PolitykaUnijna doktryna Waszczykowskiego. Sprawdzamy, co oznacza "polityka negatywna"

Unijna doktryna Waszczykowskiego. Sprawdzamy, co oznacza "polityka negatywna"

PiS przegrało w Brukseli, bo zamiast zmontować koalicję, stanęło okoniem. Dlatego Witold Waszczykowski zapowiedział, że... teraz będziemy tak robić częściej. Problem w tym, że w Unii od czasów Traktatu Lizbońskiego niewiele rzeczy da się zablokować. PiS zaczęło więc powoli wycofywać się z ostro antyunijnego kursu.

Unijna doktryna Waszczykowskiego. Sprawdzamy, co oznacza "polityka negatywna"
Źródło zdjęć: © MSZ | M. Jasiulewicz

13.03.2017 | aktual.: 14.03.2017 09:17

Ostra deklaracja

Choć rezultaty szczytu Rady Europejskiej w Brukseli są przez polskie władze przedstawiane jako sukces (choćby podczas fety na lotnisku)
, Witold Waszczykowski zapowiada zmianę nastawienia wobec UE. - Na pewno musimy drastycznie obniżyć poziom zaufania wobec UE. Zacząć prowadzić także politykę negatywną - ogłosił w sobotę na łamach "Super Expressu".

Co prawda minister Waszczykowski mówił już wiele rzeczy, ale załóżmy, że jego deklaracja jest na poważnie. To oznacza gigantyczną wręcz zmianę w polskiej polityce zagranicznej. Kierunek, w jakim będzie zmierzało Prawo i Sprawiedliwość opisujemy w WP Opiniach. To nie będzie wyjście z Unii, ale przesuwanie się na peryferia, osłabianie związków z Brukselą.

Co za nią stoi?

Jak będzie w praktyce wyglądało wdrażanie koncepcji Waszczykowskiego? - Kiedy pojawią się trudne kompromisy to w przeciwieństwie do tych ostatnich 15 miesięcy może być trudniej zbudować ten kompromis z Polską. To jest realne ryzyko dla wszystkich, którzy są zaangażowani w ten proces - mówił wiceminister Konrad Szymański w RMF FM.

Pytany w Polskim Radiu o to, w jakich kwestiach Polska mogłaby blokować decyzje Unii, Waszczykowski odpowiadał: - To się okaże w przyszłości. Nie chciałbym zdradzać teraz taktyki - mówił szef polskiej dyplomacji.

Dementi

Podobnie temat uciął Jarosław Kaczyński podczas konferencji prasowej. Zaznaczał, że PiS nie chce wyjść z UE, ale nie ma też zamiaru "pozostawać w niej na kolanach". Mówił też, że dzięki postawie Beaty Szydło Polska stanęła na czele obozu państw, które nie chcą Unii dwóch prędkości.

Jednak publiczne ogłoszenie, że chce się zmieniać elementarne zasady unijnej gry, bez pewności, że ma się większość, jest dyplomatycznym samobójstwem. O konsekwencjach, które mogą być znacznie poważniejsze, niż nieprzygotowana wojna przeciw Tuskowi.

Krasnodębski dla WP: UE się zmienia

Profesor Zdzisław Krasnodębski, który doradza Jarosławowi Kaczyńskiemu w sprawach międzynarodowych, przekonuje w rozmowie z Wirtualną Polską, że nawoływanie do zmian w Unii jest podyktowane zmieniającą się sytuacją na kontynencie. - Trzeba brać pod uwagę, że UE stoi przed bardzo trudnym okresem, jest w kryzysie, a teraz jeszcze na horyzoncie są Brexit, szczyt rzymski, ważne wybory w kilku krajach - zauważa poseł do Parlamentu Europejskiego z PiS.

- Nieustannie w UE trwa bardzo ostra gra interesów. Przykro, że wielu Polaków tego nie rozumie, a nawet staje po stronie państw, które co prawda są naszymi partnerami w UE, a niekoniecznie mają zawsze takie same interesy jak my - i bezwzględnie je realizują - mówi polityk, komentując reakcje na zeszłotygodniowy szczyt w Brukseli.

Prof. Krasnodębski przekonuje też, że nie ma mowy o burzeniu przez PiS zasad, które działają w UE od dekad. - Te zasady nie zostały wypracowane przez dekady, bo niektóre z nich są zupełnie nowe. Do tej pory nigdy nie było tak, by jedno państwo mogło w sposób tak bezpośredni narzucać swoją wolę innym - co wynika z naruszenia równowagi sił w Europie. UE się zmienia, była inna w 2004 roku, czy jeszcze 5 lat temu. Nie jest to zmiana w dobrym kierunku - mówi prof. Krasnodębski.

