- To był masowy terror mający zastraszyć społeczeństwo białoruskie. Pierwsza doba to było przetrzymywanie nas w kilkaset osób na sali gimnastycznej, gdzie wszyscy musieli leżeć skuci z tyłu i cały czas ktoś był bity, cały czas nas wyzywano. Przynajmniej kilkukrotnie każdą osobę pojedynczo wyciągano na korytarz, żeby ją pobić albo znęcać się nad nią psychicznie czy słownie - mówił w programie "Newsroom" WP fotoreporter Witold Dobrowolski. Był on jedną z wielu osób, które po ubiegłorocznych wyborach prezydenckich na Białorusi trafiły do tamtejszego aresztu. Dobrowolski relacjonował, że wobec zatrzymanych stosowano wówczas też torturę polegającą na wielogodzinnym klęczeniu pod ścianą z rękami uniesionymi za głową. - Myśmy musieli wytrzymać pięć godzin w ten pozycji, ludzie mdleli, błagali, żeby przestać i za to też byli bici - dodał. Jak mówił, później trafił do sześcioosobowej celi, w której przebywały 23 osoby. Prowadzący program Mateusz Ratajczak pytał też o Ramana Pratasiewicza, który miał zostać zmuszony do udzielenia wywiadu w białoruskiej telewizji. Dobrowolski ocenił, że służby są w stanie złamać każdego. - W przypadku służb sowieckich czy postsowieckich z tego co wiemy z historii, to w zasadzie w każdym przypadku pytano, nie "czy" dana osoba się złamie, tylko "kiedy" - odparł fotoreporter. Przypomniał też, że sytuacja Pratasiewicza jest wyjątkowo ciężka, ponieważ służby przetrzymują jego dziewczynę, a jemu samemu grozi kara śmierci.