Zarówno Biden, jak i Trump będą mieć problemy ze zjednoczeniem wokół siebie swoich partii [OPINIA]
Superwtorek - dzień, gdy kumulują się prawybory obu amerykańskich partii politycznych - potwierdził to, co wiemy w zasadzie od samego początku wyścigu o prezydencką nominację obu partii: Joe Biden i Donald Trump nie mają w swoich politycznych rodzinach żadnej konkurencji. Jeśli tego scenariusza nie zablokuje jakiś nieszczęśliwy wypadek, to oni zmierzą się w listopadzie - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
06.03.2024 19:12
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Stanie się tak mimo tego, że zarówno były, jak i obecny prezydent to kandydaci budzący szereg kontrowersji. Sondaże wyraźnie pokazują, że także większość demokratów chciałaby młodszego kandydata niż obecny prezydent. W tym cyklu wyborczym nikt, kto byłby w stanie realnie zastąpić Bidena, nie stanął nawet do wyścigu. Partia bez entuzjazmu musiała więc zjednoczyć się wokół obecnego prezydenta.
Trump budzi niemalże religijny entuzjazm u na tyle licznego elektoratu, by zapewniać sobie zdecydowane zwycięstwa w kolejnych prawyborach. Wielu republikanów obawia się jednak, że coraz bardziej radykalny przekaz Trumpa zrazi umiarkowanych wyborców i zmobilizuje elektorat Bidena, kosztując partie kolejne przegrane wyborcy. Dla części republikanów jeszcze bardziej przerażającym scenariuszem byłoby zwycięstwo zradykalizowanego Trumpa.
Obaj kandydaci mogą więc mieć problem, by w listopadzie maksymalnie zmobilizować swoje partie i wspierające je koalicje wyborców.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Diabeł tkwi w szczegółach
Już na pierwszy rzut oka republikańskie prawybory potwierdzały całkowitą dominację Trumpa. Kampania jego jedynej konkurentki, byłej gubernatorki Karoliny Południowej Nikki Haley, od jakiegoś czasu była już praktycznie skończona. Po wtorkowej wygranej Trumpa niemalże we wszystkich stanach polityczce bardzo trudno byłoby przekonać darczyńców i wolontariuszy, że jej walka ma jeszcze sens. Ostatecznie, dzień po serii przegranych prawyborów, ogłosiła wycofanie się z wyścigu.
Po zwycięstwie w prawyborach w stołecznym Dystrykcie Kolumbii w niedzielę kampania Haley liczyła po cichu, że kandydatce uda się powtórzyć ten sukces w sąsiadującym ze stolicą stanie Virginia. Zwycięstwo w Virginii tchnęłoby nowe życie w kampanię byłej gubernatorki. To dwunasty stan pod względem liczby ludności i choć od 2008 roku w kolejnych wyborach prezydenckich głosował na demokratę, to ostatnio wybrał republikańskiego gubernatora i republikanie nie są w nim bez szans.
Niespodzianki w Virginii jednak nie było. Polityczka wygrała we wtorek tylko w jednym stanie: Vermont. Choć jej zwycięstwo w północno-wschodnim stanie odebrało Trumpowi całkowity triumf w superwtorek - co znając byłego prezydenta z pewnością go zabolało - to niewiele zmieniło politycznie.
Jednocześnie, gdy bliżej przyjrzeć się wynikom z wtorku, to nie wyglądają one już tak dobrze dla Trumpa. W kilku kluczowych stanach - gdzie w listopadzie mogą rozstrzygnąć się wyniki wyborów - liczba głosów oddanych na Haley była całkiem wysoka, oscylująca w okolicy 25 proc.
Tak było w Maine, jednym z dwóch stanów, który dzieli swoje głosy elektorskie między kandydatów. Republikanie nie mają tam szans na zwycięstwo, ale mogą dołożyć kilka elektorskich głosów, jeśli ich kandydat poradzi sobie dobrze. Podobny wynik Haley osiągnęła w Minnesocie i Karolinie Północnej - w obu tych stanach może dojść do realnego wyścigu między Bidenem i Trumpem.
Exit Poll z Karoliny Północnej pokazał, że czterech na pięciu wyborców Haley nie wie, czy zagłosuje na Trumpa w listopadzie. Jeśli tak przytłaczająca większość niezadowolonego z Trumpa republikańskiego elektoratu faktycznie zostanie w dniu wyboru w domach, to może to pomóc Bidenowi wygrać w Karolinie Północnej i zapewnić sobie cenne głosy w kolegium elektorskim.
- Teraz to do Donalda Trumpa należy pozyskanie głosów tych osób w naszej partii i poza nią, którzy go nie wspierali - mówiła Haley podczas przemówienia, w trakcie którego ogłosiła rezygnację.
