Kiedy w USA Republikanie i Demokraci kłócili się o transzę pomocy dla Ukrainy, front dotarł na przedmieścia Czasiw Jaru. To małe miasto, położone na strategicznej wyżynie, jest jak wrota do Donbasu. Ten, kto będzie je kontrolować, zadecyduje o życiu lub śmierci ostatnich dużych ośrodków miejskich w obwodzie donieckim.
Najcięższa jest noc przez wymarszem na pozycje. Anton, 41-letni inżynier IT z Winnicy, szykował się na najgorsze.
Lekko zgarbiony, stał na dziedzińcu wiejskiej chaty pod Konstantynówką. W głowie miał mętlik. Nadzieję, że jakoś się uda, gasiła świadomość ostatnich godzin życia. Strach ściskał wnętrze.
Konstantynówka albo Konstacha - jak nazywają ją miejscowi i żołnierze, stała się miastem granicznym. Na zachód stąd jest życie.
Drużkiwka, Kramatorsk i Słowiańsk to ostatnie duże miasta Donbasu, które uchowały się przed Rosją. Choć codziennie ostrzeliwane, to jednak wciąż żywe.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ataki na bazy w Rosji? "Nie tylko prawo, ale obowiązek Ukrainy"
Na wschód od Konstachy jest już tylko śmierć i gruzy. Leżący 25 kilometrów dalej Bachmut konał długo i w męczarniach. Z Czasiw Jaru Rosja upuszcza życie znacznie szybciej. I dzień po dniu zbliża się do zdobycia tego miejsca.
Kiedy amerykańscy Republikanie miesiącami blokowali pomoc wojskową dla Ukrainy, front dotarł na rogatki miasta. Szybko stało się nową obsesją Moskwy. Według ukraińskiego dowództwa wojsko rosyjskie otrzymało nakaz: zająć Czasiw Jar do 9 maja. By Władimir Putin mógł ogłosić sukces w dzień zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. I choć może żaden budynek w mieście się nie uchowa do tego czasu, to Rosjanie powiedzą i przyklasną: strategiczna wyżyna zdobyta.
Porażka też będzie miała konsekwencje wojskowe. Kontrola ogniowa nad Konstachą, Drużkiwką i Kramatorskiem zostanie wtedy dopięta, a front będzie mógł mielić dalej. Aż do skutku, czyli "zjednoczenia" ruin Donbasu pod rosyjską flagą.
Rosjanie atakują więc wściekle. Lotnictwem, artylerią, dronami, piechotą. Ukraińcy się bronią. Bez artylerii i bomb, wczepieni w ostatnie ulice pobliskich wiosek.
Mer bez miasta
Mer Czasiw Jaru zaprasza nas do kawiarni w Kramatorsku. Serhij Czaus, energiczny 43-latek ubrany w kolory khaki, od prawie roku nie ma ani biura, ani domu.
Dopóki trwały walki o Bachmut, przez Czasiw Jar przechodziły główne linie zaopatrzenia. Miasto obrywało już wtedy rykoszetem. Rakiety i artyleria spadały gdzie popadnie, Niszczyły infrastrukturę krytyczną i obiekty wojskowe równie często, jak budynki mieszkalne. Jedna rakieta, jeden blok, 47 zabitych cywilów.
W końcu rosyjskie pociski dosięgły i ratusza. - Ciężko patrzeć, jak twoje miasto znika z mapy. W Czasiw Jarze nie został ani jeden cały budynek. 80 procent ma uszkodzenia krytyczne - wylicza Czaus. - Miałem w Czasiw Jarze dużą rodzinę. Rodziców, rodzeństwo, siostrzeńców. Teraz wszyscy jesteśmy bomżami (bezdomni - red.) - mówi.
Czaus odprawił rodzinę na zachód Ukrainy, a sam przeniósł się do Kramatorska. Zamiast garnituru zakłada kamizelkę i kask. Do opancerzonej furgonetki pakuje ciepłe posiłki, chleb i wodę. I gna do Czasiw Jaru dzień po dniu.
W marcu z miasta przymusowo - często dosłownie - ewakuowano wszystkie dzieci. Gorzej jest z dorosłymi. 700 osób z 13 tysięcy mieszkańców wciąż odmawia opuszczenia domów. Mieszkają na polu bitwy.
- 85 proc. z nich to seniorzy. Mówię im prawdę: teraz mogę was zabrać w bezpieczne miejsce, ale jutro takiej możliwości już może nie być. Nie chcą. Wolą zginąć, ale u siebie w domu. Musimy uszanować ich wolę - mówi z żalem.
Kanał
Czasiw Jar nauczył się żyć bez prądu, gazu, wody i internetu. Większość mediów odłączono jeszcze rok temu. Żeby miejscowi jakoś przetrwali zimę, wolontariusze zaopatrzyli ich w generatory prądu i drewno opałowe.
W najbardziej wysuniętej na zachód dzielnicy (czyli najdalej od linii frontu) wciąż działa jedyny sklep. Jest też punkt, w którym można zjeść ciepły posiłek, naładować telefon i skorzystać z internetu. Miejscowi przychodzą, choć wyprawa po jedzenie lub kilka procent baterii więcej może kosztować ich życie.
Eksplozje powtarzają się co kilka sekund. Raz po raz nad blokami pojawiają się nowe pióropusze dymu. Powietrze w Czasiw Jarze pachnie prochem i dymem. Huczy tu od dronów, drży od rosyjskich odrzutowców.
Rosyjscy piloci wiedzą, że Ukraina wyczerpała amunicję do obrony przeciwlotniczej, więc bezkarnie zrzucają bomby na miasto. Jedno uderzenie, blok mieszkalny znika. Ważące od 500 do 1500 kilogramów pociski każdego dnia zmieniają krajobraz miejscowości. Budynki, które wczoraj mijałeś, dziś są tylko kupą cegieł.
- Teraz do artylerii, bomb i dronów doszły pociski zapalające. Rosjanie wypalają ulicę po ulicy - mówi Czaus.
Taktyka ta znana jest jeszcze z czasów walk o Bachmut. Rosjanie niszczą każdy budynek, który mógłby być schronem dla żołnierzy. Liczą, że jeśli przerwą obronę, odrzucą Ukraińców od razu za wzgórze.
Na mapie Czasiw Jar wygląda jak warmińskie jezioro - rozlane na liczne zatoki, podzielone wyspami oraz pasmami lasów i parków. Zachodnia część miasta jest właśnie położona na wzgórzu. W najwyższym punkcie sięga 247 metrów n.p.m. Dla porównania Konstacha, Słowiańsk i Kramatorsk leżą na wyżynie nie sięgającej wyżej niż 125 metrów.
Tylko jedna, najbardziej wysunięta na wschód dzielnica jest oddzielona od reszty miasta sztucznym kanałem Siwerski Doniec-Donbas. Szturmując miasto Rosjanie musieliby przekroczyć kanał i wdrapać się na wzgórze. - Dlatego zniszczyli w całości dzielnicę Kanał. Tam już nie ma dosłownie nic. Tylko zgliszcza. Żaden cywil nie tam nie przetrwa - mówi Czaus.
Głód
Front zbliżał się do Czasiw Jaru od sierpnia. Wtedy Ukraińcy ruszyli do kontrataku. - Plan był taki, by przygotować przyczółki do natarcia na Bachmut - mówi WP Rusłan Mykuła, jeden z założycieli DeepStateMap - interaktywnej mapy, która jest jednym z głównych otwartych źródeł informacji o sytuacji na froncie.
Od północy wojska ukraińskie wyzwoliły i umocniły się w Kliszczijiwce. A od południa nacierały na Berhiwkę. - Nikt wtedy nie myślał o budowaniu linii obronnych wokół Czasiw Jaru. Piechota aktywnie szturmowała Berhiwkę. Doszła nawet do centrum wsi. Ale potem wszystko poszło odwrotnie niż zakładano - tłumaczy.
Ukraińcom zabrakło artylerii, by zająć mocne pozycje. Rosjanie odbili szturm i sami ruszyli do kontrataku. - Stopniowo nas wypychali, aż znaleźli się na przedmieściach Czasiw Jaru - wyjaśnia Mykuła.
Brak mocnych linii obronnych i głód amunicji umożliwił Rosji postępy na całej linii frontu. Według waszyngtońskiego Instytutu Studiów nad Wojną (ISW) od rozpoczęcia ofensywy w październiku 2023 roku wojsko rosyjskie zajęło kolejnych 505 kilometrów kwadratowych terytorium Ukrainy. Obszar porównywalny do powierzchni Warszawy.
- Amunicji zawsze brakowało, ale tak źle jak teraz nigdy nie było. Nawet na początku inwazji - mówi "Szajtan", dowódca załogi samobieżnej haubicy 2S1 Goździk.
W niektórych jednostkach dzienny przydział pocisków zmniejszył się ze 120 do zaledwie 10-15 dziennie. - Widzimy cel, ale zaatakować go nie możemy. Jeśli zużyjemy dziś więcej amunicji, postawi to pod znakiem zapytania następny dzień i naszą zdolność obronienia pozycji. Potrzebujemy co najmniej pięć razy więcej pocisków, by odbijać rosyjskie szturmy. To kosztuje, ale to cena za życie chłopaków - mówi 29-letni dowódca Antona, pseudonim "Agronom".
Bieg
Nad Konstachą właśnie zapadał zmrok, Anton dopalił papierosa. Wziął głęboki wdech i wszedł do wiejskiej chaty, która służy jego jednostce jako baza.
Dziś na pozycję wyruszą z Oleksijem i grupą innych żołnierzy, stacjonujących w pobliżu. Kamizelka, hełm, plecak. I najważniejsze: próba przekształcenia strachu w adrenalinę.
Od kiedy Rosjanie zaczęli masowo używać dronów, dotarcie na pozycje - a potem ich bezpieczne opuszczenie - stało się bardziej niebezpieczne, niż samo przebywanie w okopach. Żołnierze, których ma zmienić jednostka Antona, już drugą dobę nie mogą wyjść na rotację. Właśnie przez nieustające ataki i zagrożenie.
Dlatego też ewakuacja rannych odbywa się tylko pod osłoną nocy. Często dopiero po kilku dniach, ponieważ artylerii brakuje również do osłony ewakuacyjnych karetek. Ranni umierają bez pomocy medycznej. Żywym pozostaje liczyć na szczęście.
Jeden z żołnierzy piechoty 67 brygady, która broniła pozycji pod Czasiw Jarem, opowiedział WP, że jego jednostka trzy dni czekała na ewakuację rannego. W tym czasie noga rannego żołnierza zzieleniała i prawdopodobnie nadawała się już tylko do amputacji. Sam żołnierz ciągłe prosił o wodę, ale zapasy dawno się wyczerpały. Wsparcie dronem zrzuciło wodę w butelkach, ale wyjście z okopu po nią oznaczało pewną śmierć.
Anton czuje jak serce mu dygocze, a adrenalina rozsadza.
Transporter opancerzony pędzi na pełnej prędkości. Przystanek tuż przed kanałem. Żołnierze wyskakują. Szybko, szybko, jeden po drugim. W odstępie około 50 metrów od siebie, by uniknąć ryzyka rażenia całej grupy w jednym momencie. Teraz w kompletnej ciszy i ciemności, przez pola i wąwozy z plecakiem ważącym 40 kilogramów.
Szturm
Nad ranem jednostka Antona dociera na pozycje. Ziemia drży od wybuchów. Na tym odcinku frontu szturmy powtarzają się mniej więcej co 3, może 4 godziny.
Rosjanie atakują małymi grupami. Gaz do dechy i prosto na pozycje lecą dwa transportery opancerzone. W ruch idzie wszystko, co mają w arsenale.
Popłoch w okopach. Ukraińcy podrywają drony. Jeden transporter trafiony. Z drugiego wyskakuje kilkunastu Rosjan, biegną w kierunku okopów. Serie z karabinów maszynowych. Ciała opadają bezwładnie.
- Atak trwa 20 minut. Tyle, ile utrzymuje się zasłona dymna. Kiedy znika, Rosjanie wracają. W tym czasie tracą do 70 proc. żołnierzy - mówi Agronom.
Nadzieja
- Przygotowanie ustaw trwało długo, ale ostatecznie Ameryka zrobiła to, co zawsze - stanęła na wysokości zadania - ogłosił uroczyście Joe Biden.
24 kwietnia prezydent USA podpisał pakiet pomocowy dla Ukrainy w wysokości 61 miliardów dolarów. Kilka dni wcześniej amerykańska Izba Reprezentantów przegłosowała odpowiednią ustawę. Komentując te wydarzenia tygodnik "The Economist" złośliwie przytacza słowa byłego premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla: "Na Amerykanów zawsze można liczyć, że postąpią właściwie - po wyczerpaniu wszystkich innych możliwości".
Na froncie radość. - Będzie broń! Koniec frustracji. Wreszcie zaczniemy pracować - mówi zadowolony Agronom.
Nikt jednak nie łudzi się, że amerykańska pomoc spowoduje przełom. - Bez odrzutowców, kontroli w powietrzu i zwiększenia liczebności wojska - nie wygramy. Ale przynajmniej teraz mamy świadomość, że są zapasy na przyszły rok i żaden czarny scenariusz się nie ziści - dodaje żołnierz.
Amunicja i obrona przeciwlotnicza zmniejszą dominację Rosjan. Przy dobrych wiatrach latem nowi poborowi ruszą na front do kontrataku, by odzyskać to, co Rosja zdołała zająć w czasie wielkiego głodu amunicji.
- Pytanie, co teraz zrobi Rosja - mówi z kolei Mykuła. Zanim broń dotrze do frontu, minie co najmniej kilka tygodni. Według WSI w tym czasie nacisk na Czasiw Jar się zwiększy. Rosjanie będą próbowali zająć jak najwięcej, by stworzyć przyczółki do letniej ofensywy. Niewykluczone, że będzie ona jednocześnie odbywać się w kierunku Pokrowska oraz Konstachy, Drużkiwki i Kramatorska.
Mykuła:
- W ostatnich dwóch tygodniach sytuacja wokół Czasiw Jaru się ustabilizowała. Wcześniej rosyjskie grupy dywersyjne przenikały za kanał i próbowały tam się okopać. Teraz linia frontu jest nieruchoma. Możliwe, że Rosja szykuje teraz rotację. Widzimy, że ściągają desant do Bachmutu. To elita ich wojsk. Oni potrafią szturmować.
Tekst: Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zdjęcia: Maciej Stanik