Zbigniew Religa - człowiek z jedną szansą
Nie wierzył w cudowne zmartwychwstania i grzechów odpuszczenie. Wierzył za to, że powinien porządnie przeżyć życie, bo drugiej szansy mu nie dadzą. Może także dlatego profesor Zbigniew Religa był z gruntu porządnym człowiekiem.
12.03.2009 | aktual.: 11.06.2018 15:03
Kim naprawdę był Zbigniew Religa? Wybitnym lekarzem czy średnio skutecznym politykiem? Niewierzącym przeciwnikiem eutanazji i in vitro, przyjacielem Lecha Wałęsy w rządzie Jarosława Kaczyńskiego? Odludkiem i zapalonym wędkarzem czy duszą towarzystwa? A może walczącym z korupcją i nepotyzmem kardiochirurgiem, który nigdy nie odmówił wsparcia ani VIP-om, ani szaraczkom? Nałogowym palaczem, który głośno przestrzegał przed skutkami palenia i nadal palił? Lekarzem, który na kilka dni przed śmiercią głośno wyznał, że nienawidzi szpitali?
Nie ma i nie było jednego Zbigniewa Religi. Poznaliśmy go publicznie w co najmniej trzech osobach – lekarza, polityka i pacjenta. W każdej postaci się wyróżniał.
Upór i szczerość
– Dwie podstawowe cechy jego charakteru to upór i szczerość – mówi Bolesław Piecha, wiceminister zdrowia za czasów, gdy na czele resortu stał Zbigniew Religa. Zawsze był uparty. Gdy po skończeniu Akademii Medycznej, a potem po stażach w Stanach Zjednoczonych wbił sobie do głowy, że chce przeszczepiać serca, jego warszawscy szefowie popukali się w głowę. Trzasnął więc drzwiami szpitala i wyniósł się do Zabrza. Wkrótce potem, w 1985 roku, trzymał w ręku serce przygotowane do przeszczepu.
W tym samym Zabrzu siedem lat później wymyślił sobie, że w ramach założonej przez siebie Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii* zaprosi na koncert tenora Placida Dominga – wtedy pukali się w głowę nie tylko lekarze i politycy, ale przede wszystkim krytycy muzyczni. Niemożliwe stało się jednak możliwe. Placido zjawił się na koncercie, a potem, w towarzystwie Religi, na bankiecie.
To prawda, Religa nie zawsze potrafił dopiąć swego. Nie udała mu się wymarzona reforma zdrowia, choć w 2004 roku zebrał ponad 120 tysięcy podpisów pod obywatelskim projektem ustawy o ochronie zdrowia. Nie udało mu się przeprowadzić żadnych poważniejszych zmian w systemie zdrowia także wtedy, gdy był PiS-owskim ministrem zdrowia. Wcześniej nie wypalały mu partie, które zakładał (na przykład stworzona w 2004 roku partia Centrum), nie udało mu się rok później zostać prezydentem. Choć gdy ogłosił zamiar kandydowania, miał ponad 60 procent społecznego poparcia.
Nie marzył o wojnie
– Jego największym atutem był autorytet wysokiej klasy fachowca. Ale to był miecz obosieczny, bo ludzie, ceniąc go za to, że jest wspaniałym lekarzem, chcieli go widzieć w klinice, ewentualnie w resorcie zdrowia, ale nie w fotelu prezydenckim – uważa Radosław Markowski, politolog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Co ciekawe, z późniejszych analiz wyszło, że na Religę głosowali przede wszystkim renciści oraz gospodynie domowe. Ale także konserwatysta Aleksander Hall, do którego Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego w połowie lat 90. dołączyła formacja Republikanie stworzona właśnie przez Religę. Dlaczego Hall poparł profesora?
– W przeciwieństwie do innych kandydatów tak zwanej prawicy był człowiekiem społecznej ugody, nie marzył o IV Rzeczypospolitej rozumianej jako totalna wojna przeciwko wszystkiemu, co kojarzyło się z III Rzeczpospolitą – wyjaśnia Hall. Dodając jednak, że choć przyjaźnił się z profesorem nawet wtedy, gdy ich polityczne drogi się rozeszły, wielu wyborów Religi nie rozumie.
