Bidena problem z Gazą [OPINIA]
Trudność stojąca przed kampanią Bidena polega na tym, że choć musi przekonać do siebie jak najwięcej podobnie myślących wyborców, to nie może też odpuścić maksymalnej mobilizacji progresywnego elektoratu, który na Trumpa na pewno nie zagłosuje, ale może zostać w domu - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
We wtorek miały miejsce prawybory w kolejnym stanie: Michigan na Środkowym Zachodzie. W 2016 roku wygrał tam, ku zaskoczeniu większości analityków, Trump, w 2020 Biden – od tego, kto wygra w Michigan w tym roku, może zależeć los całych wyborów. Prawybory w Partii Demokratycznej wygrał obecny prezydent. I nie mógł nikt inny, bo Biden od początku w tym wyścigu nie ma żadnej konkurencji. W prawyborach stało się jednak coś, co da do myślenia sztabowi walczącego o reelekcję prezydenta. Ponad 100 tysięcy wyborców, 13,1 proc. biorących udział w głosowaniu, wybrało opcję "niezdecydowani".
"Niezdecydowani" z Michigan otrzymają swoich delegatów na konwencję Demokratów w Chicago w sierpniu, która oficjalnie nominuje kandydata partii na prezydenta. Nawet jeśli scenariusz z Michigan powtórzy się w innych stanach, delegaci "niezdecydowanych" nie zmienią arytmetyki wskazującej na pewną nominację Bidena przez partię.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dlaczego Rosjanie nie protestują? Ekspertka tłumaczy
Problem prezydenta polega na czym innym: duża liczba "niezdecydowanych" może zwiastować demobilizację elektoratu Demokratów, który nieprzekonany do Bidena ma przecież zawsze opcję "w dniu wyborów zostaję w domu". A do tego, by wygrać z Trumpem w kluczowych stanach konieczna będzie maksymalna mobilizacja każdego potencjalnego wyborcy.
Chodziło o Gazę
Głosy "niezdecydowani" nie zawsze łatwo jest zinterpretować, mogą one znaczyć bardzo różne rzeczy. Często wyrażają po prostu zmęczenie urzędującym, walczącym o ponowny wybór prezydentem. W 2012 roku, gdy o reelekcję ubiegał się Barack Obama, opcję "niezdecydowani" w prawyborach w Michigan wybrało prawie 10,7 proc. głosów.
Tym razem wiemy jednak dokładnie skąd tak duża liczba niezdecydowanych głosów: chodzi o sytuację w Gazie i krytykę polityki urzędującego prezydenta wobec Izraela i rządu Binjamina Netanjahu. Trzy tygodnie przed prawyborami grupa aktywistów i polityków z Michigan – związanych z lewicą Partii Demokratycznej oraz środowiskami Amerykanów arabskiego pochodzenia – rozpoczęła kampanię "Listen to Michigan", czyli "Słuchajcie Michigan".
Cel? Wywarcie presji na prezydenta, by wstrzymał wojskową pomoc dla Izraela i wezwał publicznie do trwałego zawieszenia broni w Gazie. Metoda? Zgromadzenie co najmniej 10 tysięcy głosów "niezdecydowanych". Ten cel udało się przebić organizatorom ponad dziesięciokrotnie. Co wynikało częściowo z tego, że w tegorocznych prawyborach Demokratów frekwencja była bardzo wysoka – dlatego świetny z punktu widzenia organizatorów kampanii "Słuchajcie Michigan" wynik w liczbach bezwzględnych przełożył się na względnie niski procent głosów niezdecydowanych.
Cel 10 tysięcy głosów wybrano nieprzypadkowo. W 2016 roku Trump wygrał w Michigan z Hillary Clinton przewagą 10,7 tys. głosów. 100 tysięcy osób, które pokazały Bidenowi we wtorek żółtą kartkę, mogą więc zadecydować o wyniku wyborów w stanie, którego głosy elektorskie mogą z kolei przesądzić o tym kto zostanie prezydentem. W 2020 roku Biden wygrał co prawda z Trumpem w Michigan przewagą 150 tysięcy głosów przy znaczącym wzroście frekwencji – z 63 proc. do 71 – więc nawet gdyby te 100 tysięcy osób zostało w listopadzie w domach, to z 2020 roku zostaje prezydentowi jeszcze w zapasie 50 tysięcy głosów "w zapasie".
Ryzyko demobilizacji elektoratu ze względu na sytuację na Bliskim Wschodzie jest jednak czymś, co kampania Bidena musi przemyśleć. Michigan jest szczególnie podatne na to ryzyko. To stan z największą procentowo liczbą Amerykanów arabskiego pochodzenia, stanowią oni około 2,1 proc. mieszkańców. Jedyna amerykańska kongresmenka palestyńskiego pochodzenia – Demokratka Rashida Tlaib – została wybrana właśnie w tym stanie. Tlaib włączyła się zresztą aktywnie w kampanię Słuchajcie Michigan.
To zniechęca nie tylko wyborców arabskiego pochodzenia
Problem dla Bidena polega jednak na tym, że polityka jego administracji wobec rządu Netanjahu zraża nie tylko potencjalnych wyborców Demokratów arabskiego pochodzenia i może mieć wpływ nie tylko na wynik w Michigan – choć warto pamiętać, że ten stan jest kluczowy dla reelekcji prezydenta.
