W krótkich przerwach między uderzeniami bomb lotniczych słychać świst artylerii i bzyczenie dronów. Rosjanie wkroczyli na obrzeża Wołczańska i zaczęli od terroru miejscowej ludności. W mieście - egzekucje i porwania. W ukraińskich okopach – wściekłość.
DUCH PRZECIW ŻELAZU
Po kilku dniach zaciętych walk na pierwszej linii frontu Mykoła wrócił na bazę, czując mieszankę wyczerpania i satysfakcji.
Jego specjalny batalion szturmowy "Ares" – część Ukraińskiej Armii Ochotniczej - walczy w Wołczańsku od pierwszego dnia rosyjskiej ofensywy. Około godz. 5 nad ranem 10 maja Rosjanie rozpoczęli gwałtowny atak na obwód charkowski. Przygraniczny pas, który od wielu miesięcy był względnie spokojny, nagle stał się najgorętszym odcinkiem frontu w Ukrainie.
Rosjanie błyskawicznie zajęli opustoszałe przygraniczne wsie i dotarli do Wołczańska, niegdyś 20-tysięcznego miasta, położnego 5 km od granicy. Rozpoczęły się ciężkie walki.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Cios w Rosjan na Krymie. Zdjęcia satelitarne nie pozostawiają wątpliwości
– Mógłbym to porównać do obrony Bachmutu. Rosjanie walczą masą. Jednocześnie atakują 500-kilogramowymi bombami lotniczymi, artylerią, dronami. W tym czasie ze wszystkich stron naciera piechota. My walczymy bardziej duchem niż żelazem – mówi Mykoła, który dowodzi szturmową rotą.
Według niego Rosja, jak już robiła to wiele razy, rzuciła na pierwszą linię frontu mięso armatnie. Ukraińskie pozycje atakują głównie byli więźniowie z jednostki Szturm-Z, a wspiera ich oddział z obwodu moskiewskiego.
- Rosjanie, których złapaliśmy, opowiadają, że otrzymali rozkaz zajęcia Wowczańska w dwa dni. Standard, to wszystko już było – mówi Mykoła. - Toczymy walki o każdy budynek, każdą ulicę.
NIEKOŃCZĄCY SIĘ DZIEŃ
Ukraina zatrzymała Rosjan w północnej części Wowczańska. Nie wiadomo, jak dużą część miasta kontrolują. Według żołnierzy, z którymi rozmawiała WP, jest to obszar kilku ulic.
- Po tygodniu zaciętych walk osiągnęliśmy kruchą stabilizację frontu - mówi Andrij, dowódca baterii artyleryjskiej 57. Oddzielnej Brygady Piechoty Zmotoryzowanej.
Przez pierwsze dni rosyjskiej ofensywy w obwodzie charkowskim Andrij i podległa mu 40-osobowa jednostka pracowali bez przerw na sen. Każda z samobieżnych polskich haubic typu Goździk w ciągu doby oddawała 50-60 strzałów.
- Tydzień zlał się w jeden długi, niekończący się dzień, w którym bez przerwy niszczyliśmy rosyjską piechotę i sprzęt. Na szczęście mieliśmy amunicję. Nie wiem, czy to już pomoc z Zachodu, czy strategiczne zapasy, które czekały na rosyjską ofensywę – mówi Andrij.
Ukrainie udało się zahamować marsz Rosjan, ale Wowczańsk nadal jest pod nieustannym ostrzałem. Żołnierze liczą, że Rosjanie każdego dnia zrzucają 30-40 bomb lotniczych. Do tego co kilka minut spadają pociski artyleryjskie i moździerzowe, atakują drony. Co najmniej 80 proc. miasta zostało zniszczone.
Wowczańsk już raz był okupowany przez Rosję. Miasto zostało zajęte w pierwszy dzień inwazji 24 lutego 2022 roku, a następnie wyzwolone podczas ofensywy jesienią tego samego roku.
- Wiele osób wtedy postanowiło zostać w swoich domach. Teraz nawet najtwardsi uciekają z miasta. Takiego ostrzału jeszcze nikt nie widział. Rosjanie zrozumieli, że nikt ich tu nie oczekuje. Już nie udają wyzwolicieli. Stosują metodę spalonej ziemi – mówi Hryhorij Szczerbań, wolontariusz i koordynator Kharkiv Media Hub, organizacji koordynującej pracę dziennikarzy w obwodzie.
