Rosja słabnie nie tylko w Ukrainie. Chiny są gotowe, by to wykorzystać [OPINIA]
Wydawało się, że szczyt Szanghajskiej Organizacji Współpracy w Samarkandzie w Uzbekistanie będzie miejscem, w którym Władimir Putin w końcu odpocznie od problemów, jakie sprawia mu wojna w Ukrainie, gdzie rosyjska armia ucieka przed ukraińską ofensywą. Nie udało mu się zrealizować żadnego z dwóch celów.
W uzbeckim mieście mieli spotkać się mniej lub bardziej autorytarni przywódcy Eurazji, których poglądy na temat tego, co Rosja robi od lutego w Ukrainie, są biegunowo odmienne od stanowiska Zachodu.
Putin jechał do Samarkandy z dwoma celami. Po pierwsze, szczyt miał pokazać światu, że wbrew temu, co twierdzą Waszyngton i Bruksela, Rosja wcale nie jest izolowana globalnie i może pochwalić się licznymi sojusznikami. Po drugie, miał potwierdzić siłę rosyjsko-chińskiego sojuszu i jego determinację, by twardo stać przy swoim, nawet wbrew Zachodowi. Trudno powiedzieć, by rosyjskiemu przywódcy udało się zbliżyć do realizacji któregokolwiek z tych celów.
Świat nie zapamięta ze szczytu obrazu silnej, otoczonej przez przyjaciół Rosji. Zapamięta raczej premiera Indii, Narendrę Modiego – przywódcy jednej z niewielu demokracji, biorących udział w wydarzeniu – mówiącego w piątek Putinowi, że teraz nie jest czas na wojnę. Nie takiego komunikatu Rosjanie spodziewali się po publicznym spotkaniu z indyjskim liderem.
W pamięci opinii publicznej zostanie też obraz Putina czekającego w czwartek na prezydenta Kirgistanu Sadyra Dżaparowa. Do niedawna taka sytuacja była nie do pomyślenia: to raczej Putin ostentacyjnie spóźniał się na spotkania z partnerami z krajów dawnego ZSRR, by podkreślić swoją dominację i imperialne pozycję Rosji. Natychmiast pojawiły się komentarze: z Rosją i Putinem musi być naprawdę źle, skoro na takie gesty pozwala sobie nawet Kirgistan.
Sojusz jednak z granicami
Afront ze strony Dżaparowa czy nawet słowa Modiego nie są jednak najważniejszym problemem Moskwy, jaki ujawnił się w trakcie szczytu w Samarkandzie. Dla Rosjan kluczowe są dziś bowiem relacje z Chinami. A po szczycie można odnieść wrażenie, że nie wyglądają one wcale tak, jak chciałaby tego kremlowska elita.
Putin w czwartek w trakcie transmitowanego przez media wystąpienia powiedział, że rozumie obawy i troski przewodniczącego Xi Jinpinga związane z wojną w Ukrainie i że postara się na nie odpowiedzieć. Choć Putin jednocześnie pochwalił Chiny za "wyważony" stosunek do konfliktu z Kijowem, a szef rosyjskiego MSZ, Siergiej Ławrow, zapewniał, że rozmowy z Chinami za zamkniętymi drzwiami przebiegały w znakomitej atmosferze, to słowa rosyjskiego prezydenta zwróciły uwagę obserwatorów, że wojna w Ukrainie jest najpewniej źródłem napięć w relacjach Moskwy z Pekinem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W publicznych wypowiedziach liderzy Chińskiej Republiki Ludowej podkreślają co prawdą ciągle, że dzielą z Rosją wspólną filozofię stosunków międzynarodowych, że podobnie jak Moskwa Pekin nie godzi się na "świat jednobiegunowy" i domaga się "demokratyzacji polityki międzypaństwowej". W specyficznym żargonie chińskich i rosyjskich elit "demokratyzacja" oznacza wzmocnienie autorytarnych państw i osłabienie wpływu zachodnich demokracji, którym autorytarni przywódcy zarzucają dążenie do globalnej hegemonii i brak szacunku dla cywilizacyjnej i ustrojowej różnorodności.
Podobny ton dominował w Samarkandzie. Jakich zastrzeżeń nie miałby Pekin wobec polityki rosyjskiej, nie wyraził ich w Uzbekistanie publicznie. Ale, co równie ważne, przewodniczący Xi także nie wsparł w żaden sposób publicznie rosyjskiej polityki wobec Ukrainy. Może to wskazywać, że faktycznie jest ona problematyczna dla Pekinu.
