię to, co robię. Choć jestem politykiem początkującym, a w Parlamencie Europejskim są zazwyczaj ludzie z wieloletnim doświadczeniem, to dużo pracuję i widzę efekty tej pracy.

Pani decyzja o starcie w wyborach była krytykowana. Później podobna krytyka spotkała pani szwagra, gdy kandydował do Sejmu. Nazywano to karierą na śmierci pani męża.

Kariera na trumnach - takie cyniczne określenie się pojawiło. Zawsze są takie głosy, czego człowiek by nie robił. Gdy ma się zwolenników i przeciwników, to jedni będą zakrzykiwali drugich. Nigdy nie ma dobrego czasu na rozpoczęcie czy zaprzestanie pracy polityka. Chciałabym sprawić, żeby z tej tragedii wyciągnięto wnioski. Żeby stworzyć ramy prawne, edukacyjne i zmienić nastawienie, by takie sytuacje się więcej nie powtarzały.

Podam przykład ekologii. Jestem z pokolenia, w którym nie mówiło się o tym, gdy byłam dzieckiem. Mówiło się o ochronie środowiska. Potem mówiono już o ekologii, a później o ochronie klimatu i zmianach klimatycznych. Teraz mówimy o katastrofie klimatycznej. Nie tylko pojęcia się zmieniają, ale również podejście. W większości naszych domów segregujemy śmieci i odzyskujemy surowce. Musiało wyrosnąć pokolenie, by zaczęto nie tylko o tym myśleć, ale też realnie działać. Wierzę, że jeżeli zaczniemy obnażać pewne mechanizmy, pokazywać, jak niebezpieczne są dezinformacja i manipulacje, brak krytycznego myślenia i niesprawdzanie informacji, to zwalczaniem hejtu zajmiemy się na poważnie, systemowo i zmienią się nasze zachowania.

Zmiany w podejściu do różnych spraw oraz dojrzewanie do zmian było widać u pani męża. Przypominano mu, że zaczynał jako konserwatysta, a w ostatnich latach życia był coraz bardziej zaangażowany w sprawy osób LGBT.

Paweł angażował się w sprawy różnych osób, szczególnie wykluczonych i będących mniejszością. Był bardzo wrażliwy na punkcie tego, by w Gdańsku każdy czuł się dobrze, u siebie, np. osoby z niepełnosprawnością, cudzoziemcy czy osoby innego wyznania, bo w naszym polskim społeczeństwie, które jest czy raczej było - bo teraz wiele osób odchodzi od Kościoła - monoreligijne, panował głównie katolicyzm. Dbał, by w uroczystościach miejskich brali udział zawsze przedstawiciele różnych religii, by pokazywać różnorodność i ekumeniczne podejście. Tak, Paweł bardzo się zmienił, kiedyś nawet odmówił organizacji Marszu Równości...

W 2005 r.

... ale potem dojrzał do tego. Córka go wyciągnęła na jedną i drugą paradę. Szczególnie gdy obecna partia rządząca zaczęła robić z osób LGBT wrogów społeczeństwa, z sędziów kastę oraz straszyć emigrantami, postanowił ująć się za środowiskami, które są bezzasadnie atakowane, pozostają w mniejszości i w pewnym sensie są bezbronne. Stąd np. Rada ds. Równego Traktowania.

Pozostając w temacie wiary: czy w ciągu tych trzech lat zmienił się pani stosunek do Kościoła? Przez ten czas była lawina, np. przy ujawnianiu kolejnych skandali pedofilskich czy - na gdańskim podwórku - wokół abpa Głódzia.

Bardzo dużo złego wydarzyło się w Kościele, czy w sprawie pedofilii, czy wokół hierarchów, jak kard. Dziwisza czy abpa Głódzia.

Pani mąż miał dobre relacje z wieloma duchownymi, a z abpem Głódziem był nawet po imieniu.

Tak, ale to wynikało z pewnej otwartości Pawła na drugiego człowieka. Często spotykali się na różnych wydarzeniach. Biskup był w pewnym sensie biesiadny. Paweł mawiał, że są księża i hierarchowie wierzący i niewierzący. Podczas pierwszej fali kryzysu migracyjnego jako jedni z pierwszych podjęliśmy się quasi-adopcji rodziny z Aleppo. Zobowiązaliśmy się w Caritasie do płatności na rzecz rodziny. Na liście darczyńców widzieliśmy wtedy, o zgrozo, tylko jednego hierarchę Kościoła. Po wielu miesiącach zaczęły się zbiórki na tacę czy przed kościołami.

Paweł miał odruch serca i gdy trzeba było komuś pomóc, to pomagał. Już od ślubu w 1999 r. braliśmy udział w adopcji serca w parafii Najświętszego Serca Jezusowego w Gdańsku Wrzeszczu. Zawsze była to trójka dzieci. Pomagaliśmy niewidomej dziewczynce, która przesyłała nam listy pisane Braille'em. Teraz pomagamy chłopcu bez nóg, piszemy do niego listy, zachęcamy do edukacji. Dostajemy później sygnały, że te dzieci się uczą i rozwijają. U nas to już ponad 20 lat regularnego wsparcia. Niedawno zadeklarowałam wsparcie kolejnemu dziecku, bo trzeba dzielić się i pomagać. Tutaj Paweł miał swoich prywatnych podopiecznych.

W ramach Gdańskiego Programu Stypendialnego Mentor?