CHAOTYCZNA EWAKUACJA
Od pierwszego dnia ofensywy najpierw żołnierze, a potem policja ewakuowali cywilów z terenów ogarniętych walkami. Autokarami, samochodami, sprzętem opancerzonym wywozili tysiące ludzi.
Hryhorij oraz inni wolontariusze ruszyli na pomoc.
- Od razu wyruszyliśmy na miejsce. Już wtedy sytuacja była napięta, ale ludzie nie mogli pogodzić się z tym, że muszą opuścić swoje domy – mówi.
Słupy czarnego dymu zasłaniają niebo, obok pali się dom sąsiada, a kobieta, po którą przyjechał Hryhorij, płacze pod płotem. Boi się zostać w ostrzeliwanym mieście, ale nie chce porzucać domu. Świst ostrzału, bzyczenie dronów. Szybko, szybko, na ziemię.
A ona jak w amoku zamyka furtkę na trzy spusty, jakby to mogło uchronić dom przed rosyjskimi pociskami.
76-letnia Olga też nie chciała wyjeżdżać. 10 maja nad ranem kuliła się przerażona w swoim łóżku. Bała się wyjść na zewnątrz i zobaczyć, że ulica, na której mieszka od 20 lat, obróciła się w gruzy.
- Ostrzał był tak intensywny. Myślałam, że nie uchował się ani jeden budynek – mówi Olga.
Jeden z pocisków zerwał dach i zniszczył zewnętrzną ścianę w jej małym piętrowym domu z czerwonej cegły. Gruz zasypał kwiaty w ogrodzie.
- Zadzwoniłam na policję, ale oni powiedzieli, że jest dużo rannych i nie mogą przyjechać. Dzień mijał, zapadał zmrok, a ja stałam przy zniszczonym domu, nie wiedząc, co robić dalej, dokąd mam iść.
Przed domem Olgi zatrzymał się czerwony samochód. Hryhorij powiedział, że przyjechał ją zabrać. Olga zgodziła się wyjechać dopiero po godzinie.
- Zostawiłam całe swoje życie, miejsce, które kochałam najbardziej na świecie. Wzięłam ze sobą tylko bieliznę na zmianę i sama nie wiem, po co - zimową czapkę oraz kozaki.
WYPALONA ZIEMIA
Olgą zaopiekowali się krewni z Charkowa. Tysiące innych osób nocują w hostelach albo od razu wyjeżdżają na zachód Ukrainy. Wielu podobnie jak Olga, nie ma już dokąd wracać.
Według Mykoły w Wowczańsku wciąż może pozostawać około 300 mieszkańców. Ich ewakuacja staje się z dnia na dzień trudniejsza.
- Podczas ostatniego wyjazdu do Wowczańska musieliśmy wcześniej zakończyć ewakuację. Rosjanie polują na samochody wolontariuszy. Dron kamikadze śledził nas przez wiele kilometrów. Mieliśmy szczęście, że rozładowały się mu baterie – mówi Hryhorij.
Kilka dni temu Rosjanie uderzyli bombą kasetową w przejściowy punkt ewakuacyjny, oddalony o kilka wsi od Wowczańska. Zatrzymywali się tam wolontariusze, dziennikarze, ratownicy, miejscowe władze. Po tym ataku 28-letni lekarz jest w ciężkim stanie, a kolejne pięć osób odniosło obrażenia różnego stopnia ciężkości.
Grygorij: - Rosja stosuje metodę spalonej ziemi, terroru i zastraszania. Nie oszczędza nikogo.
Wiadomo, że Rosjanie zabili dwóch wolontariuszy, którzy, nie informując nikogo, pojechali na ewakuację do północnej części miasta. Nagrania z drona sugerują, że wolontariusze napotkali rosyjską grupę dywersyjną, która ostrzelała ich auto, a następnie je podpaliła.
- Od naszego zwiadu wiem, że Rosjanie wykorzystują miejscowych jako żywe tarcze. Trzymają ich w piwnicach, w których sami mają bazy – mówi Mykoła.
Według niego po wkroczeniu na obrzeża Wowczańska Rosjanie zaczęli robić to, co potrafią najlepiej – terroryzować cywilów. Kobiety jako tarcze osłaniają żołnierzy, mężczyźni są porywani i katowani. Ukraińska policja ma dowody na to, że Rosjanie rozstrzeliwali cywilów.
