Zakotwiczeni między Rosją a Ukrainą. Dramatyczna relacja mieszkańca Wołczańska
Dmitrij wciąż uważa się za Rosjanina, a zarazem czuje się Ukraińcem. Na świat przyszedł za Uralem, ale w rodzinnej wioseczce spędził tylko dwa lata. Kolejne 50 przeżył w Ukrainie - najpierw w "socjalistycznej" republice, a potem w niepodległym państwie.
31.08.2024 10:13
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.
Rozszczepieniu tożsamości, jakże typowemu dla wielu mieszkańców strefy posowieckiej w średnim i starszym wieku, sprzyjało miejsce zamieszkania: leżący tuż przy rosyjsko-ukraińskiej granicy Wołczańsk.
W formalnie ukraińskim miasteczku mówiło się po rosyjsku, oglądało rosyjską telewizję, słuchało rosyjskiego radia, wielu członków rodzin i znajomych żyło za miedzą; niby w innym kraju, a przecież tuż obok. I nawet 2014 rok niewiele tu zmienił - Wołczańsk i wołczanie wciąż byli tymi "pomiędzy", zakotwiczeni w ukraińsko-rosyjskiej "tutejszości".
Aż przyszła "duża wojna", jak o pełnoskalowej inwazji mówi Dmitrij. 24 lutego 2022 roku Rosjanie weszli do miasta "na miękko" - mój rozmówca nie pamięta, by ktokolwiek do nich strzelał.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
- Wiwatowano? - dopytuję.
- Nie widziałem, choć miałem kilku znajomych, którzy wprost przyznawali, że za Rosji będzie nam wszystkim lepiej - słyszę w odpowiedzi.
- A było?
Dmitrij wypuszcza głośno powietrzne. I opowiada, że z miasteczka - razem z ukraińskimi flagami i urzędowymi tablicami - błyskawicznie zniknęli przedstawiciele miejscowej elity. Urzędnicy, nauczyciele, działacze społeczni; wszyscy, którym można było zarzucić "proukraiński aktywizm". Część pewnie uciekła, ale większość została pojmana przez Rosjan.
- Tych ludzi już nie ma… - mężczyzna nie pozostawia złudzeń. - No i atowszczików, których Rosjanie szukali jak najgroźniejszych kryminalistów - Dmitrij ma na myśli żołnierzy armii ukraińskiej, którzy brali udział w operacji antyterrorystycznej (ATO) w Donbasie w latach 2014-2022.
- Zwykłym mieszkańcom okupanci dokuczali?
- Właściwie to nie - 52-latek wzrusza ramionami. - Tak naprawdę dopiero po wyzwoleniu (jesienią 2022 roku - red.) odcięli Wołczańsk od gazu, no i zaczęli strzelać z armat. Nie był to masowy ogień, raz dziennie, potem raz na parę dni coś przyleciało. Zniszczyło lub uszkodziło jakiś dom, czasem kogoś zabiło czy zraniło - mężczyzna opowiada o zagrożeniu z lekceważeniem charakterystycznym dla osób długotrwale wystawionych na niebezpieczne bodźce. - Dało się przywyknąć - zapewnia.
"W miarę normalne" wojenne życie skończyło się 12 maja 2024 roku - tego dnia Rosjanie znów pojawili się w Wołczańsku. Z miejsca do nich strzelano, a i oni poprzedzili swój rajd artyleryjską kanonadą.
- Tu już nie było żartów - Dmitrij uśmiecha się smutno. - Kilka kolejnych dni przesiedziałem w piwnicy u sąsiadów - dodaje.
Przypadkowy wybór miejsca schronienia ("akurat tam byłem") okazał się błogosławieństwem. Wołczańsk szybko stał się areną ciężkich ulicznych walk, a Rosjanie szybko sięgnęli po najcięższe argumenty. 19 maja w pobliżu domu jednorodzinnego Dmitrija upadła rosyjska bomba szybująca. Półtoratonowy KAB zmienił budynek - wraz z sąsiedztwem - w dymiące rumowisko.
- Nie było gdzie wracać, czego pilnować, a sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Ukraińskie wojsko wywoziło cywilów z miasta, wsiadłem w ewakuacyjny autobus i trafiłem tu - mężczyzna rozgląda się po niewielkim pokoju niegdyś zajmowanym przez nastoletnich uczniów zespołu szkół rolniczych. Bursa w miejscowości Kehycziwka, 100 km od Charkowa, to teraz dom dla uchodźców z Wołczańska i podwołczańskich wiosek.
Ci ludzie wyjechali, jak stali, zwykle w środku nocny, pośpiesznie zgarniani z miejsc schronienia - tylko szczęściarze zdołali zabrać ze sobą dokumenty i trochę niezbędnych rzeczy. Dmitrij do nich nie należał. Na szczęście w Kehycziwce dostał nie tylko miejsce do spania. Ma co jeść, gdzie się umyć, co na siebie włożyć. Chciałby robić coś sensownego, ale do wojska go nie wezmą, bo jest inwalidą. Zostaje więc czekać - na informację, że można już do Wołczańska wrócić.
- Tam tylko ruiny… - zauważam, mając przed oczyma świeże obrazki z ukraińskiego drona, dokumentujące kolejne dzieło zniszczenia armii Putina. - No i Rosja w pobliżu, a więc ryzyko, że tamci znów powrócą.
- Wiem - mężczyzna zapala kolejnego papierosa. - Ale tam jest mój dom, który teraz trzeba odbudować.
Kiwam głową, gdyż wiem, że ludziom takim jak Dmitrij nie wolno odbierać nadziei. Jednocześnie uważam za całkiem racjonalny pomysł stworzenia wzdłuż granicy z Rosją głębokiej na 30 km i niezasiedlonej strefy buforowej, o czym mówi się pośród ukraińskich analityków militarnych. Nie pytam o ten pomysł Dmitrija, bo i po co - i tak znam odpowiedź. Nurtuje mnie jednak inna kwestia.
- Mówisz, że jesteś i Rosjaninem, i Ukraińcem. Czy to, co stało się zwłaszcza od maja tego roku, zmieniło twój stosunek do Rosjan?
- A co mam o nich myśleć? - głos Dmitrija jest cichy, niemal niesłyszalny. - Co myśleć, gdy tylu ludzi zabili, tyle domów zniszczyli? - pyta retorycznie.
Bursa w Kehycziwce ma pięć pięter, dawni mieszkańcy Wołczańska znów żyją "pomiędzy" - na trzecim, mając nad sobą dwa niesprawne etaże, a pod sobą dwa zarezerwowane dla uczniów (którzy być może wrócą do nauki stacjonarnej).
Miejsc dla wewnętrznych uchodźców mogłoby być trzy razy więcej, ale dach wiekowego budynku przecieka i najwyżej położone pomieszczenia są zbyt wilgotne, by mogli z nich korzystać ludzie. Przecieki wkrótce uszkodzą niższe piętra, lokalny samorząd nie ma pieniędzy na remont. Jego przedstawiciele zwrócili się o wsparcie do Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Dach - wszystko na to wskazuje - do jesieni zostanie naprawiony w ramach projektu realizowanego przez PCPM.
Marcin Ogdowski, Bez Kamuflażu