Makowski: Jedna kamera warta więcej niż dziesięć dywizji [OPINIA]

Konflikt na granicy z Białorusią to nie tylko kwestia migracji, służb, prowokacji i humanitaryzmu. Nieważne jak mocne argumenty posiada strona polska, gdy w świat coraz częściej wędruje przekaz Łukaszenki, cynicznie udającego obrońcę wolności słowa. Zachodnie media szukają mocnych obrazków, a dyktator im je daje. Relacje CNN czy BBC z koczowiska pod Kuźnicami to prawdziwa broń tego starcia. Dlaczego nasz rząd wybiera bierność?

Dziennikarze nadal mogą relacjonować sytuację na granicy tylko od strony białoruskiej (Fot. Adam Guz KPRM/ PAP // screenshot za CNN International/Twitter)
Dziennikarze nadal mogą relacjonować sytuację na granicy tylko od strony białoruskiej (Fot. Adam Guz KPRM/ PAP // screenshot za CNN International/Twitter)
Marcin Makowski

15.11.2021 10:41

Niedawno jeden z ministrów zapytał mnie: - Dlaczego tak naprawdę na granicy z Białorusią potrzebujemy dziennikarzy? Przecież materiałów dostarczanych przez polskie służby jest bez liku, a aby rozumieć nasze argument, nie trzeba stać "pod płotem". Zagraniczne media - jak dodał - i tak pokażą, co będą chciały, bez względu na to, którą stronę granicy filmują.

Nie zgadzam się z takim coraz częstszym postawieniem sprawy.

Starcia hybrydowe, w skali nieporównywalnej z wcześniejszymi konfliktami, prowadzi się nie tylko za pomocą konwencjonalnej destabilizacji terytorium wroga, "zielonych ludzików" czy ataków informatycznych, ale również przy użyciu mediów. Kontrolowanie przekazu, sterowanie emocjami, fabrykowanie "newsów" - to wszystko w epoce Tik-Toka i Twittera posiada siłę rażenia równą działaniom militarnym.

To zrozumiałe, że państwa demokratyczne niesprawujące pełnej kontroli nad serwowanym na zewnątrz przekazem z trudem konkurują z zalewem dezinformacji państw autorytarnych, w którym specjalizuje się zwłaszcza Federacja Rosyjska. Przecież jej służby i farmy trolli potrafią ingerować nawet w procesy tak skomplikowane jak amerykańskie wybory.

Tym bardziej musimy zdawać sobie sprawę, że konflikt na granicy polsko-białoruskiej jest kolejnym odcinkiem frontu, na którym, łapiąc się wszystkich chwytów, inicjatywę przejmuje Alaksandr Łukaszenka. Decyzja polskiego rządu o wykluczeniu obecności mediów z obszaru objętego stanem wyjątkowym okazuje się przynosić negatywne skutki.

Zamiast rozmawiać z polskimi pogranicznikami i żołnierzami, którzy bronią wschodniej granicy Unii Europejskiej oraz NATO, zachodnie media, które chcą relacjonować kryzys migracyjny, otrzymują zielone światło od dyktatora, który ten kryzys wywołać. CNN czy BBC, wpuszczone na teren koczowiska pod Kuźnicami, siłą rzeczy pokażą to, na czym Łukaszence zależy - coraz poważniejsze problemy humanitarne, płaczące dzieci, białoruskie służby rozdające jedzenie oraz podłączające agregaty prądotwórcze, zdesperowanych ojców i matki, które szukają po prostu "lepszego życia" na Zachodzie, który okazał się być bezduszny na ich wołanie.

Rzeczą absolutnie naturalną jest wzbudzenie u widza empatii. Trzeba być człowiekiem bez serca, żeby nie chcieć pomóc tym, który noce spędzają w namiotach, gdy na zewnątrz temperatury spadają poniżej zera. Są już przecież pierwsze ofiary. Nadając ze strony białoruskiej, dziennikarze zobaczą jednak tylko tyle, ile pokaże im reżim białoruski.

Alaksandr Łukaszenka przy zielonym świetle z Kremla robi wszystko, aby sprowadzić ściągniętych samolotami z Bliskiego Wschodu ludzi do granicy wytrzymałości i za pomocą ich cierpienia wymóc ustępstwa na Unii. Chce rozszczelnienia granic, destabilizacji regionu, potraktowania go jako lidera, z którym trzeba rozmawiać. Choć wszyscy wiedzą, że faktycznym partnerem do rozmów jest nie Łukaszenka, a Władimir Putin, który ma w rękach wszelkie narzędzia, aby powiedzieć Białorusi "stop".

Podobno po znowelizowaniu ustawy o stanie wyjątkowym na tereny przygraniczne mają w końcu zostać dopuszczeni dziennikarze. Nadal jednak zasadne jest pytanie - na co czekaliśmy do tego momentu? We wspomnianej na początku rozmowie z jednym z ministrów rządu Zjednoczonej Prawicy przebija się powtarzany przez rzeszę komentatorów albo pracowników mediów publicznych argument: "Wpuścimy i co się będzie działo? Co to zmieni? Media są antyrządowe i zakłamią przekaz. Już lepiej, żeby ich nie było".

Lata konfliktów na gruncie medialnym oraz brak relacji z mediami zagranicznymi doprowadziły nas do miejsca, w którym rządzący uważają, że lepiej oddać inicjatywę Białorusi, zamiast liczyć na to, że jeśli mamy argumenty i nie mamy nic do ukrycia - nasze racje geopolityczne wybrzmią szerzej i skuteczniej.

Mam wrażenie, że od czasu sporu z Izraelem i Stanami Zjednoczonymi wokół nowelizacji ustawy o IPN jako państwo nauczyliśmy się niewiele albo zgoła nic. PiS wydawał się być zaskoczony zarówno skalą kryzysu, jak i metodami medialnymi, które stosują Rosja i Białoruś, przedstawiające naszych pograniczników niczym faszystów, nieczułych na ludzkie cierpienie. Dopiero teraz z mozołem polscy politycy starają się kierować komunikaty po arabsku do mediów odpowiedzialnych za kontakt z imigrantami. Eksperci, jak choćby Agnieszka Romaszewska-Guzy, apelowali o to już miesiące temu.

Nie można oddawać bez walki starcia o obraz wydarzeń, które dzieją się na naszej granicy, tylko dlatego, że rządzący nie wiedzą, jak obchodzić się z mediami, a część mediów może zachowywać się nieodpowiedzialnie. Te, które tego chciały, nie potrzebują dostępu do granicy. Reszcie, której zależy na rzetelnym relacjonowaniu wydarzeń zmierzających do otwartej konfrontacji zbrojnej, należy stworzyć warunki do rzetelnego pełnienia swoich obowiązków.

Jeśli Zachód długodystansowo posiada przewagę nad Rosją czy Białorusią, nigdy nie będzie ona polegała na większym potencjale militarnym. Naszą przewagą muszą być wyższe standardy, pluralizm, transparentność i skuteczne argumentowanie swoich racji. Tutaj drogi na skróty nie ma, a gdy ją próbujemy obierać, szybko się to na nas mści.

Marcin Makowski dla WP Wiadomości

Źródło artykułu:WP Wiadomości
białoruśbiałoruś granicakuźnica
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1581)