Macron kontra Le Pen. Kto lepiej rozumie Francuzów?
Środowa debata telewizyjna to ostatni moment dla Marine Le Pen, by zmienić bieg wyborów prezydenckich we Francji. Ale zadanie ma równie trudne jak pięć lat temu.
"Je vous ai compris" (zrozumiałem was) – powiedział Charles de Gaulle w 1958 r. w Algierze, co stało się zapowiedzią wycofania Francji z algierskich kolonii, a dziś jest postrzegane jako symbol właściwego odczytania nastrojów społecznych przez polityka. Dziś żaden z kandydatów we francuskich wyborach prezydenckich nie może użyć tego zwrotu. Ani Emmanuel Macron, ani Marine Le Pen nie zostaną prezydentem wszystkich Francuzów. Kraj jest pęknięty bardziej niż kiedykolwiek. Używając języka naszej polityki – podzielił się na Francję liberalną i Francję solidarną. Czy z takimi samymi efektami jak w Polsce?
Faworyt kontra trend
5 maja 1981 r. tuż przed decydującą debatą przed drugą turą wyborów dwóch kandydatów - Valéry Giscard d'Estaing i François Mitterrand – weszło niemal jednocześnie do charakteryzatorni. Obaj skierowali się w stronę tej samej kosmetyczki o imieniu Nelly. Konsternacja. Ona nie miała czasu, by pomalować obu. W regulaminie przedwyborczych debat takiego problemu nie uwzględniono. W końcu to Nelly miała zdecydować, na którego makijaż nałoży. Wybrała Mitterranda - mimo że to Giscard d'Estaing był wtedy głową państwa i to on wygrał pierwszą turę wyborów. Intuicja jej nie zawiodła. Ostatecznie wybory wygrał Mitterand i to on był prezydentem przez kolejne dwanaście lat.
Przed środową debatą telewizyjną Emmanuela Macrona i Marine Le Pen taka sytuacja nie ma szans się powtórzyć – sztaby obu ekip zbyt precyzyjnie uzgadniają wszystkie szczegóły starcia. Czy jest możliwy taki sam wynik jak w 1981 r.? Na to liczy Le Pen. Macron, jako prezydent i zwycięzca pierwszej tury wyborów, jest pewnym faworytem. Ale jego rywalka ciągle się rozpędza. W pierwszej turze uzyskała wyraźnie lepszy rezultat niż pięć lat temu. W 2017 r. też się dostała do drugiej rundy wyborów, ale mając pół miliona głosów mniej. To aż dwa punkty procentowe.
Sondaże pokazują, że w drugiej turze poprawi swoje wyniki. Pięć lat temu otrzymała 33,90 proc. głosów. Teraz zdobędzie ich grubo powyżej 40 proc. Dla wielu Francuzów to szok, bo tradycyjnie Le Pen jest postrzegana jako postać z politycznego marginesu. Jej ojciec rywalizował z Giscard d'Estaing i Mitterrandem w 1974 r. i zdobył zaledwie 190 tys. (0,75 proc.) głosów. Teraz jego córka walczy - jak równa z równym - z kandydatem politycznego mainstreamu. Macron do końca, do ostatniego dnia wyborów, nie będzie miał pewności końcowego triumfu. Obecnie sondaże dają Le Pen 46-47 proc. głosów. I to ona jest na fali wznoszącej. Od połowy marca poparcie dla niej sukcesywnie rośnie. Ten trend utrzymuje się także przed rundą drugą. Wiele wskazuje na to, że właśnie debata może – podobnie jak pięć lat temu – przesądzić ostatecznie o tym, kto wyjdzie zwycięsko z tego starcia.
Skręt w lewo
Ani przed pierwszą, ani przed drugą turą wyborów wojna na Ukrainie nie ma większego wpływu na francuską kampanię. Oczywiście i Macron, i Le Pen mówią o niej, krytykują Rosję za agresję, ale trudno odnieść wrażenie, że to bardziej słowa na alibi niż płynące z przekonań. Le Pen niemal wprost popiera Putina (po ataku na Ukrainę zrobiła tylko niewielki krok wstecz w tej sprawie), ale na jej wynikach to nie ciąży. Z prostej przyczyny: bo Francuzów to w sumie nie interesuje.
To co ich interesuje, to sytuacja w kraju. Na tym też skupia się kampania przed drugą turą. Oboje kandydaci wiedzą, że kluczem do końcowego sukcesu jest pozyskanie głosów trzeciego w pierwszej turze Jean-Luca Melenchona. Lewicowiec zdobył 22-proc. poparcie – a więc pozyskanie jego wyborców to gwarancja końcowego sukcesu wyborczego. Nic dziwnego, że Macron i Le Pen patrzą przede wszystkim w lewo. Mają pełną świadomość, że to właśnie wiatr z tamtej strony przyniesie im wygraną.
Macron ma naturalną przewagę jako kandydat centrum. Wyborców straszy wizją rządów skrajnej prawicy po wygranej Le Pen. Zgłasza kolejne lewicowe postulaty. Na wielkim wiecu w Marsylii w ostatnią sobotę przedstawił całą serię ekologicznych postulatów, zapowiadając gwałtowną walkę z plastikiem i rozbudowę energetyki nuklearnej oraz odnawialnej. W swoim programie ma wpisane jednoznaczne postulaty proeuropejskiego kursu Francji. Zapowiada też podwojenie płacy minimalnej (do 1100 euro), modernizację termiczną 700 tys. mieszkań rocznie i przenoszenie przemysłu do kraju.