Później powstał ten program. Wcześniej ustanowił prywatne stypendia i przez lata wpłacał pieniądze na rzecz młodych ludzi, którzy potem ukończyli studia i założyli rodziny. Był dla nich mentorem na tyle, na ile czas mu pozwalał. To zapoczątkowało Program Mentor w ramach Gdańskiej Fundacji Innowacji Społecznych.

Pamiętam te sytuacje, bo Paweł przychodził do domu i o nich opowiadał. Mówił: "Słuchaj, rozdawałem ulotki wyborcze i podeszła do mnie dziewczyna, która opowiedziała o swoim problemie i poprosiła o pomoc". Wielu ludziom tak pomagał, np. gdy ktoś był zadłużony lub mieszkał w złych warunkach. Nie było dnia, by ktoś go gdzieś nie zaczepił - a on bardzo dużo chodził pieszo po mieście - by nie wysłuchał tej osoby i zanotował sobie tego na karteczce czy z tyłu wizytówki. Potem przychodził do domu, wyciągał to i notował w kalendarzu, a następny dzień pracy zaczynał od tej sprawy. Mówił, że zawsze trzeba widzieć człowieka, rodzinę w konkretnej sytuacji.

Mówi pani wciąż o sobie i mężu w liczbie mnogiej. "My", "u nas"...

Robiliśmy to wspólnie. Czasem Paweł mnie zaskakiwał. Zaprowadził mnie raz do kościoła św. Piotra i Pawła i powiedział: "Kochanie, tu jest nasza ławka, którą zasponsorowałem". W kościele Św. Trójcy pokazał piszczałkę w wyremontowanych organach, w innym kościele okno, w innym carillon. Mówiłam: "Słuchaj, ja się bardzo cieszę, że to tutaj jest, ale jakbyś choć może i pytał mnie o zgodę albo przynajmniej informował wcześniej..." (śmiech). Teraz chodzę w te miejsca i się cieszę, widząc te rzeczy. Dzieci też zawsze o tym wiedziały.

Antonina i Magdalena Adamowicz podczas akcji "Największe Serce Świata" 16 stycznia 2019 r. na Placu Solidarności w Gdańsku
Antonina i Magdalena Adamowicz podczas akcji "Największe Serce Świata" 16 stycznia 2019 r. na Placu Solidarności w Gdańsku © East News | Marcin Bruniecki/REPORTER

Wspomniała pani, że starsza córka Antonina chce angażować się społecznie. Wyobraża pani sobie, że pójdzie w państwa ślady i tak jak ojciec ponad 30 lat temu zacznie karierę samorządową, będzie kandydować do Rady Miasta?

Trochę kiedyś sobie żartowaliśmy, że zacznie od rady szkoły - była już prezydentem Parlamentu Uczniowskiego w "Topolówce" (III LO w Gdańsku przy ul. Topolowej nazywane "Topolówką" - red.) - potem przejdzie do rady dzielnicy. Chciałabym, żeby moja córka robiła w przyszłości to, co da jej satysfakcję.

Bardzo mnie zaskoczyła ostatnio tą szczerą rozmową, że choć myśli o zagranicznych studiach - bardzo dobrze zna języki - to chciałaby tu pracować dla tego miasta i jego mieszkańców. Powiedziała, że kocha to miasto. To było dla mnie poruszające.

Krótko po śmierci prezydenta wystąpiła z panią podczas zgromadzenia na Placu Solidarności, gdy ludzie ustawili wielkie serce ze zniczy dla pani męża. Pani córka mówiła, że Gdańsk był dla prezydenta drugą żoną i trzecim dzieckiem.

Tak... Trzecim rodzicem i trzecim dzieckiem. To było niesamowite, nie wiedziałyśmy, co się dzieje na Placu Solidarności. Wracałyśmy od teściów do domu, ktoś nam powiedział, że ustawiają tam serce i przez przypadek tam trafiłyśmy. Ktoś nas rozpoznał i wciągnął do środka. Nie mogłam uwierzyć, że tyle ludzi przyszło tam dla Pawła. Ktoś powiedział do mnie: "Może chcesz im podziękować?". Byłam w szoku. W oczy błysnęła mi kamera, ktoś dał mi mikrofon i zaczęłam dziękować. To, że ona chciała coś powiedzieć... a miała wtedy przecież 15 lat. Bardzo dojrzale powiedziała. To była bardzo spontaniczna sytuacja. Wielokrotnie powtarzano to wystąpienie.

Paweł Adamowicz był prezydentem Gdańska w latach 1998-2019. Zmarł 14 stycznia 2019 r. Dzień wcześniej został zaatakowany przez Stefana W. podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Gdańsku. Ostatnie słowa, które Paweł Adamowicz wypowiedział przed zamachem, brzmiały: "Gdańsk jest szczodry. Gdańsk dzieli się dobrem. Gdańsk chce być miastem solidarności. Na ulicach, placach Gdańska wrzucaliście pieniądze, byliście wolontariuszami. To jest cudowny czas dzielenia się dobrem. Jesteście kochani. Gdańsk jest najcudowniejszym miastem na świecie".

Napisz do autora: rafal.mrowicki@grupawp.pl

Zobacz także: Śmierć Pawła Adamowicza. Owsiak: to jest rzecz najbardziej bulwersująca

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Paweł Adamowiczmagdalena adamowiczPiotr Adamowicz
Komentarze (248)