Łukasz Warzecha: chcą in vitro? Niech płacą sami!
„Lubię brutalne kampanie. Radości czuję petardę, gdy sobie skoczą do gardeł” - śpiewał w ironicznym tonie Ryszard Makowski (kiedyś kabaret OT.TO). Dziś autor piosenki powinien czuć satysfakcję, bo kampania robi się coraz brutalniejsza, a przy tym momentami skrajnie głupia i demagogiczna.
Platforma, której kandydat ani też ona sama nie notuje zwyżek poparcia (poza CBOS-em, swoje sondaże przeprowadzającym chyba tylko w warszawskim Miasteczku Wilanów), wyprodukowała wyborczy mem. Po lewej stronie wyjęty z kontekstu (ale takie są prawa kampanii) cytat z Andrzeja Dudy: „Nie podpisałbym ustawy o in vitro”, a po drugiej informacja, że „w Polsce problemem niepłodności dotkniętych jest 1,5 miliona par”.
Gdybym w jakiejś szkole dla polityków prowadził zajęcia z manipulacji, pokazałbym ten obrazek jako podręcznikowy przykład tejże. Miałoby bowiem z niego wynikać, że zły Duda nie chce ustawy o in vitro, która jest jedynym ratunkiem dla całej masy bezpłodnych Polaków. W tym prostym zestawieniu mieści się rekordowa liczba fałszów i kłamstw.
Po pierwsze - in vitro już teraz jest dofinansowywane przez polskie państwo. Do tego akurat wspomniana ustawa nie była konieczna. Żeby się o tym przekonać, wystarczy odwiedzić stronę Ministerstwa Zdrowia. Nie ma zatem zależności pomiędzy ustawą a obecnym finansowaniem in vitro. Nie mówiąc już o tym, że Duda nie jest prezydentem i być może wcale nim nie zostanie. Projekt ustawy przewiduje wydanie na ten cel w latach 2016-2025 10 mln złotych.
Po drugie - całkowitym kłamstwem jest stwierdzenie, że in vitro jest jedynym sposobem walki z bezpłodnością.
Po trzecie - in vitro nie jest żadnym sposobem „leczenia bezpłodności”. To kłamliwe stwierdzenie powtarzane jest w wielu miejscach, a kliniki in vitro nazywają się „klinikami leczenia bezpłodności”, co jest oczywistą bzdurą.
Czym zatem jest in vitro? Muszą to doskonale rozumieć osoby, które z tą procedurą miały do czynienia. In vitro to bardzo kosztowna (jeden cykl to koszt kilkudziesięciu tysięcy złotych) metoda „wyprodukowania” dziecka w sposób nienaturalny. Z leczeniem nie ma to nic wspólnego, bo po przejściu procedury (wiele cykli kończy się porażką) para wcale nie staje się płodna. A tylko wówczas można by mówić o leczeniu. Nazywanie in vitro „metodą leczenia bezpłodności” ma dokładnie taki sam sens jak stwierdzenie, że zakup protezy w miejsce utraconej nogi to wyleczenie kalectwa.
Gdyby jeszcze było tak, że poza metodą in vitro bezpłodne pary nie miałyby żadnego sposobu na cieszenie się dzieckiem, można by się zastanawiać nad refundowaniem tej procedury z publicznej kasy (ale i wtedy wątpliwości by pozostały). Ale tak nie jest. Choćby dlatego, że w Polsce mnóstwo dzieci czeka na adopcję. I o ile in vitro kosztuje nas wszystkich - podatników - masę pieniędzy, to adopcja wręcz przeciwnie - zdejmuje z nas jako podatników ciężar utrzymywania sierot.
Rozumiem, że są pary, które chcą jednak mieć dziecko niepochodzące z adopcji, a z dostępnych metod wybierają właśnie in vitro. W porządku. Nie bardzo tylko rozumiem, dlaczego wszyscy podatnicy mają się składać na finansowanie czegoś, co z punktu widzenia państwa jest po prostu fanaberią. Polska nie cieszy się nadwyżką budżetową, wręcz przeciwnie. Warto mieć świadomość, że pieniądze, które trafiają z kasy państwa do prywatnych klinik in vitro, nie trafią na inne cele: do hospicjów, szpitali, na refundację leków. To nie jest demagogia, tylko prosta logika: jeśli się komuś daje, to komuś trzeba zabrać. A daje się - jako się rzekło - na coś, co nie jest bynajmniej konieczne lub niezbędne.
In vitro to poza wszystkim niezwykle zyskowny biznes, żyjący obecnie w części z publicznych pieniędzy. Nie żadne „pisowskie” pismo, ale wspierający władzę „Newsweek” cytował specjalistów w tej dziedzinie, którzy na rządowym programie nie zostawiali suchej nitki. - Sam kiedyś zapewniałem Polaków, że gwarancją programu będzie doświadczenie i kompetencje klinik leczenia niepłodności. Dlatego nie mogłem uwierzyć, gdy na liście beneficjentów konkursu znalazłem klinikę, która nie ma siedziby i telefonów, w zasadzie jeszcze nie istnieje. Są też inne kwiatki, np. ośrodek znany dotąd z balneologii i korygowania zmarszczek - tak mówił tygodnikowi prof. Leszek Pawelczyk, szef Kliniki Niepłodności i Endokrynologii Rozrodu w Ginekologiczno-Położniczy Szpitalu Kliniczny UM w Poznaniu.
Nic dziwnego - pod kran z publiczną kasą każdy chciałby się podłączyć.
Gdy po skoku szwajcarskiego franka zaczęły pojawiać się apele, żeby w jakiś sposób pomóc kredytobiorcom, mnóstwo ludzi oburzało się, że jakiejś grupce ma się pomagać, choć jako żywo nikt nie chciał nawet grosza z publicznej kasy. Zadziwiające, że podobnego oburzenia nie wywołuje sytuacja z in vitro, gdzie z tej samej kasy płyną pieniądze dla grupki znacznie mniejszej (ma chodzić o 15 tys. par), dla której - inaczej niż w przypadku znacznej części kredytobiorców - nie jest to bynajmniej sprawa życiowej stabilności i przeżycia.
In vitro ma oczywiście dodatkowo wymiar etyczny i do niego także odnosił się Andrzej Duda. Chodzi o zabijane w trakcie procedury ludzkie zarodki. I tego w dużej mierze dotyczył jego sprzeciw wobec ustawy, co łatwo sprawdzić, docierając do całości wypowiedzi kandydata na prezydenta.
Odsuńmy jednak ten etyczny aspekt na bok. Nawet patrząc na sprawę czysto utylitarnie, nie znajduje się żadnego uzasadnienia dla promowania przez państwo tej metody obchodzenia (powtórzmy: nie leczenia!) bezpłodności. Jeżeli ktoś upiera się, że chce mieć dziecko poczęte w taki właśnie sposób - proszę bardzo, jego sprawa. Niech płaci za to z własnej kieszeni, nikomu nic do tego. Ale nie ma najmniejszego powodu, żeby tę procedurę finansowali wszyscy Polacy, w tym także ci, w których może ona budzić zastrzeżenia natury moralnej.
Łukasz Warzecha specjalnie dla WP