Tuż przed napaścią na Ukrainę, w lutym tego roku, rosyjski prezydent odwiedził chińską stolicę. Wtedy Xi i Putin zapewniali o swojej przyjaźni i "sojuszu bez granic". Po ponad pół roku można powiedzieć, że jak na retorykę z lutego pomoc, jaką Moskwa realnie otrzymała od Pekinu, okazała się dość skromna: zarówno jeśli chodzi o unikanie zachodnich sankcji, jak o uzbrojenie czy inne kwestie.
Część analityków złośliwie komentuje, że pomoc Chin ogranicza się właściwie wyłącznie do kupowania rosyjskich surowców po bardzo korzystnych dla Pekinu cenach. Owszem, w sytuacji, gdy opartej na eksporcie surowców rosyjskiej gospodarce został ograniczony dostęp do zachodnich rynków, znalezienie alternatywnego kupca było kluczowym wyzwaniem dla Moskwy, więc fakt, że Chińczycy chcą płacić za rosyjskie surowce jest jakąś formą pomocy. Tylko że Chińczycy nie robią tego charytatywnie, dbają przy okazji o swoje interesy, nie wahają się wykorzystywać tego, że to Rosjanie są bardziej zdeterminowani do tego, by sprzedać, niż oni, by kupić.
Można się też domyślać, że Chiny – państwo, które w ostatnich dekadach było jednym z kluczowych beneficjentów globalizacji – nie patrzy przychylnie na ciągnącą się wojnę destabilizującą światową gospodarkę i to w momencie, gdy jeszcze nie zdążyła się podnieść po poprzednim kryzysie wywołanym przez pandemię. Niektórzy analitycy spekulowali, że gdy Chińczycy deklarowali "sojusz bez granic", to jeśli w ogóle wiedzieli o wojnie, to spodziewali się, że Rosja zrealizuje swoje cele w Ukrainie nie dłużej niż w miesiąc.
Wojna tymczasem ciągnie się już ponad sześć miesięcy, Rosja ponosi kolejne straty, trudno wyobrazić sobie, by była ją zdolna wygrać bez sięgania po ekstremalne środki – choć może ją jednocześnie przeciągać w zasadzie w nieskończoność. Ciągnący się latami konflikt z pewnością nie jest scenariuszem, jakiego chciałby Pekin. Można się spodziewać, że im dłużej trwała będzie wojna przeciw Ukrainie, tym więcej granic okaże się mieć rosyjsko-chińska współpraca.
Rosja traci grunt w Azji Środkowej?
Jedną z tych granic może okazać się region Azji Środkowej. Moskwa i Pekin prowadzą tam rywalizację w zasadzie od początku obecnego wieku. Chiny włożyły wiele wysiłku w budowę więzi gospodarczych w regionie, Rosja wciąż zachowała w nim znaczące polityczne wpływy. Napadając w lutym na Ukrainę, Moskwa zaszkodziła jednak swoim interesom w tej części globu.
Wojna przeciw Ukrainie zapaliła światło ostrzegawcze elitom takich państw jak Kazachstan. Największe z poradzieckich państw Azji Środkowej ma liczną rosyjską mniejszość, sięgającą prawie 18 proc. ludności. Jest ona w dodatku skupiona w obszarze przy rosyjsko-kazachskiej granicy. Kazachska elita musiała zadawać sobie w ostatnich miesiącach pytanie: co, jeśli to my będziemy następni? Co jeśli dojdzie do konfliktu z Moskwą, w odpowiedzi na który Rosja uruchomi "operację specjalną" mającą zabezpieczyć rzekomo naruszane prawa rosyjskiej ludności w Kazachstanie?
Klęska "operacji specjalnej" w Ukrainie trochę osłabiła poczucie bezpośredniego zagrożenia ze strony Rosji, ale jednocześnie odsłoniła jej słabość. Stolice państw regionu będą z tego wyciągać wnioski. Prezydent Kazachstanu Kasym-Żomart Tokajew odmówił np. uznania separatystycznych republik utworzonych w 2014 roku z poparciem Rosji w Ługańsku i Doniecku. Moskwa uznała formalnie ich niepodległość kilka dni przed napaścią na Ukrainę w tym roku. Do identycznego kroku udało się Rosjanom namówić jak dotąd wyłącznie Syrię i Koreę Północną.
Pytany wprost o separatystyczne republiki w trakcie forum ekonomicznego w Petersburgu w czerwcu tego roku Tokajew nazwał je – siedząc obok Putina – quasi-państwami. Stwierdził też, że obok zasady przyznającej narodom prawo do samostanowienia, Karta Narodów Zjednoczonych wspiera się też na fundamencie terytorialnej integralności państw. Gdyby brać pod uwagę tylko tę pierwszą zasadę, to w ONZ byłoby dziś nie 193 państwa, ale 600.