Jednak w swoich postulatach Le Pen idzie dużo dalej. Główną osią jej kampanii jest kwestia "pouvoir d’achat" – siły nabywczej przeciętnego obywatela. Mocno podkreśla, że za rządów Macrona portfele Francuzów mocno schudły. I proponuje środki zapobiegawcze. Zapowiada, że po wygranej obniży VAT do 5,5 proc. na energetykę oraz całkowite zniesienie tego podatku na 100 produktów pierwszej potrzeby (przede wszystkim żywność). Chce także obniżyć podatki dla młodych rodzin, wesprzeć studentów dodatkowymi stypendiami, podnieść minimalną emeryturę. I proponuje także zdemontowanie istniejących już farm wiatrowych we Francji, gdyż według niej one tylko szpecą krajobraz.
Duże znaczenie może mieć podejście do wieku emerytalnego. Melenchon mocno stawiał w kampanii kwestię jego obniżenia – do 60 lat. Macron od dawna mówi o konieczności jego podniesienia do 65 lat. Le Pen opowiada się za zachowaniem obecnych rozwiązań (we Francji na emeryturę przechodzi się w wieku 62 lat), choć też dodaje, że prawo do wyjścia z rynku pracy w wieku 60 lat powinny mieć osoby, które pracują co najmniej 40 lat.
Format prezydencki
Co o tych propozycjach sądzą Francuzi? W sondażu ośrodka Odoxa dla "Le Figaro" aż 54 proc. Francuzów przyznaje Le Pen rację w sprawie jej uwag o sile nabywczej (42 proc. popiera tutaj Macrona). Z kolei w sprawie emerytur Le Pen popiera 57 proc. respondentów i tylko 40 proc. Macrona. Obecny prezydent ma z kolei większe poparcie w kwestii pomysłów związanych z konkurencyjnością gospodarki (58 proc. do 38 proc.) oraz deficytu budżetowego (Le Pen chce go mocno powiększyć – popiera ją w tym 42 proc. Francuzów, jej rywala 54 proc.).
Jednak w tym miejscu należy spojrzeć na najszerszy wymiar tej kampanii. Le Pen mocno w wywiadach atakuje Macrona, nazywając go zwolennikiem globalizacji oraz "prezydentem bogaczy". Sama siebie przedstawia jako obrończynię Francji i Francuzów. Mocno podkreśla konieczność wzmocnienia kraju jako wspólnoty, umocnienia pozycji krajowej gospodarki względem zagranicznej konkurencji. Macron pod tym względem swoją kampanią wpisuje się w ten podział, stawiając na pierwszym miejscu w swojej kampanii kwestie ekologii, wzmacniania UE, konieczności poprawy konkurencyjności gospodarki m.in. poprzez podniesienie wieku emerytalnego.
Zarysowaną w ten sposób oś polaryzacji można określić jako podział na Francję liberalną i Francję solidarną. W Polsce uruchomienie tego podziału dało sukces PiS-owi – i pozwoliło na tyle skutecznie skonsolidować tej partii elektorat, że nie odpływa on od tej partii nawet w chwilach największych problemów.
Czy we Francji stanie się podobnie? Nie. Tak proste analogie nie działają. Z jednej zasadniczej przyczyny: dużo więcej Francuzów jest zadowolonych z życia we Francji niż Polaków w Polsce. Francuzi są dużo bogatsi, mają lepsze położenie geopolityczne – siłą rzeczy wiele napięć i niedogodności, które są codziennością nad Wisłą, nad Sekwaną są nawet niezauważane.
To dlatego Macron, który jest gwarantem utrzymania obecnego stylu życia, wygrał pięć lat temu i dlatego prawie na pewno wygra w tym roku. Bo Le Pen oznacza gwałtowne zanegowanie obecnego modelu funkcjonowania Francji – a Francuzi tego nie chcą. Zmiany? Jak najbardziej. Nie przypadkiem wielu obywateli popiera jej propozycje związane z siłą nabywczą czy wiekiem emerytalnym. Ale nawet jeśli przyznają jej rację w pojedynczych kwestiach, to generalnie popierają Macrona. I dlatego on prowadzi w sondażach.
Le Pen długo miała opinię "niewybieralnej". Potwierdza to cytowany przed chwilą sondaż Odoxa. W kwestii gospodarki tylko 43 proc. Francuzów uważa ją za mniej kompetentną, 57 proc. respondentów wyżej ceni Macrona. A przecież ci sami Francuzi przyznają jej rację w poszczególnych kwestiach związanych z ekonomią. Najlepiej to pokazuje, że nie ma ona odpowiedniego formatu w ich oczach. I to jest jej największa przeszkoda w drodze do zwycięstwa.
Środowa debata telewizyjna to ostatni moment na zmianę tego stanu rzeczy. Le Pen poniosła w niej porażkę pięć lat temu – wyglądała na niepewną, nie umiała sobie poradzić z agresywnymi atakami Macrona, pytającego ją o kwestie związane z UE i gospodarką. Teraz w czasie debaty będzie musiała dowieść, że przez pięć lat zyskała format prezydencki. Wycofała się z najbardziej kontrowersyjnych pomysłów (wyjście z UE, ze strefy euro), ale to ciągle mało. W środę na oczach całej Francji będzie musiała udowodnić, że jest godna być głową państwa. Macron udowadniać niczego nie musi, jemu wystarczy być sobą. Le Pen musi pokazać, że jest kimś innym, niż dotychczas była postrzegana. W tym sensie jej misja jest bardzo trudna. Prawie na pewno przegrana.
Ale bez względu na wynik, jedno po tych wyborach pozostanie: głębokie pęknięcie Francji na część liberalną i solidarną. W tym rytmie będą się układać wybory przez kolejne lata. I liberalnym politykom utrzymać ich przewagę będzie coraz trudniej.