– Myślę, że miał swoją, całkowicie autonomiczną wizję polityki, traktował ją jako narzędzie, które miało jedynie służyć do realizacji celów – dodaje Hall.
Ale swoje cele i założenia Religa też przecież zmieniał. Najpierw popierał prywatyzację szpitali, później się z niej wycofał. W pamięci Polaków z pewnością pozostanie dramatyczna wypowiedź schorowanego już bardzo lekarza wygłoszona z trybuny sejmowej w grudniu ubiegłego roku. Nazwał wówczas przekształcanie szpitali w spółki eksperymentem, który może zagrażać bezpieczeństwu Polaków.
– Myślę, że wtedy profesor nie mówił już jako polityk ani lekarz, lecz jako pełen obaw pacjent – uważa Jerzy Ziętek, poseł PO, który z Religą zasiadał w komisji zdrowia. – I z tej perspektywy jego strach, nawet tym, którzy mają inne poglądy na temat reformy zdrowia, wydaje się zrozumiały.
Król życia, kawalarz
– Przez długie lata profesor był królem życia, uwielbiał bankiety, był strasznym kawalarzem i duszą towarzystwa – zapewnia mnie jeden z bliskich współpracowników najsłynniejszego polskiego kardiochirurga.
O tym wiedzieli wszyscy. Że lubił się bawić, a przy okazji też się napić. Dużo i często... Kilkanaście lat temu, mniej więcej w czasie, gdy Religa został senatorem, robiłam reportaż o polskich grabarzach. Po dwóch godzinach spędzonych na rozmowie z panem Józkiem z cmentarza Rakowickiego w Krakowie dowiedziałam się, że największym idolem naszych rodzimych specjalistów od grzebania zmarłych jest kardiochirurg z Zabrza. Powody były dwa. – Po pierwsze, tak jak i my, kiedy spotyka się ze śmiercią oko w oko, lubi sobie porządnie chlapnąć – wyjaśnił mi filozoficznie pan Józio. – Po drugie, jak i my śmierci się nie boi. Oswoił ją, jak nie przymierzając psa.
Co ciekawe, pan Józio nie tylko słabości, ale i osiągnięcia profesora Religi miał w jednym palcu. Kilka kart z życiorysu wielkiego lekarza budziło w nim jednak spore zdziwienie. Dlaczego choćby, mimo że nigdy w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie był, w 1989 roku kandydował z jej ramienia na fotel senatora?
Takich pytań dotyczących życiorysu Religi jest kilka. Dlaczego wahał się, czy związać się z Unią Pracy, czy z całkowicie odmiennym ideologicznie, związanym z Wałęsą Bezpartyjnym Blokiem Współpracy z Rządem? Dlaczego w chwilę po tym, kiedy stanął na czele Komitetu Honorowego kandydata na prezydenta Donalda Tuska, zgodził się na pracę w rządzie PiS? No i dlaczego nieoczekiwanie, z dnia na dzień, przestał pić?
Śmierć i pies
Ponad dekadę temu zdarzył się dzień, w którym profesor Zbigniew Religa postanowił nagle zmienić tryb życia. Zaczął unikać zakrapianych imprez. Po pierwsze – sam to wielokrotnie przyznawał – nie chciał skończyć na oddziale odwykowym. Po drugie, po prostu przestał być towarzyski.
– Chyba już nie przepadam za ludźmi – wyjaśniał, dodając, że zdecydowanie woli przebywać w towarzystwie swojego psa. Bo nie zrzędzi mu nad uchem. Bo potrafił go sobie oswoić, tak jak latami oswajał śmierć. A prawdziwą przygodę ze śmiercią zaczął wtedy, gdy w listopadzie 1985 roku, tuż po przeszczepieniu pierwszemu Polakowi pierwszego serca innego Polaka dowiedział się, że pacjent jednak umarł. I choć przeszczepił później z powodzeniem wiele innych serc, zawsze w tyle głowy pulsował mu strach, że operacja może się nie udać. Cudzą śmiercią zawsze się przejmował. Swoją – niekoniecznie.