Tokajew mówił to wszystko publicznie mimo tego, że jeszcze w styczniu tego roku Putin interweniował zbrojnie w Kazachstanie na jego prośbę, pomagając kazachskiemu prezydentowi przetrwać wielkie społeczne protesty i utrzymać się przy władzy. Dziś to przewodniczący Xi, odwiedzając Kazachstan przed szczytem w Samarkandzie, zapewnia Kazachów, że Chiny stać będą na straży "niepodległości, suwerenności i integralności terytorialnej" ich państwa. Dla wszystkich zainteresowanych jest oczywiste, jaka stolica jako jedyna mogłaby realnie zagrozić Kazachstanowi w tych trzech obszarach. W trakcie spotkania w Uzbekistanie wielu regionalnych liderów wypowiadało się o przewodniczącym Xi językiem jakby wprost wyjętym z materiałów propagandowych ChRL. Putin nie mógł liczyć na takie traktowanie.
Jednocześnie nadzieje Rosji w Azji Środkowej ożywiać może niechęć tamtejszych elit do zbytniego uzależnienia od Pekinu. Dla władców państw regionu idealnym rozwiązaniem byłaby równowaga pozwalająca im balansować między Rosją, Chinami, a nawet Zachodem. Do Pekinu elity w większości islamskich państw środkowoazjatyckich zniechęca też polityka Chin wobec muzułmańskich Ujgurów w chińskim regionie autonomicznym Sinciang. Mimo wysiłków chińskiej dyplomacji państwa Azji Środkowej na razie nie potępiły opublikowanego na początku września raportu Wysokiego Komisarza ds. Praw Człowieka ONZ, zarzucającego Chinom, że ich polityka wobec Ujgurów i innych muzułmańskich mniejszości może podpadać pod definicję zbrodni przeciw ludzkości.
Zamiast nowego Piotra Wielkiego, młodszy partner Chin
Słabość Rosji było też widać w ostatnich dniach na Kaukazie, gdzie w tym tygodniu doszło do kolejnych walk między Armenią a Azerbejdżanem. Konflikt między tymi dwoma państwami trwa od rozpadu ZSRR. Armenię tradycyjnie wspierała w nim Rosja, Azerbejdżan - Turcja. Rosja była też gwarantem zawieszenia broni po ostatniej "rundzie" konfliktu w 2020 roku. Fakt, że rozejm sypie się w momencie, gdy Rosja przeżywa kłopoty w Ukrainie, jest znaczący. Gotowość do pomocy w rozwiązaniu azersko-armeńskiego konfliktu wyraził za to amerykański sekretarz stanu Anthony Blinken, który rozmawiał w tym tygodniu telefonicznie z liderami obu państw, nakłaniając ich do zaprzestania walk i szukania dyplomatycznych rozwiązań.
Atakując Ukrainę, Putin roztaczał przed Rosjanami nie tylko wizję muszącej zakończyć się błyskawicznym sukcesem "operacji specjalnej", ale także nowej imperialnej ery rosyjskiej państwowości, w której Rosja, po latach upokorzeń po końcu zimnej wojny, zajmie w końcu należne jej miejsce w świecie. Putin przedstawiał się Rosjanom jako następca Piotra Wielkiego, cara-reformatora, który po raz pierwszy uczynił z Rosji prawdziwie mocarstwową siłę.
Po pół roku te mocarstwowe plany wyglądają coraz bardziej groteskowo. Kijów się obronił, wojska rosyjskie wycofują się z Ukrainy, nawet propagandziści z rosyjskiej telewizji zaczynają mówić, że być może w ten sposób tej wojny nie da się wygrać, a Rosja, jeśli będzie odmawiać Ukraińcom prawa do ich własnej tożsamości, popchnie swojego sąsiada w kierunku Zachodu. W Azji Środkowej i na Kaukazie pozycja Moskwy robi się w wielu miejscach coraz mniej pewna. Rosja męczy się w reżimie zachodnich sankcji, a im bardziej jest odcięta od zachodnich rynków i technologii, tym bardziej rośnie jej zależność do Chin.
Jeśli napaść Putina na Ukrainę uruchomi nową zimną wojnę, konfrontację między blokiem zachodnich demokracji, a "międzynarodówką autokratyczną", to Rosja nie odegra w tym nowym konflikcie pierwszoplanowej roli, takiej jak ZSRR w okresie 1945-91. Zostanie zredukowana do roli młodszego partnera Chin. Czy dla takiej przyszłości warto było napadać na Ukrainę i iść na wojnę z całym w zasadzie zachodnim światem? Także Rosjanie mogą za jakiś czas zacząć zadawać sobie to pytanie.