Niemcy na czas zawirowań

O potrzebie zmian w UE mówi też dr Małgorzata Bonikowska, prezes Centrum Stosunków Międzynarodowych. - Wszyscy są świadomi konieczności zmian i znalezienia dla Unii Europejskiej rozwiązań instytucjonalnych zapewniających wszystkim państwom członkowskim równe prawa - mówi Wirtualnej Polsce. Ale zaznacza: - Unia Europejska znajduje się dziś „na zakręcie”, dlatego potrzebuje lidera, który przeprowadzi tę organizację przez trudne czasy. Ani Komisja Europejska ani Parlament Europejski nie mają takich prerogatyw – o kluczowych sprawach decydują państwa członkowskie - zauważa.

I dodaje, że tę lukę wypełniają dzisiaj Niemcy. - Naturalnym liderem obecnej UE27, pomniejszonej o Wielką Brytanię ze względu na Brexit, są Niemcy – ze względu na swój potencjał ludnościowy (najliczniejsze państwo członkowskie), ekonomiczny (najsilniejsza gospodarka Starego Kontynentu) i finansowy (największy płatnik netto do budżetu UE). Jednocześnie jednak, ze względu na historyczne obciążenia, nie kwapią się do pełnienia roli przywódcy kontynentu. Jednak trudna sytuacja UE sprawia, iż pozostałe państwa członkowskie są skłonne akceptować silniejszą pozycję Niemiec. Sprzyja temu osobowość obecnej kanclerz Angeli Merkel - zauważa.

Co na to traktaty?

Politycy PiS, z którymi rozmawiamy, po szczegóły planu odsyłają na aleję Szucha, czyli do siedziby MSZ. A tam na razie nie widać żadnego planu, poza sypaniem piachu w unijne tryby. A to może i będzie uciążliwe dla unijnych hegemonów, ale na pewno ich nie zatrzyma. Tak jak polski sprzeciw nie zatrzymał ich w czwartek.

- Dla naszych europejskich partnerów jest niezrozumiałe, że próbujemy forsować nasze stanowisko pomimo braku poparcia innych. Unia Europejska jest oparta na ciągłych negocjacjach i kompromisach, zawieranych w różnych sprawach. Każdy z krajów, także Polska, powinien walczyć o swoje racje i pilnować własnych interesów, jednak liczy się skuteczność. Jeśli nie mamy zwolenników w jakieś kwestii, powinniśmy ją przeformułować - komentuje prezes Centrum Stosunków Międzynarodowych.

A wszystko z powodu Traktatu Lizbońskiego, który w miejsce systemu głosów ważonych, bardzo korzystnego dla Polski, wprowadził podwójną większość. Zgodnie z nią decyzje podejmuje się głosami co najmniej 16 z 28 krajów reprezentujących co najmniej 65 procent liczby ludności. Tak więc w pojedynkę Polska nie może zablokować większości decyzji.

Od kwietnia sytuacja będzie jeszcze trudniejsza, bo znika okres przejściowy, zgodnie z którym państwo członkowskie mogło zażądać głosowania według starych zasad. Według opisanej powyżej procedury podejmuje się ok. 80 procent decyzji w Radzie Europejskiej.

Ograniczona jednomyślność

Jest część spraw, w których potrzebna jest jednomyślność. To m.in. zagadnienia związane z wspólną polityką zagraniczną (dzisiaj wciąż szczątkową), członkostwem w UE (na razie nie widać na horyzoncie rozszerzenia) czy finanse UE. Obecna perspektywa finansowa obowiązuje do 2020 roku, więc i tutaj pole do popisu dla Witolda Waszczykowskiego nie jest duże.

- Przyjęcie konkluzji na szczycie UE w Rzymie 25 marca powinno się odbyć w drodze konsensusu, a więc współpracy wszystkich państw – w tym Polski - przy ich formułowaniu i uzgadnianiu, a potem ich podpis. Jeśli Polska się sprzeciwi, pozostałe kraje będą szukać rozwiązania umożliwiającego Unii dalsze prace z pominięciem Polski – na przykład poprzez podjęcie decyzji o wykluczeniu jej z glosowań Rady na podstawie art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej (procedura monitorowania praworządności) - tłumaczy dr Bonikowska.

Ostry antyunijny kurs się w Polsce nie sprawdzi. Dlatego PiS powoli zaczęło wycofywać się z niego i wracać na bardziej centrowe pozycje. Najlepszym dowodem jest poniedziałkowa konferencja Jarosława Kaczyńskiego, który przekonywał, że Polska zostanie w Unii.

Zobacz także
Komentarze (56)