PRAWDA POŚRODKU
Wowczańsk pod rosyjskimi bombami kurczy się z godziny na godzinę. Ale w samej Ukrainie trwa poszukiwanie winnych tego, że Rosjanie tak szybko dotarli do miasta.
O ofensywie na Charkowszczyznę mówiło się od co najmniej miesiąca. W tym czasie władze obwodu wielokrotnie zapewniały, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Solidne linie obrony, fortyfikacje, okopy. 10 maja okazało się, że Rosjanie przekroczyli granicę niemal spacerem.
Kilka dni później prezydent Wołodymyr Zełenski zwolnił dowódcę wojsk operacyjno-taktycznych na charkowskim kierunku. Oliwy do ognia dolał Denys Jarosławskyj, były policjant z Charkowa z politycznymi aspiracjami, podejrzany w sprawie o porwanie, a obecnie żołnierz z dużymi zasięgami w mediach społecznościowych.
"W ciągu dwóch lat na granicy z Rosją mogły powstać betonowe fortyfikacje trzy piętra pod ziemią. A nie było nawet min. Dochodzimy do wniosku, że jest to albo szalona korupcja, albo celowy sabotaż!" – napisał Jarosławskyj. Dodał też, że 125. Brygada Obrony Terytorialnej samowolnie porzuciła pozycje przez brak należytych umocnień.
Na tle zaciętych walk 40 km od Charkowa chwytliwy post Jarosławskyjego błyskawicznie się rozprzestrzenił. W wielkich światowych mediach pokroju BBC i "The New York Times" pojawiły się całe artykuły na podstawie jego relacji, opisujące "przerażającą" korupcję i niemal upadek ukraińskiego wojska. Z kolei to podchwyciła ukraińska opozycja i związani z nią eksperci, by atakować Zełenskiego.
Sami żołnierze mają mieszane uczucia.
- Zbyt dużo jest spekulacji. Prawda jest pośrodku – mówi Stepan, jeden z dowódców szturmowego batalionu "Ares".
Według niego dowództwo wiedziało o szykującej się ofensywie. "Ares", podobnie jak część 57. brygady, przeniesiono pod Wowczańsk jeszcze na początku maja. Pozycje były przygotowane, batalion musiał je jedynie dostosować. A z kolei artylerzyści Andrija musieli sami ściąć bale, ściągnąć rolnika z traktorem i wybudować siedem ziemianek.
Stepan: – Być może nasze siły były niewystarczające. Ale byliśmy na miejscu i czekaliśmy na uderzenie Rosjan.
ROZLICZANIE
Według Stepana rosyjska ofensywa naprawdę zaczęła się już w nocy 4 maja. Wtedy Rosjanie zaczęli atakować ukraińskie pozycje w przyfrontowych wsiach.
- Wszystko było jak w radzieckim podręczniku – mówi.
Najpierw atakowały niewielkie grupy piechoty, szukając słabego miejsca w obronie. Kiedy je znajdywali, wracali większą grupą ze wsparciem artylerii i lotnictwa.
- Nie wiem, jak przeszli przez pola minowe. Może ich nie było, ale równie dobrze Rosjanom mogli pomóc miejscowi. Nikt inny nie zna lepiej ścieżek i dróg – uważa Stepan.
Z kolei zdaniem Andrija było z góry wiadomo, że utrzymanie pozycji w odległości kilku kilometrów od granicy będzie niewykonalnym zadaniem. Żołnierze pod ciągłym ostrzałem, w tym bomb lotniczych, w końcu musieli się wycofać.
- Nikt o zdrowych zmysłach nie oczekiwał, że tuż pod nosem Rosjan uda się zbudować betonowe bunkry. Przy powszechnym obecnie użyciu dronów i artylerii każda koparka, która pojawiłaby się w tej okolicy, zostałaby natychmiast zaatakowana. Budowanie betonowych konstrukcji ma sens dopiero 40 km w głąb tyłów – wyjaśnia.
Podobnego zdania jest Oleg Żdanow, emerytowany ukraiński pułkownik i ekspert wojskowy.
- Na pierwszej linii frontu nie mogły powstać fortyfikacje, ale w 5-10-kilometrowym pasie granicznym powinna być linia zabezpieczająca z rowami przeciwczołgowymi, drutami kolczastymi, stalowymi jeżami, betonowymi "zębami smoka" oraz polami minowymi. Te zabezpieczenia mogły zatrzymać Rosjan, dając naszej artylerii czas na pracę. Teraz każdy chciałby usłyszeć odpowiedź na pytanie: Dlaczego betonowe przeszkody walały się na poboczach dróg 15 km od granicy? – mówi Żdanow.
LEWE SKRZYDŁO
Ukraina zaczęła budować fortyfikacje dopiero pod koniec 2023 roku i do dziś nie stworzyła jednej instytucji, która kontrolowałaby ten proces. W bardziej niebezpiecznych miejscach fortyfikacje wznosi wojsko, a w tych mniej niebezpiecznych – prywatne firmy oraz miejskie administracje wojskowe.
- Kiedy jakaś brygada wchodzi na przygotowane pozycje, dowódca podpisuje akt ich przyjęcia – mówi Andrij.
W swoim głośnym poście Jarosławskyj opisał jako fakt plotkę, która od pewnego czasu krążyła na froncie. Dowódca 125. brygady miał nie chcieć odebrać pozycji pod Wowczańskiem, bo nie odpowiadały one temu, co było opisane w papierach, ale został do tego zmuszony. To tylko dodatkowo podkręciło i tak wrzącą atmosferę.
- Słyszeliśmy te plotki, ale nie potraktowałem ich poważnie. Nie ma na to żadnego dowodu - podkreśla Andrij.
Dowództwo 125. brygady oskarżyło Jarosławskyjego o szerzenie rosyjskiej propagandy i dezinformacji "czy to z braku wiedzy, czy z premedytacją". Jeden z dowódców brygady w rozmowie z WP przyznał, że żołnierze opuszczali pozycje pod naporem rosyjskiego lotnictwa. – Od 500-kilogramowych bomb żaden bunkier nie uratuje. Od dwóch lat bronimy Ukrainy na najgorętszych odcinkach. Brygada jest przetrzebiona, jako uzupełnienie dostajemy tylko emerytów i przewlekle chorych, którzy w ogóle nie powinni znaleźć się na pierwszej linii frontu. Mimo to żaden z nich nie odmówił wykonania zadania.
- Pozycje opuściła tylko część jednostki. Wynika to ze zbiegu wielu czynników - mówi Rusłan Mykuła, współtwórca projektu Deep State Map – opartej na białym wywiadzie, czyli open-source intelligence (OSINT) interaktywnej mapy, która na bieżąco pokazuje sytuację na froncie.
Według Mykuły część brygady, która broni wsi Zełene na północ od Wowczańska, wytrzymała rosyjskie uderzenie i tam linia frontu prawie nie drgnęła. Problem pojawił się na lewym skrzydle, koło wsi Strilecza.
- Tam oddelegowano oddziały strzeleckie. Dla zrozumienia: w 2022 roku mobilizowano zbyt dużo ludzi i zamiast tworzyć rezerwy dla brygad zmechanizowanych, tworzono bataliony strzeleckie. Przeszkolenie mieli minimalne, uzbrojenie - karabiny. Dużą wytrwałością te jednostki się nie wyróżniały i do końca zeszłego roku raczej unikano rzucania ich na pierwszą linię frontu.
Taki właśnie oddział trafił pod Wowczańsk. Kiedy zaczęła się ofensywa i intensywny ostrzał, okazało się, że pozycje nie są wzmocnione, a dowództwo brygady nie odpowiada na prośby o wsparcie.
- Mogliby utrzymać się przy mądrej asekuracji artylerii i zwiadu powietrznego. Nie otrzymali tego. Wielu zostało zabitych, część trafiła do niewoli, inni podjęli decyzję o wycofaniu się. Zrobili wszystko, co było w ich mocy – mówi Mykuła.
Po nagłym wycofaniu się piechoty z 125. brygady Andrij i jego jednostka znaleźli się w potrzasku.
- Byli zabezpieczeniem naszego lewego skrzydła. Kiedy opuścili pozycje, Rosjanie podeszli na odległość trzech kilometrów od nas. Operujemy dużymi haubicami, które są łatwym celem dla artylerii i dronów. Sytuacja była krytyczna. Uratowała nas tylko rzeczka (Charkiw – red.), która zwolniła marsz Rosjan, oraz dobra organizacja. Wiedzieliśmy, jak postępować. Wycofywaliśmy sprzęt stopniowo - mówi Andrij.
