Szczęśniak: "Konfederacja i Kukiz zatopieni. Ale nie ma się z czego cieszyć" (Opinia)
Prawo i Sprawiedliwość wygrało kolejne wybory. Nie dało się również od prawej flanki, a to był scenariusz z czarnego snu Jarosława Kaczyńskiego.
Przedwyborcze sondaże Konfederacji szybowały do 10 procent, a komentatorzy zakładali się prywatnie, że głosy mogą dobić nawet do 12 proc. Nic z tego. Konfederacja sturlała się pod próg, gdzie spotyka się z Pawłem Kukizem. Cztery lata temu sam Janusz Korwin-Mikke wprowadził czterech europosłów. Posklejanie różnej maści radykałów nie dało zbliżonego efektu.
Nie znajdzie się w Europarlamencie Korwin ("molestowałem w życiu setki kobiet") ani Kaja Godek i Krzysztof Bosak ("homoseksualizm to zboczenie"), Grzegorz Braun ("Unia jest jak ZSRR", "nie będą Niemcy i Żydzi uczyć nas historii"). Przez kilka godzin mandatami cieszyli się Jacek Wilk, Konrad Berkowicz i Janusz Korwin-Mikke. Nad ranem okazało się, że jednak nie będą z brukselskich trybun wykrzykiwać, że Unię Europejską należy zlikwidować. Paweł Kukiz miał parę godzin więcej, by pogodzić się z przegraną.
Najważniejszy wniosek z politycznej przygody Konfederacji brzmi: w Polsce nie można wygrać na ostrej antyunijnej retoryce. Nie można nawet przekroczyć w ten sposób progu wyborczego.
Trump po polsku się nie udał
"Platforma łącząca nacjonalistów, paleokonserwatystów, pseudolibertarian, antyaborterów i prawicowych populistów" — pisał o Konfederacji badacz ruchów radykalnych dr Przemysław Witkowski. Konfederacja zebrała do kupy najróżniejsze lęki i kusiła nimi wyborców. Nieskutecznie.
Zobacz także: Patryk Jaki skomentował wynik wyborów
Wyniki Konfederacji i Koalicji Europejskiej (choć każdy w swojej skali) są dowodem, że strach nie jest najlepszą receptą na sukces. PiS grał lękami (przed gejami i lesbijkami, przed euro), jednak doprawiał je hojnie pozytywną opowieścią o suwerennej Polsce i żyjących w dostatku rodzinach.
Konfederacja zaserwowała wyłącznie bogate menu najróżniejszych niechęci i przegrała z Wiosną, która odwoływała się do pozytywnych emocji, dawała nadzieję.
"Piątka Konfederacji" (nie dla: roszczeń i Żydów, osób LBGT, aborcji, podatków, Unii Europejskiej) — sformułowana przez Sławomira Mentzena podczas konwencji 25 marca 2019 jest bodaj najbardziej skrajnym programem wygłoszonym w polskiej polityce. I być może łamiącym prawo (nawoływanie do nienawiści). Nie jest to zresztą program "made in Poland", bo i Konfederacja to nie jest żadna rodzima innowacja polityczna ani szczególnie oryginalny wkład w zachodnią politykę. Podobne ruchy — łączące skrajnie narodową i skrajnie antykobiecą retorykę działają na Zachodzie — od USA po Niemcy. Jednak w Polsce to się nie udało. Przynajmniej na razie. Dlaczego?
Bo PiS głosi to samo. W sprawie osób LGBT czy aborcji różnic nie ma wcale. A na finiszu PiS umiało nawet wątki antysemickie włączyć do swojego języka. PiS nauczyło się prowadzić grę ze skrajnymi poglądami.
Konfederacja być może zniknie. Ale jej język — nie. PiS go przyswoił i kiedy uzna, że tego trzeba, użyje bez żadnych oporów. Być może więc w obecnej kampanii zobaczyliśmy przedsmak tego, co będzie częścią polityki przez najbliższe miesiące.
Młodzi mężczyźni przegrali z młodymi kobietami
O wynikach tych wyborów zdecydowały kobiety. Te bardziej konserwatywne dały zwycięstwo PiS, a te liberalne poszły za Wiosną i Koalicją Europejską, nie dając im zwycięstwa, ale przynajmniej zatrzymując najradykalniejszych radykałów.
Konfederacja z Kukizem zdobyły w sumie ponad milion głosów. Z tego miliona większość to młodzi mężczyźni ze wsi i małych miasteczek.
Ponad 60 proc. wyborców Konfederacji i ponad połowa głosujących na Kukiza nie ma czterdziestki. Tych wyborców jest po prostu mniej i rzadziej chodzą na wybory. Dla porównania: ponad 60. proc. wyborców PiS ma powyżej 50 lat — to ponad 3 miliony ludzi.
"Efektu Bosaka" nie było
Głosów Konfederacji miał przysporzyć występ jednej z gwiazd tej koalicji — Krzysztofa Bosaka — w przedwyborczej debacie w TVP. Sama debata była parodią. PiS i KE, zakładając, że nic nie ugrają, "debatę" zlekceważyły i nie przysłały swoich liderów. Młody, dobrze ubrany i wygadany Bosak, wyposażony w dodatku w "gadżet" (jak to określiła europosłanka Jadwiga Wiśniewska)
miał tam osiągnąć to, co Adrian Zandberg w 2015 roku. Czyli: miał pokazać się szerokiej publiczności, która dotąd go nie znała (lub nie pamiętała) i na ostatniej przedwyborczej emocji przeskoczyć próg (choć w czwartek mówiło się raczej o wyniku bliskim 10 proc.).
Zadanie nie zostało wykonane. Bosak przekonał komentatorów, a nie wyborców. Może dlatego, że młodzi wyborcy Konfederacji TVP nie oglądają, a widzowie Telewizji Polskiej woleli głosować na PiS dobrze im znany i wedle propagandy zmieniający Polskę w kraj mlekiem i miodem płynący.
Choć europosłanka Wiśniewska myliła się w trakcie debaty na potęgę (dwukrotnie pomyliła złotego z euro), wyborcy nie tylko wybaczyli, ale jeszcze nagrodzili świetnym wynikiem. Okazało się, że jedna debata to za mało, by dobrze osadzony w elektoracie PiS mógł coś stracić, a Konfederacja — zyskać.
Zresztą PiS zagrał swoim "młodym, zdolnym, wygadanym i dobrze ubranym", w dodatku z ministerialnym sznytem, a poglądami nieodległymi od tego, co głosi Konfederacja. Tam, gdzie zlepianka Brauna i Korwian miała szansę na mandat, czyli w okręgu małopolsko-świętokrzyskim, PiS wysłał Patryka Jakiego. Niedoszły prezydent Warszawy lepiej niż w stolicy sprawdził się na gruncie przygotowanym przez korwinistów, w tym Konrada Berkowicza, który Różę Thun nazywał euronazistką.
"Ja państwu wyjaśnię, żebyście państwo zrozumieli i uwierzyli, że to, co robimy, nawet jeśli wydaje się państwu dziwne, ekstrawaganckie, czasem nawet niesmaczne, jest niestety niezbędne. Trzeba takie rzeczy robić, żeby być skutecznym w polityce" — ogłaszał "konfederat" Mentzen. Na szczęście się pomylił.