Jak w swojej analizie zwrócił uwagę "New York Times", względnie wysoki odsetek głosów niezdecydowanych padł we wtorek nie tylko w miastach z najwyższym odsetkiem muzułmanów czy ludności arabskiego pochodzenia – jak nazywane "amerykańską Mekką" Dearborn, gdzie opcję "niezdecydowani" zaznaczyło 56 proc. uczestników prawyborów – ale także w miasteczkach uniwersyteckich jak Ann Arbor czy Lansing, gdzie większość głosujących stanowili studenci.
Według "NYT" tym ostatnim Biden powinien się szczególnie martwić. Bo maksymalna mobilizacja studenckich głosów w kilku stanach, gdzie walka będzie się toczyć do ostatniej chwili może być kluczowa dla wyniku wyborów. A tymczasem kwestia Gazy zniechęca nie tylko amerykańskich muzułmanów, czy osoby pochodzące z Bliskiego Wschodu, czy Afryki Północnej, ale też Afroamerykanów i młodych o progresywnych poglądach.
Lewicowa młodzież, zwłaszcza najbardziej aktywna na kampusach aktywistyczna mniejszość, postrzega Izrael nie tyle jako "jedyną demokrację na Bliskim Wschodzie", co jako kolonialne państwo, uciskające palestyńską ludność. Nawet osoby dostrzegające, że sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, mają coraz większy problem z tym, jak wygląda wojna w Gazie w ostatnich miesiącach i ze wsparciem amerykańskiej administracji dla rządu Netanjahu – które trwa, choć nie jest tajemnicą, że Biden ciężko dogaduje się z izraelskim premierem, a przecieki dochodzące do mediów z Białego Domu sugerują, że Amerykanie próbują hamować szczególnie radykalne działania Izraela.
Prezydent nie może dokonać zwrotu o 180 stopni
Mobilizacja młodych wyborców, kobiet i mniejszości umożliwiła Bidenowi sukces w 2020 roku. Sztab wyborczy prezydenta ma więc dobre powody, by niepokoić się demobilizacją tej grupy. Biden nie może jednak dokonać zwrotu 180 stopni w swojej bliskowschodniej polityce – a tak powszechnie zostałoby odebrane wezwanie do trwałego rozejmu w Gazie i zamrożenie wojskowego wsparcia dla Izraela.
Po pierwsze, taki ruch mógłby zrazić również ważną dla Demokratów grupę wyborców – głównie starszych osób żydowskiego pochodzenia – dla których wsparcie Stanów dla Izraela jest kwestią tyleż oczywistą, co fundamentalną.
Po drugie, spotkałby się on ze wściekłym atakiem ze strony Republikanów i Trumpa. Politykowi tak doświadczonemu jak Biden żadne ataki nie są straszne, ale gwałtowny konflikt wokół polityki Stanów wobec Izraela wzmocniłby na całym świecie wrażenie – kształtowane dziś już przez spory dotyczące wsparcia Ukrainy – że Stany są dziś państwem tak spolaryzowanym, że niezdolnym do prowadzenia jakiejkolwiek spójnej polityki zagranicznej.
Wreszcie, po trzecie, Izrael jest kluczowym partnerem Stanów w regionie, istotnym ogniwem amerykańskiego systemu bezpieczeństwa. Waszyngton nie może z dnia na dzień wycofać się z tego sojuszu.
Biden wydaje się liczyć na to, że uda się wynegocjować zawieszenie broni na czas zaczynającego się 10 marca świętego dla muzułmanów miesiąca ramadan. Dla aktywistów ze środowisk bliskich "Słuchajcie Michigan" to nie wystarczy: oczekują od prezydenta publicznego poparcia pełnego rozejmu. Nawet czasowy rozejm da jednak Bidenowi oddech w kolejnych prawyborach.
Pytanie, jak sytuacja w Gazie będzie wyglądała w listopadzie. Czy w Gazie ciągle będzie toczyć się gorący konflikt zbrojny? Im bardziej gorąca sytuacja, im więcej palestyńskich ofiar, tym bardziej może to demobilizować kluczowe dla Bidena grupy elektoratu.
Przestraszą się Trumpa?
Wielu analityków wskazuje przy tym, że dla Bidena większym problemem niż demobilizacja młodego progresywnego elektoratu jest postawa wyborców niezdecydowanych, mogących poprzeć w listopadzie zarówno Demokratę, jak i Republikanina. Dla tej grupy problemem w ogóle nie jest polityka Bidena na Bliskim Wschodzie, ale nielegalna migracja do Stanów i stan amerykańskiej gospodarki. Wynik wyborów bardziej niż od Gazy będzie zależał od tego jak wyborca z przedmieść Atlanty w Georgii albo Phoenix w Arizonie odpowie sobie na pytania "czy za Bidena było mi lepiej niż za Trumpa?" oraz "czy Trump naprawdę jest tak zły?".
Trudność stojąca przed kampanią Bidena polega na tym, że choć musi przekonać do siebie jak najwięcej podobnie myślących wyborców, to nie może też odpuścić maksymalnej mobilizacji progresywnego elektoratu, który na Trumpa na pewno nie zagłosuje, ale może zostać w domu.
Drużyna pewnie liczy po cichu na to, że jakich pretensji nie miałby progresywny elektorat, to skonfrontowany z wizją powrotu Trumpa mimo wszystko zmobilizuje się po stronie obecnego prezydenta. Zmiana lokatora Białego Domu na pewno nie pomoże w niczym Palestyńczykom, Trump z Netanjahu zawsze dogadywał się świetnie i republikański prezydent nie będzie nawet udawał, że martwi go humanitarna sytuacja w Gazie czy na Zachodnim Brzegu. Wyborcy nie zawsze kierują się jednak racjonalnymi kalkulacjami i w listopadzie mogą nas czekać bardzo różne scenariusze.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek