Co dalej z wojną w Ukrainie? Niepokojąca prognoza i "twarda matematyka" [OPINIA]

W kontekście wojny w Ukrainie można poświęcić mnóstwo czasu na analizy psychologiczno-socjologiczne dotyczące morale żołnierzy i jego trwałości, lecz w prognozowaniu przebiegu konfliktu i tak ostatecznie do głosu dojdą liczby. Do rzeczy.

Wojna w Ukrainie. Wymóg w obliczu demografii
Wojna w Ukrainie. Wymóg w obliczu demografii
Źródło zdjęć: © Getty Images, | 2024 Anadolu

29.09.2024 | aktual.: 29.09.2024 12:22

Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.

W tym tekście będzie sporo liczb. Nieraz już pisałem, że wojna to domena księgowych, dziś uzupełniłbym to zestawienie o demografów. Tak czy inaczej, wymiar ludzki to jedno, ale bez "cyferek" ani rusz, jeśli idzie o zrozumienie konfliktu zbrojnego. Możemy poświęcić mnóstwo czasu na analizy psychologiczno-socjologiczne dotyczące morale i jego trwałości, lecz w prognozowaniu przebiegu wojny i tak ostatecznie do głosu dojdzie "twarda matematyka".

Dalszy odpływ ludności w Ukrainie

Jak wynika z prognoz Ukraińskiego Instytutu Demografii (UID), w 2025 roku na terenie kontrolowanym przez rząd w Kijowie przebywać będzie 25 mln ludzi. Obecnie na tym obszarze żyje około 28 mln osób, czyli zakładany jest dalszy odpływ ludności. W realiach restrykcyjnych przepisów obejmujących mężczyzn między 18. a 60. rokiem życia oznacza to przede wszystkim migrację kobiet i dzieci. Już dziś w Ukrainie obserwowana jest wyraźna nadreprezentacja mężczyzn w młodym i średnim wieku, zatem w kolejnym roku ta tendencja tylko się utrwali. Nie dziwi więc szacunek UID, wedle którego poziom dzietności w Ukrainie spadnie do 0,9.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Dla zachowania zastępowalności pokoleń współczynnik urodzeń musi utrzymywać się na poziomie 2,1. Objawy demograficznego załamania, będącego długofalowym skutkiem rosyjskiej inwazji, da się załagodzić - w tym większym zakresie, im więcej uchodźców wróci do domu.

Niestety, im dłużej trwa wojna, tym bardziej spada odsetek uciekinierów deklarujących gotowość powrotu do kraju. Latem tego roku tylko połowa ukraińskich uchodźców przebywających w Polsce planowała taki krok, większość "po zakończeniu działań wojennych".

Malejące rezerwy

Spadająca liczba ludności przywodzi do wniosku, że maleją rezerwy mobilizacyjne Ukrainy. Tak, w perspektywie długoterminowej władzom w Kijowie zabraknie zasobów do odtwarzania potencjału armii, zwłaszcza jeśli miałaby ona liczyć "duże" kilkaset tysięcy żołnierzy.

Nie zapominajmy jednak, że mimo poważnych strat, Ukraina ma jeszcze kim walczyć. Jak wynika z przeprowadzonej niedawno obowiązkowej rejestracji rekrutów, w kraju żyją ponad 3 mln mężczyzn w wieku poborowym, dotąd nieobjętych mobilizacją. Przy obecnej intensywności działań zbrojnych taki zasób wystarczy na trzy do pięciu lat, bez sięgania po drastyczny środek w postaci powoływania większej liczby kobiet oraz dzieci i starców.

Straty w wojnie

A propos strat - "The Wall Street Journal", powołując się na źródła w amerykańskich służbach, napisał w ubiegłym tygodniu, że w wojnie zginęło 80 tys. ukraińskich żołnierzy. Dalsze 400 tys. wojskowych miało zostać rannych. Wołodymyr Zełenski nazwał te doniesienia "kłamstwem" i zapewnił, że bezpowrotne straty ZSU są znacznie niższe. Ukraiński prezydent nie podał konkretnej liczby; wcześniej (na początku tego roku) mówił o 31 tys. zabitych wojskowych. W tekście "WSJ" podano też szacunek dotyczący rosyjskich strat, będących na poziomie 200 tys. zabitych i 400 tys. rannych. W związku z tym artykuł wieńczyła konkluzja o "ponad milionie ofiar" rosyjsko-ukraińskiego konfliktu.

Co się tyczy strat rosyjskich - dane zachodnich służb (przywołane w "WSJ") pokrywają się z szacunkami ukraińskiego sztabu generalnego (640 tys. wyeliminowanych z walki; sugestia, że w zestawieniu SG ZSU chodzi wyłącznie o zabitych to zagrywka psychologiczna). Oficjalne rosyjskie źródła milczą w temacie własnych ubytków.

W lipcu - opierając się na ogólnodostępnych danych z obszaru Rosji (nekrologi, pożegnania w mediach, zdjęcia grobów i wykazy postępowań spadkowych) - niezależnym rosyjskim dziennikarzom udało się potwierdzić śmierć 57 tys. żołnierzy Federacji. Analiza strat sprzętowych - takich, które zarejestrowano przy pomocy zdjęć i filmów - każe założyć, że bezpowrotne straty wojsk inwazyjnych są co najmniej dwa razy wyższe. "Szarą strefę" tworzą przede wszystkim zabici na sprzęcie, którego utraty nie udało się zarejestrować, polegli z "republik" donieckiej i ługańskiej oraz wszelkiej maści najemnicy. W mojej ocenie wspomniane 200 tys. zabitych to realny szacunek. Uwzględniwszy rzeczywistość pola walki, w tym jakość zabezpieczenia medycznego, 400 tys. rannych również nie wydaje się zawyżoną liczbą.

Inaczej mają się sprawy w przypadku Ukraińców. Twierdzenie, że zabitych jest "dużo mniej" niż 80 tys. to kłamstwo. Rozumiem, dlaczego ukraiński prezydent po nie sięga, ale sądzę też, że dramatyczne rozmijanie się z prawdą w tak ważnej kwestii Ukrainie nie służy. Wojna na Wschodzie nie jest "strzelaniem do rosyjskich kaczek", a takie wrażenie można odnieść po wszelkich sugestiach, że giną przede wszystkim Rosjanie. Owszem, ginie ich więcej, bo to oni przez większość wojny są stroną atakującą. Bo specyficzne cechy kulturowe i techniczne (o których wielokrotnie pisałem) sprawiają, że duża część tych ataków to "mięsne szturmy". Tym niemniej Ukraińcy też nacierają, też miewa to postać rodem z sowieckiej sztuki operacyjnej, nade wszystko jednak to na pozycje obrońców spada gęstszy ogień artyleryjski, a od kilkunastu miesięcy po kilkadziesiąt KAB-ów dziennie. Nie wszystkie bomby trafiają, ale jedna może zabić i zranić nawet cały pluton - co nieraz już miało miejsce i o czym donoszą sami żołnierze i weterani.

Jesienią zeszłego roku rozmawiałem z kilkoma ukraińskimi wojskowymi. Oficerowie już wtedy przyznawali się do strat rzędu 300 tys. zabitych i rannych. Po roku - którego istotna część upłynęła pod znakiem poważnych niedoborów amunicji, ciężkiej kampanii w Donbasie i wspomnianego "KAB-owania" - wzrost o kolejne 180 tys. nie wydaje mi się nieprawdopodobny. Dość spojrzeć na ukraińskie nekropolie. Wiem, że to dowód anegdotyczny, ale moje odczucia potwierdzi każdy, kto bywa w Ukrainie, odwiedza cmentarze i widzi, jak szybko przybywa tam kolejnych grobów.

Jeśli mam być szczery, dane podane przez "WSJ" - 80 tys. poległych i 400 tys. rannych - wydają mi się nazbyt optymistyczne. Sądzę, że pośród tego niemal pół miliona ofiar zabici stanowią co najmniej jedną czwartą.

Putin chce kontynuować wojnę na wyniszczenie

Ale wróćmy na grunt "twardej matematyki". Kilkanaście dni temu Putin podpisał dekret, zgodnie z którym armia rosyjska - jeśli idzie o personel ściśle wojskowy - ma w grudniu tego roku liczyć 1,5 mln ludzi. Żołnierzy ma przybyć aż 180 tys., co zdaniem niektórych obserwatorów może przesądzić o rychłej klęsce Ukrainy.

Zgadzam się z opinią, że większość tych mundurowych trafi na front. Biorąc pod uwagę poprawne relacje Moskwy z Pekinem oraz realnie nieistniejące ryzyko ataku NATO na Rosję, innych zadań dla tego wojska nie będzie. Ale czy 180 tys. dodatkowych żołnierzy może przesądzić o wyniku wojny, zwłaszcza w obliczu sygnalizowanych wyżej problemów? Nie sądzę.

Aby solidnie wyposażyć taki komponent Rosjanie potrzebowaliby - wedle własnych norm - dodatkowych dwóch tys. czołgów oraz sześciu tys. wozów bojowych i transporterów. Skąd je wziąć, skoro już dziś większość jednostek liniowych w Ukrainie ma na wyposażeniu ledwie 40-50 proc. wymaganego sprzętu ciężkiego? Przemysł jak nie domagał, tak nie domaga, a sowieckie zapasy nieuchronnie się kończą. Najpewniej więc nie idzie o stworzenie pełnowartościowych oddziałów, a o powołanie kolejnych "batalionów marszowych". Słabo wyposażonych jednostek nieprzeznaczonych do walki, ale służących do uzupełnień. Bądź, biorąc pod uwagę rosyjskie realia, od razu kierowanych do "mięsnych szturmów".

Co skłania mnie do dwóch wniosków. Po pierwsze, że Putin chce kontynuować wojnę na wyniszczenie, w oparciu o parytet masy. Ludzkiej masy. Po drugie, że w tej sytuacji wsparcie dla ukraińskiej armii winno koncentrować się na mnożeniu siły jej ognia. Jego śmiercionośności i szkodliwości. A to oznacza m.in. zwiększone dostawy amunicji kasetowej. Wybitnie niehumanitarnej, ale wobec nieludzkiej determinacji Kremla innej drogi nie ma.

Bez "nadzabijania" agresorów - w relacji bardziej korzystnej dla siebie niż ma to miejsce do tej pory - Ukraina tego starcia nie przetrwa.

Marcin Ogdowski, Bez Kamuflażu

Źródło artykułu:Bez Kamuflazu
Wybrane dla Ciebie