Putin dochodzi do ściany? "Nasi chłopcy zabiją ich wszystkich" [ANALIZA]

Korea Północna wspiera Rosję od kilkunastu miesięcy, dostarczając jej amunicję artyleryjską i rakietową. W ograniczonym zakresie Kim Dzong Un śle Władimirowi Putinowi również sprzęt ciężki, głównie holowane armaty. Dziś mamy do czynienia z kolejną odsłoną tej współpracy - pisze dziennikarz Marcin Ogdowski.

Władimir Putin i Kim Dzong Un
Władimir Putin i Kim Dzong Un
Źródło zdjęć: © Getty Images | Anadolu

Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.

Oto w Federacji Rosyjskiej pojawili się północnokoreańscy żołnierze, którzy przechodzą szkolenia zgrywające i niebawem mają trafić na ukraiński front lub do obwodu kurskiego. W Ukrainie przyjmuje się te wieści bez większego zaskoczenia, jako naturalną konsekwencję ostatniego zbliżenia obu reżimów.

"Stare zobowiązania", śmieje się znajomy dziennikarz z Kijowa, mając na myśli wsparcie ZSRR udzielone Korei Północnej na przełomie lat 40. i 50., podczas jej wojny z Południem (i stojącą za nim koalicją ONZ). Po prawdzie, sowiecki wkład ludzki - zespół pilotów i mechaników - nie miał takiego znaczenia, jak 200 tys. chińskich "ochotników", no ale Moskwa umiejętnie zagospodarowała poczucie wdzięczności koreańskich sojuszników.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

A dziś to po prostu interesy dwóch skazanych na siebie pariasów.

Naiwnością bowiem byłoby sądzić, że Kim wysyła mundurowych w geście solidarności - Rosjanie sowicie mu za to zapłacą. Bezpośrednio Kimowi, gdyż w przypadku Korei Północnej mówimy o wyjątkowo zwyrodniałym systemie władzy i upośledzonej strukturze społecznej.

Ekspediowani do Rosji żołnierze to nie jest "wojsko Kima" z tytułu wspólnego pochodzenia i identyfikacji, ale z racji prawa własności - niczym niegdyś niewolnicy należący do plantatorów bawełny. Taki status ma niemal każdy obywatel Korei, co nakłania na niego obowiązek bezwzględnego służenia "najwyższemu przywódcy". Także za granicą, jako tania siła robocza (z czym mieliśmy do czynienia i w Polsce, w sektorze budowlanym), bądź jako mięso armatnie.

Bo to będzie mięso armatnie. "Nasi chłopcy zabiją ich wszystkich" - deklaruje mój kijowski rozmówca i nie mam powodów, by nie wierzyć, że Ukraińcy będą próbować. Ale wiem też, że eliminować trzeba mieć kim (i czym), a dobrze znam problemy ukraińskiej armii z odtwarzaniem gotowości bojowej. W ich kontekście - braków sprzętowych, ludzkich, motywacyjnych/ogólnego wyczerpania - pojawienie się "na teatrze" kolejnego podmiotu nie jest dobrą wiadomością.

Kyryło Budanow, szef ukraińskiego wywiadu wojskowego, szacuje, że na terenie Federacji szkoli się obecnie 11 tys. północnokoreańskich żołnierzy. To nie jest liczba, która ma moc przesądzenia o wyniku wojny, ale nie wiemy, co będzie dalej. A już kilkadziesiąt tysięcy Koreańczyków mogłoby dać rosyjskiej machinie wojennej kilkanaście tygodni oddechu, którego Ukraińcy by nie mieli, co tylko pogłębiłoby niekorzystne dysproporcje w potencjałach obu stron.

Można sobie wyobrazić, że "zaoszczędzone" na Koreańczykach rosyjskie wojsko użyte zostałoby w jakiejś kolejnej operacji zaczepnej, na wzór tej charkowskiej, z wiosny. Ile jeszcze takich ataków wytrzyma Ukraina?

I właśnie stąd moje zmartwienie.

Ale pojawienie się Koreańczyków tylko potwierdza diagnozę o kiepskiej bieżącej sytuacji rosyjskiej armii. "Tonący brzytwy się chwyta" - mówi popularne przysłowie, nieco w tym kontekście przesadne, ale jednak, Rosjanie mają bowiem za sobą koszmarny rok.