– On się zupełnie nie nadawał do umierania, to było poza nim – zapewnia doktor Jerzy Pacholewicz, kardiochirurg ze stworzonego przez Religę Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, jeden z wychowanków profesora. – Nie spotkałem chyba drugiego człowieka z tak potężnym ładunkiem energii. Potrafił dzień w dzień pracować po kilkanaście godzin, przychodził pierwszy, wychodził ostatni.
Miał sukcesy. Choć krążyły plotki (zwłaszcza na konkurencyjnych oddziałach), że jest bałaganiarzem, że żyje w chaosie, to w niewielkim dwupiętrowym budynku szpitala w Zabrzu potrafił zbudować zespół, który z czasem zaczął operować pięć tysięcy pacjentów rocznie. – Był wobec nas potwornie wymagający – wspomina doktor Pacholewicz. – I jednocześnie niezwykle ludzki, pełen empatii. Kiedy mieliśmy kłopoty, kiedy padaliśmy już na pysk, marząc jedynie o kilku dniach urlopu, zawsze wyciągał do nas rękę i sam proponował odpoczynek.
Równie życzliwie traktował każdego pacjenta. A przychodzili do niego nie tylko po nowe serce. – Zdarzało się, w czasach gdy telefony były dobrem luksusowym, że pojawiali się z prośbą, by pomógł im napisać pismo do telekomunikacji – dodaje wychowanek Religi. – Wierzyli, że nawet w tak drobnych sprawach jest cudotwórcą!
Ręce, które leczą
Jak żaden inny sztukmistrz miał ręce, które leczą. Sam jednak cudom nie ufał. Chociaż... bywał zabobonny. Unikał czarnych kotów, nie operował 13 w piątek. Ale Bóg nie specjalnie go obchodził. I im bardziej umierał, tym mniej w niego wierzył. O tym dowiedzieliśmy się wiosną 2007 roku, gdy po 10 dniach od postawienia diagnozy Religa publicznie wyjawił, że ma raka płuc. A potem powoli, ale ze stoickim spokojem, zaczął umierać. – Nie widzi pan na świecie cudów? Ręki Boga? – pytali wierzący dziennikarze. A profesor odpowiadał, że nie widzi. I już. Wyjaśniał swoje stanowisko z uporem i szczerością. Jak zwykle.
– W tym swoim umieraniu bez wiary w moc Najwyższego, bez przekonania, że sprawy, których dotąd nie załatwił, będzie mógł rozwiązać w innym wymiarze, Religa przypominał antycznych mędrców – mówi profesor Jacek Hołówka, etyk z Uniwersytetu Warszawskiego. – Jak Sokrates żegnał się ze światem bez większych złudzeń, że po tamtej stronie spotka go coś nadzwyczajnego. Za to w poczuciu, że zanim trafi tam, gdzie nie ma nic, musi jeszcze kilka rzeczy uporządkować. Bo nikt tego za niego nie zrobi. A już na pewno nie Bóg. Zdaniem etyka umieranie Zbigniewa Religi, ateisty, ale też fantastycznego lekarza i może nieco mniej fantastycznego polityka, umieranie w polskich warunkach rzadkie i trudne, bo przecież na wskroś bezbożne, było być może jednym z największych osiągnięć profesora kardiochirurga.
– Bo było odważne i prawdziwe – uważa Jacek Hołówka.
Choć... kiedy przed śmiercią Religa zapewniał Polaków, że nic wielkiego się nie stanie, gdy odejdzie, że po prostu go nie będzie, trudno mu do końca wierzyć. Ale w końcu nie wiemy, czy wtedy mówił do nas Religa lekarz, Religa pacjent czy Religa ateista. Czy może jednak Religa kawalarz?
Anna Szulc
- Jedyna tego typu prywatna placówka naukowa w Polsce, która ze zmiennym powodzeniem pracuje nad polskim sztucznym sercem