Zobacz także
Palestyna wciąż problemem prezydenta
Z podobnymi problemami może się jednak zmierzyć Biden. Superwtorek po raz kolejny po prawyborach z Michigan sprzed tygodnia pokazał, że prezydent ma problem z sytuacją na Bliskich Wschodzie, która dzieli jego elektorat.
Najlepiej było to widać w Minnesocie. Podobnie, jak w sąsiednim Michigan, grupa muzułmańskich i lewicowych aktywistów zorganizowała tam kampanię, namawiającą demokratów, by na karcie wyborczej wybrali opcję "niezdecydowani", wysyłając w ten sposób administracji Bidena sygnał, że nie zgadzają się z jego polityką w sprawie Gazy.
W środę rano, po zliczeniu 85 proc. głosów, liczba takich "niezdecydowanych" zbliżała się do 20 proc. To więcej niż w Michigan (13 proc.) i więcej niż zakładały najbardziej optymistyczne scenariusze organizatorów. W przeciwieństwie do Michigan Minnesota nie ma też tak licznej muzułmańskiej społeczności - choć w stanie jest widoczna mniejszość Amerykanów somalijskiego pochodzenia. Stan znany jest za to z licznej i dobrze zorganizowanej grupy bardzo progresywnych wyborców, a to właśnie progresywno-lewicowe skrzydło demokratów - obok muzułmanów - jest najbardziej rozczarowane wsparciem administracji Bidena dla Izraela w świetle tego, co rząd Benjamina Netanjahu robi w Gazie.
Nacisk na zmianę polityki prezydenta wobec Izraela próbowali też wywrzeć w ostatni wtorek aktywiści z Kolorado. Ale tam opcja "niezdecydowani" zebrała tylko 7 proc. w prawyborach.
Od wyborów w listopadzie dzieli nas osiem miesięcy. W tym czasie na Bliskim Wschodzie wiele może się wydarzyć. Jeśli dojdzie do uspokojenia sytuacji, jeśli media przestaną codziennie donosić o cywilnych palestyńskich ofiarach wojny, to temat bliskowschodni w dużej mierze usunie się w cień. Jeśli humanitarna sytuacja w Gazie ciągle będzie dramatyczna, może się to okazać sporym problemem dla Bidena.
Gra na (de)mobilizację
Amerykański system polityczny od dawna pozostaje bardzo silnie spolaryzowany. Zmniejsza się rola niezależnych wyborców, zdolnych zagłosować na jednego lub drugiego kandydata, zwiększa rola mobilizacji bazy obu partii.
W tych wyborach zmierzą się jednak dwaj niepopularni kandydaci, budzący bardzo mieszane uczucia zarówno w całym społeczeństwie, jak i w swoich własnych partiach oraz w stojących za nimi grupach wyborców.
Gra może więc toczyć się nie o to, kto skuteczniej wskrzesi entuzjazm, mobilizując swoją własną bazę, ale o to, kto w mniejszym stopniu ją zniechęci. Przeciw Bidenowi będzie przemawiała polityka bliskowschodnia, wiek prezydenta i wszystkie związane z nim problemy, wreszcie poczucie wielu kluczowych dla demokratów grup elektoratu, że w ostatnich czterech latach ich sytuacja wcale się znacząco nie poprawiła, a Biden po prostu słabo radzi sobie ze swoją pracą jako prezydent. Z kolei przeciw Trumpowi będzie jego rosnąca radykalizacja, coraz bardziej widoczna desperacja, by wygrać, nieprzewidywalność drugiej kadencji i wreszcie jego problemy z prawem.
Republikanom potężnie ciąży też wyrok Sądu Najwyższego, odbierający Amerykankom konstytucyjne prawo do aborcji, możliwy dzięki sędziom nominowanym przez Trumpa. Dwa lata temu aborcja była jednym z czynników, który zablokował spodziewaną "republikańską falę" w wyborach do Kongresu. Demokraci liczą na powtórkę tego scenariusza. Wyborcy mogą jednak uznać, że ważniejsze są dla nich tematy gospodarki i migracji, gdzie Trump wydaje się być lepiej oceniany przez kluczowe dla zwycięstwa w najbardziej konkurencyjnych stanach grupy wyborców.
Osiem lat temu pojedynek dwóch niepopularnych kandydatów - Donalda Trumpa i Hilary Clinton - zakończył się zaskakującym dla większości komentatorów zwycięstwem Trumpa. Pamiętając o tamtej niespodziance, dziś nikt nie powie, kto na pewno wygra wybory w listopadzie. Powrót Trumpa, mimo wszystkich argumentów przeciw byłemu prezydentowi, wcale nie jest wykluczony, ale i Biden po raz kolejny może zaskoczyć spisujących go na straty komentatorów.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek
Czytaj również: Ryzykowna gra. Macron wyszedł przed szereg [OPINIA]