W ciągu ostatnich 12 miesięcy - od momentu podjęcia działań zaczepnych po nieudanej ukraińskiej kontrofensywie - Moskwa straciła około 400 tys. ludzi (zabitych i rannych). 2024 rok będzie najkrwawszym rokiem tej wojny (co dotyczy również Ukraińców). I oczywiście, rosyjskie zasoby mobilizacyjne są duże, większe od ukraińskich, ale widać znaki "dochodzenia do ściany". Ogromna część mężczyzn, którzy trafią dziś na ukraiński front, ma 50 lat i więcej.

Drugi znak wymaga małego wprowadzenia. Mil-blogerzy, dziennikarze rosyjskich mediów relacjonujący konflikt w Ukrainie, poza funkcjami propagandowymi pełnią też role "wentyli bezpieczeństwa". To za ich pośrednictwem w obiegu pojawiają się treści opisujące problemy rosyjskiego kontyngentu. Bez nadmiernego krytycyzmu, ale czytający między słowami są w stanie wyłowić esencję. Tym sposobem rosyjscy dowódcy i urzędnicy starają się "korygować kurs", wszak w kraju autorytarnym nie ma mowy o wolności i otwartości dyskusji. W każdym razie w ostatnich tygodniach pośród mil-blogerów sporo pisało się o mięsnych szturmach. Na zasadzie "wicie-rozumicie, to może nie jest najszczęśliwsza metoda na pokonanie przeciwnika, ale w obliczu różnych niedoskonałości lepszej nie mamy".

Mają czy nie (moim zdaniem nie mają), idzie tu o próbę racjonalizacji potwornych strat; na tyle potwornych, że tej racjonalizacji już wymagających. Pośród Rosjan narasta świadomość, jak bardzo wojna demoluje ich społeczeństwo od strony demograficznej. Jak niebezpiecznie zbliża się do momentu, w którym trzeba będzie sięgnąć po "uprzywilejowanych": "białych", prawosławnych i wielkomiejskich Rosjan, których dotąd putinowski reżim oszczędzał. Inaczej tego wytłumaczyć nie potrafię.

Jest więc "tonący", jest i "brzytwa", tyle że ta północnokoreańska - w dobrym dla Ukrainy scenariuszu - na niewiele może się Rosjanom zdać. Kilka lat temu światem wstrząsnęła relacja lekarza z Korei Południowej, który opowiadał o stanie zdrowia żołnierza z Północy, dezertera. "W mojej ponad 20-letniej karierze chirurga widziałem coś takiego tylko w podręczniku" - mówił ów medyk podczas konferencji prasowej. I pokazał zdjęcia, na których widać było liczne pasożyty wydobyte z uszkodzonego przewodu pokarmowego dezertera. Jeden z pasożytów miał 27 cm długości.

Korea Północna od ponad 30 lat zmaga się z falami głodu. Ludzie jedzą korę z drzew, znane są liczne przypadki kanibalizmu. Jednocześnie kasa władców puchnie, oni sami też; dużo by o tym pisać, sytuacja w "królestwie Kimów" to temat na oddzielny tekst. Na potrzeby tego dość stwierdzić, że kondycja zdrowotna Koreańczyków z Północy jest fatalna, co w istotnej mierze dotyczy także sił zbrojnych.

Mundur to gwarancja nieco lepszej diety (i paru innych przywilejów), ale co do zasady, północnokoreański żołnierz okazem zdrowia nie jest. Kim ma 200 tys. "specjalsów" - wykarmionych byczków - ale to gwardia reżimu i nie sądzę, by ludzi z tych formacji posyłał do Rosji. Idą zwykłe "szweje", ze swoimi problemami. I wysoką motywacją, na którą zwróciłem uwagę w grudniu 2023 roku, gdy spotkałem się z emerytowanym generałem południowokoreańskiej armii. Głównym tematem rozmowy była współpraca przemysłów naszych krajów, ale skorzystałem z okazji i poprosiłem o ocenę możliwości wojsk Kim Dzong Una. "Są liczne i sfanatyzowane" - stwierdziłem. "Owszem" - usłyszałem w odpowiedzi. "Ale to nie jest żołnierz zdolny do długotrwałego wysiłku" - zapewnił mnie ów generał.

I najpewniej tacy ludzie szkolą się teraz w Rosji. W kraju, która z dobrej kondycji zdrowotnej ludności też nie słynie, jednak aż tak źle tam nie jest. Czy w oparciu o taki zasób da się stworzyć przyzwoitą jakość, inną niż armatnie mięso jednorazowego użytku?

Marcin Ogdowski, Bez Kamuflażu

Źródło artykułu:Bez Kamuflazu
rosjawojna w Ukrainiekim dzong un
Wybrane dla Ciebie