Przekaz do twardego elektoratu, zniechęcenie niezdecydowanych [OPINIA]
Obcesowe, by nie użyć mocniejszych słów, zachowanie rzecznika Prawa i Sprawiedliwości Rafała Bochenka wobec dziennikarzy to nowy standard. I choć piszę to ze smutkiem, wiele wskazuje na to, że trzeba się do niego przyzwyczaić. Jeśli coś się w tej sprawie zmieni, to tylko na gorsze - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Wszystkie informacje o wyborach 2023 znajdziesz TUTAJ.
Zachowanie rzecznika PiS nie podoba mi się, uważam, że jest przekroczeniem norm politycznych i etycznych, a także dobrego wychowania. Rolą analityka jednak nie jest oburzanie się (choć czasem emocje są oczywiście uprawnione), ale wyjaśnianie sytuacji i wskazywanie, dokąd może nas ona zaprowadzić.
I właśnie dlatego zamiast odegrać rytualne oburzenie, zamiast rzucić kilkoma mocnymi sformułowaniami, lepiej spróbować zrozumieć, dlaczego politycy - i to ci powołani do budowania wizerunku partii - zachowują się tak, a nie inaczej. Nie jest przecież tak, że Rafał Bochenek miał gorszy dzień i postanowił wyprowadzać dziennikarzy z równowagi.
Jego zachowania (nienowe przecież, bo wcześniej już tego rodzaju przekaz nie tylko od niego, ale i od innych rzeczników prasowych związanych z obozem władzy szedł) wynikają z przemyślanej strategii politycznej, ma bardzo konkretne, racjonalne cele, a do tego wyrasta z prezentowanej wyborcom od lat wizji świata.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zapytaliśmy ludzi ze "Spodka" o wulgarny spot PiS. Zdumiewające odpowiedzi
I właśnie od tej ostatniej trzeba zacząć. PiS od dawna (a na konwencji tylko ją zaostrzył) prezentuje narrację, wedle której w Polsce toczy się wojna już nie tylko o to, jaka będzie Polska, ale wręcz o to, czy Polska będzie (by zacytować wypowiedź premiera Mateusza Morawieckiego).
Dlaczego Kaczyński boi się mediów?
Wrogiem w tej wojnie jest nie tylko Donald Tusk (a od niedawna, bo okazało się, że na walce z jednym tylko przeciwnikiem nieoczekiwanie zyskuje Trzecia Droga, co może doprowadzić do klęski PiS, Szymon Hołownia), ale także wszystkie media, które są niezależne od władzy. One, co też nie jest niczym nowym, nie są - w narracji PiS, a także wedle głębokiego przekonania prezesa Jarosława Kaczyńskiego - samodzielnym graczem, podmiotem na rynku idei, ale jedynie bronią w rękach wrażych sił (Niemców, Amerykanów, Sorosa, względnie samego Tuska).
Ich pytania, materiały, przekaz są zatem tylko elementem walki politycznej, a nie zwyczajnym w państwie prawa i demokracji narzędziem kontroli władzy (i opozycji również). Twardy elektorat PiS w znaczącym stopniu taką narrację przyjmuje, uważa taki obraz świata za prawdziwy, a to, co robi Bochenek, uznaje za adekwatną reakcję na działania przeciwników politycznych. Bochenek w ich oczach zyskuje, bo jest w stanie "zaorać" wyborczą broń Koalicji Obywatelskiej.
Uczciwie rzecz ujmując, trzeba też wskazać, że część mediów bardzo taką narrację PiS-owi ułatwia. Jeśli dziennikarze zadają sobie pytanie, czy po marszu są spokojniejsi, albo wprost rozważają, jak pokonać prawicę, a nie brakuje takich, to sami ustawiają się nie tyle w roli analityków, komentatorów, ale właśnie strony w sporze politycznym.
