Marcin Makowski: Miał być wiatr w żagle, powiało nudą. Kaczyński w Jachrance bez pomysłu na wybory
Do tej pory w PiS-ie panowało graniczące z sanacyjną wiarą w Piłsudskiego przekonanie, że nawet jeśli przyjdzie politycznie słabszy moment, kryzys czy afera - słowo naczelnika poukłada sprawy na nowo. Zresetuje politykę i nakreśli plan na przyszłość. Tego wszystkiego w Jachrance zabrakło.
07.12.2018 | aktual.: 07.12.2018 21:00
W sobotę 1 grudnia w Warszawie premier Mateusz Morawiecki w otoczeniu wicepremierów i ministrów w spotkaniu wyborczym z publicznością, bardziej lub mniej naturalnie, ale przynajmniej starał się nakreślić wizję rozwoju Polski w horyzoncie następnych wyborów europejskich i parlamentarnych. Obiecywał spokojne życie w domu, w którym remont przebiegał co prawda burzliwie, ale wreszcie się skończył. Kreślił wizję ”Polish dream”, który wspierany rekordowym wzrostem PKB, ma zaspokoić aspiracyjne apetyty rodaków. Widać było, że przynajmniej na papierze, jakieś podstawowe wnioski z przyczyn strukturalnej słabości Zjednoczonej Prawicy w miastach wyciągnięto. Spokój, dobrobyt, partnerska obecność w Unii - te tematy wybijały się na plan pierwszy.
"PiS - PO jedno zło"
Wszystko wskazywało na to, że podczas dwudniowego spotkania klubu PiS w Jachrance, które w piątek 7 grudnia ”bardzo ważnym przemówieniem” miał otworzyć Jarosław Kaczyński, tylko wzmocni ten przekaz. Pierwsze słowa prezesa tylko potwierdziły tę tezę. ”Polacy mają dzisiaj wielkie aspiracje. Chcą szybko osiągnąć stan charakterystyczny dla państw zachodnich, osiągnąć dobrobyt i bezpieczeństwo”. Ale im dalej w las, tym przemówienie stawało się dziwniejsze. Owszem, przemknął wątek siły państwa budowanej przez przedsiębiorców, podmiotowości w Unii Europejskiej i konieczności trzymania się własnej waluty. Na plan pierwszy wysuwała się jednak nie przyszłość i wygaszanie sporów, ale… echa dawnych i obecnych wojen. Zwielokrotnione przez Kaczyńskiego, rozłożone na czynniki pierwsze i kręcące się wokół narzekania na straszliwych osiem lat rządów Platformy.
- Nie ma demokracji bez sporu. Tylko w Polsce jedna strona, czyli my, uznaje reguły demokracji i praworządności, druga tego nie robi. Dlaczego druga strona może kłamać, kłamać i jeszcze raz kłamać, bić rekordy hipokryzji? Bo ma wsparcie mediów i czynników zewnętrznych - mówił podniesionym głosem były premier. I z każdym zdaniem coraz bardziej przypominał konwencje wyborcze Grzegorza Schetyny, który również nie potrafi mówić o niczym innym, jak tylko o pladze egipskiej, którą dla polskiej polityki jest Prawo i Sprawiedliwość.
Do kogo naprawdę mówił Kaczyński?
Największą ironią tego stanu rzeczy jest jednak fakt, że Jarosław Kaczyński poświęcił większość wystąpienia udowadnianiu, jak bardzo PiS od Platformy się różni. - My domagamy się kar, wyciągamy wnioski, robimy wszystko by ograniczyć patologie. Co robi druga strona? Nie reaguje w najmniejszym stopniu na tego rodzaju wydarzenia. Wszyscy są niewinni. Każdy kto znalazł się w obszarze zainteresowań wymiaru sprawiedliwości cierpią z przyczyn politycznych - wyliczał Kaczyński. Tylko do kogo właściwie skierowane były te słowa? Kto w przestrzeni politycznej zrównuje Koalicję Obywatelską ze Zjednoczoną Prawicą? Partia RAZEM? Być może. Ale przecież to nie Adrian Zandberg był tutaj adresatem. On znajdował się gdzie indziej, w Toruniu. Jarosław Kaczyński swoim przemówieniem udowodnił, że dzisiaj inaczej widzi potencjalne zagrożenie dla swojego obozu, i nie jest nim brak programu dla wyborcy centrum. W moim odczuciu prezes wysłał jasny sygnał dla rodzącej się na prawicy konkurencji, która może czuć się rozczarowana niewywiązywaniem się z najbardziej radykalnych obietnic wyborczych.
Stąd cała litania afer PO i sukcesów PiS. Pokazywanie, że nawet jeśli prawica ma afery, ”to skalą są one nieporównywalne do wcześniejszych”. Za wszelką cenę Kaczyński próbował również bagatelizować znaczenie afery KNF dla swojego ugrupowania, o prawdziwy grzech zaniechania oskarżając oczywiście Donalda Tuska, ”który nic nie zrobił w przypadku luki VAT-owskiej, afery Amber Gold i OLT Express”. Były premier udowadniał, że to nie on łamie konstytucję, tylko oni. Nie on łamie praworządność, tylko tamci. I tak dalej. Defensywnie, z głową w starych konfliktach, jakbyśmy mieli rok 2016, a spór o Trybunał Konstytucyjny rozgrzewał media. Jeśli faktycznie to wystąpienie miało tchnąć nadzieję w Zjednoczoną Prawicę, to chyba nie spełniło żadnego z pokładanych w nim celów. Żaleniem się na opozycję nie wygrywa się wyborów. Jeśli PiS ma się czymś różnić od PO, nie powinno na tej płaszczyźnie powtarzać błędów przeciwnika. A tak to zaczyna wyglądać.
Marcin Makowski dla WP Opinie