TRON DLA PUTINA
Teraz załoga Andrija stacjonuje w odległości 6-8 kilometrów od Wowczańska.
- Najgorsze już mamy za sobą. Ale gdyby Rosjanie przerwali nasze linie obrony w pierwsze dwa dni ofensywy, powstrzymać ich byłoby ciężko.
Intensywność walk w Wowczańsku i okolicy stopniowo spada, ale zdaniem Olega Żdanowa Rosjanie, choć nie zajęli miasta, to jednak osiągnęli swój cel taktyczny - odciągnąć ukraińskie rezerwy z innych odcinków frontu.
- To jest jak gra w szachy – mówi Żdanow.
Kilka miesięcy temu ochotnicze oddziały Rosjan, które walczą po stronie Ukrainy, zaczęły atakować przygraniczne wsie w Rosji. Ostrzały Szebiekina i Biełgorodu zmusiły Kreml do ściągnięcia części sił z kierunku kupiańskiego, gdzie trwały zacięte walki. Odciążyło to Ukrainę w okresie największego głodu amunicji. – Nie zrobiło nam się lżej, ale sytuacja się nie pogarsza – mówił w kwietniu w rozmowie z WP dowódca artylerii na kierunku kupiańskim.
- Problem rosyjskich oddziałów ochotniczych polega na tym, że nie tworzą klarownej linii frontu, tylko działają jako grupy dywersyjne. To pozwoliło Rosji przetrzebić ukraińskie jednostki i zacząć ofensywę – wyjaśnia Mykuła.
Teraz to Ukraina ściąga rezerwy pod Wowczańsk, osłabiając inne kierunki. To jednak może być dopiero początek rosyjskiej ofensywy. Już wcześniej gen. Kyryło Budanow, szef wywiadu wojskowego, przypuszczał, że Rosja może otworzyć kolejne dwa fronty na północy.
- Widzimy, że gromadzą ludzi i sprzęt w okolicach Kozaczej Łopani w obwodzie charkowskim oraz Biłopilla w obwodzie sumskim, więc te obawy są całkowicie uzasadnione – mówi Mykuła.
Jednocześnie, jak zwraca uwagę Żdanow, intensywność walk na południu koło Staromajowskiego, gdzie wcześniej sytuacja była względnie spokojna, gwałtownie wzrosła. To samo dzieje się na kierunku kupiańskim – liczba ataków wzrosła dwukrotnie, Rosjanie odnoszą małe sukcesy.
Blokując ukraińskie rezerwy na południu i północy, Rosjanie prawdopodobnie chcą osiągnąć swój główny cel strategiczny – zająć cały Donbas.
- Obwód ługański okupowali praktycznie w całości, z wyjątkiem kilku wsi. Ale w obwodzie donieckim pod kontrolą Ukrainy wciąż pozostaje duża aglomeracja – Kramatorsk, Słowiańsk, Drużkiwka i Kostantyniwka oraz satelity Pokrowsk i Myrnohrad – mówi Mykuła.
Po zajęciu Awdijiwki Rosjanie parli w kierunku Pokrowska, ale teraz utknęli we wsi Oczeretyno. Znacznie bardziej niebezpieczna sytuacja jest pod Czasiw Jarem, który jest wrotami do Kramatorska, obecnie największego miasta ukraińskiego Donbasu. Rosjanie stoją na rogatkach Czasiw Jaru, ale brakuje im sił, żeby dokonać szturmu miasta.
Mykuła: - Ukraina trzyma linie obrony, ale jeśli rezerwy będą rozciągane na kolejne fronty, w końcu może ich zabraknąć.
Sytuację dodatkowo utrudnia to, że zachodnia pomoc dopiero zaczyna docierać do Ukrainy.
- Amunicję można w miarę szybko dostarczyć na front, ale ciężki sprzęt wojskowy prawdopodobnie trafi tam dopiero w lipcu – zaznacza Żdanow. – Na razie inicjatywa jest po stronie Rosjan. Będą bili się o każdy metr naszej ziemi, bo uwierzyli, że ta zbrodnicza wojna jest jak ich Wielka Ojczyźniana. Pozwoliliśmy Putinowi, by wychował kolejne pokolenia w duchu rosyjskiego imperializmu. Teraz każde zdobyte wieś i miasto są cegiełką pod jego tron jako cara-imperatora. Oni się nie zatrzymają.
Tatiana Kolesnychenko jest dziennikarką Wirtualnej Polski.