Wyborcy - szczególnie ci nieco mniej zaangażowani, a tych jest większość - niekoniecznie zaś są na tyle zorientowani, by odróżniać, kto z dziennikarzy i publicystów próbuje o rzeczywistości informować, kto komentować, a kto jest po prostu elementem jednego z dwóch (bo rządząca Polską prawica ma cały szereg "swoich" tygodników, mediów elektronicznych, a przede wszystkim mediów publicznych, które traktuje jako swoją broń) plemion politycznych. I tym - zniszczonym także na skutek własnych działań - obrazem mediów sprawnie manipuluje partia władzy.
Tak trzeba czytać wezwanie Mateusza Morawieckiego, by nie czytać mediów. Jeśli bowiem są one tylko narzędziem walki politycznej, to ich czytanie, ufanie im jest uleganiem propagandzie, której przecież - rozumny człowiek (a takie samopostrzeganie budują w twardych elektoratach liderzy wszystkich partii) nie może ulegać.
"Nieustanne zwarcie"
Ten przekaz trafia głównie do twardego elektoratu. Umacnia go, odpowiada na jego potrzebę pokazania "mądrzącym się" dziennikarzom (którzy przecież tylko udają niezależnych), gdzie jest ich miejsce. Paradoksalnie jednak tego rodzaju zaostrzenie retoryki, wejście w nieustanne zwarcie już nie tylko z politycznymi przeciwnikami, ale także z mediami, niesie ze sobą również korzyści w odniesieniu do elektoratu niezdecydowanego, miękkiego, niechętnego polityce.
Skąd taki wniosek? Z analizy rzeczywistości. Otóż, jeśli polityka stanie się polem nieustannego starcia, nieustannej walki, w której ani rzeczywistość, ani realne debaty nie mają znaczenia, a liczy się jedynie "zaoranie" każdego, kto zadaje pytania, to z pola zainteresowania nią wyjdą wszyscy, którzy mają dość, którzy nie chcą partyjnej i plemiennej naparzanki.
Pornograficzna polityka będzie interesować tylko najtwardszych z najtwardszych, a akurat jeśli chodzi o ten elektorat, to PiS ma go lepiej zagospodarowany niż partie opozycyjne. Inni będą mieli dość.
Inną, nie mniej istotną korzyścią, będzie zaś to, że nieustannie powracające ataki na media, nieustanne sytuowanie ich politycznie, sprawi, że część z wyborców (nawet tych miękkich) straci całkowicie do nich zaufanie. Informacje o aferach, o sporach, o skandalach przestaną więc do nich docierać, albo przestaną być dla nich istotne.
Kontrolna rola mediów?
I to jest także istotna przyczyna, dla której PiS w ostatnich tygodniach kampanii wyborczej przyjął taką, a nie inną strategię. Jest ona, z jego perspektywy, skuteczna i racjonalna. Jeśli zaś można i trzeba z nią polemizować, to głównie dlatego, że jest ona niebezpieczna nie tylko dla debaty publicznej, ale także dla systemu politycznego, z którego "wyparowuje" narzędzie skutecznej kontroli władzy, jakim powinny być, i niekiedy są, media.
Dla polityków i to nie jest jednak problem, bo oni - co oczywiste - woleliby nie być kontrolowani. Kontrolną rolę mediów zachowaliby zaś wyłącznie dla swoich przeciwników politycznych.
Inna sprawa, że w takiej sytuacji i przy takim ich rozumieniu media jako IV władza w ogóle nie mogą istnieć, a stają się jedynie narzędziem propagandy. I to także jest wygodne dla polityków.
Tomasz Terlikowski dla Wirtualnej Polski
* Autor jest doktorem filozofii religii, pisarzem, publicystą RMF FM i RMF 24. Ostatnio opublikował "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", a wcześniej m.in. "Czy konserwatyzm ma przyszłość?", "Koniec Kościoła jaki znacie" i "Jasna Górą. Biografia".