Koronawirus. Raport z frontu, dzień szósty. "Nóż wbity w Piotrka to ugodzenie 25 tysięcy ratowników medycznych w całej Polsce"
Cały kraj wciąż tylko o koronawirusie, epidemii, maseczkach. A w naszym ratowniczym środowisku tego dnia mówi się tylko o dźgnięciu naszego kolegi. O przemocy, agresji wobec nas. Gdy ktoś, komu ratuję życie, nazywa mnie kur** – a zdarza się to częściej niż ci się zdaje – w myślach zawsze dopowiadam: "Dla ciebie: Pani Kur**". Gdy ktoś pyta, czy położę się koło niego i zaspokoję jego potrzeby seksualne, musi się liczyć z tym, że w 36 godzinie nieprzerwanej pracy moje klocki hamulcowe są wytarte.
Katarzyna - ratowniczka medyczna. Pracuje w Państwowym Systemie Ratownictwa Medycznego w Polsce. Regularnie publikujemy na naszych łamach relacje z pierwszej linii frontu walki z pandemią koronawirusa. Imię bohaterki zmienione.
Raport z piątego dnia czytaj tutaj:
Światło wpadające przez lekko uchyloną zasłonę ląduje idealnie na mojej poduszce. Budzi mnie. Mam wolny dzień, planuję odpocząć. Spałam osiem godzin, ale zmęczone nogi wciąż nie dają spokoju. Sięgam na szafkę po sportowy zegarek.
"13,9 kilometra" – pokazuje wyświetlacz. W ogóle mnie to nie dziwi. Wczoraj odwiedziliśmy kilkadziesiąt adresów, pobraliśmy materiał do badań od kilkudziesięciu osób. 12 godzin gonitwy.
Sięgam po telefon. Trzy nieodebrane połączenia, kilka wiadomości.
- Patrz – czytam komunikat i widzę link. Klikam. Na autostradzie koło Legnicy pacjent wieziony karetką zaatakował ratownika medycznego. Zadał mu osiem ciosów nożem. Pięć w klatkę piersiową. Dwa w okolice szyi, jeden w rękę. Pacjent wrócił z zagranicy, kwarantanna u rodziny, schorzenia psychiatryczne, podejrzenie zakażenia koronawirusem. Konieczność przewiezienia do szpitala.
- Żyje? – dopytuję o los rannego. Żyje. Uruchamiam kontakty, niedaleko Wrocławia pracuje przecież kilku moich znajomych. Szybko dowiaduję się, że na miejsce przyjechały karetki, ściągnięto też śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Odniesione przez chłopaka obrażenia były poważne, na dodatek przez kontakt z osobą możliwie zakażoną helikopter nie mógł go zabrać na pokład. Konieczny był tradycyjny transport do szpitala. Tam stabilizacja stanu, operacja. Po prostu ratowanie życia. Cud, że to nie skończyło się śmiercią.
Cała Polska wciąż mówi o koronawirusie, o walce z epidemią. W naszym ratowniczym środowisku tego dnia mówi się jednak tylko o dźgnięciu naszego kolegi. Wymieniamy się wiadomościami, dzwonimy do siebie. Czuć poruszenie. Mi też nie daje spokoju myśl: jak to jest, że człowiek jedzie komuś ratować życie, w czasie pandemii naraża własne zdrowie, a sam może to życie w taki okrutny sposób stracić? A przecież nie są to jednostkowe przypadki! Agresja wobec ratowników medycznych jest powszechna. Słowna, czynna – każdy jej rodzaj. Nie umiem nawet zliczyć, ile razy spotkałam się z nią w SOR, w karetkach, podczas walki o czyjeś życie w terenie. Ile razy słyszałam o niej w opowieściach z innych oddziałów.
Przykłady? Pacjent, który całą drogę w karetce był spokojny, nagle na izbie przyjęć wepchnął kolegę do dyżurki i uderzył jego głową o lodówkę. W piątkę go obezwładnialiśmy.
Pacjent na SOR zdjął gaśnicę, próbował nią zabić triażowego. Cudem udało się uniknąć tragedii.
Pacjentka pod wpływem alkoholu i narkotyków, nosicielka HIV – wyrywa wenflon, chlapie w nas krwią, grozi, że nas pozaraża.
Cios w brzuch barierką od łóżka zadany przez szarpiącego się po metaamfetaminie nastolatka. Upokorzenie. Tak samo, jak reakcja jego matki.
- Gdybyście Marcinka nie zapięli w pasy, to by pani nie dostała.
Matka nie chce dopuścić do siebie myśli, że gdybyśmy go nie zapięli, szlag trafiłby sprzęt ufundowany za grube miliony przez Unię Europejską. Sprzęt do ratowania życia, na wagę złota. Że biją, policji nie powiadamiasz, bo to trzeba jeszcze udowodnić. Pójść rano po dyżurze na komendę, zgłosić. A mama Marcinka, zanim cokolwiek zdążysz powiedzieć, wyrecytuje ci cholernie długą listę swoich znajomości. I skwituje słowami: "I tak mu nic nie zrobisz".
Gdy ktoś, komu ratuję życie, nazywa mnie kurwą – zdarza się to częściej niż ci się zdaje – w myślach zawsze dopowiadam: "Dla ciebie – Pani Kurwo". Gdy ktoś pyta, czy położę się koło niego i zaspokoję jego potrzeby seksualne, musi się liczyć z tym, że w 36 godzinie nieprzerwanej pracy moje klocki hamulcowe są wytarte.
To, czego uczy nas pandemia, to równość. Równość w obliczu choroby, na którą znajomości i koneksje nie mają najmniejszego wpływu.
Przynosi też ogrom przyziemnych problemów. Bo życie toczy się dalej. Ludzie nie łapią dziś tylko koronawirusa. Wciąż mają zawały, udary, ulegają wypadkom. I wciąż sprawiają te same kłopoty, które sprawiali przed wybuchem epidemii. Tyle tylko, że dziś te problemy mają podwójną wagę.
Przykład z SOR: człowiek z trzema promilami, czyli z zatruciem alkoholowym. W stanie zagrożenia życia. Policja mówi nam wtedy: gość jest wasz. A czy jest zakażony koronawirusem? Kto ma to wiedzieć! Przecież on sam nie wie, kogo ostatnio spotkał, gdzie jest, a na pytanie o kwarantannę odpowiada nam, że takiej wódki jeszcze w życiu nie miał okazji pić. Gdy próbujesz mu pobrać krew do badania albo powstrzymać przed sikaniem na łóżko w sali intensywnej terapii, rzuca się na ciebie z pięściami. To wszystko dzieje się tu, teraz. W czasie, gdy większość Polski siedzi przerażona w domach.
O braku szacunku też mogę wam wiele powiedzieć.
- Może rzuci nam pan jeszcze banana? – Michał, z którym jeździmy po wymazy, krzyczy do faceta w oknie.
Uradowany pan ze smartfonem właśnie zamierzał uwiecznić nasze przebieranie w kombinezony oraz pobranie wymazu swojej żonie. Nagranie z naszym niezręcznym wbijaniem się w odzież ochronną byłoby pewnie hitem świąt, ale nasza reakcja zamyka plan zdjęciowy.
To jeden z powodów, przez które tak bardzo denerwuje nas brak procedur, szkoleń i ćwiczeń, o które apelują pracownicy szpitali w całej Polsce. Bo można nazwać nas debilami, którzy nie umieją się przebrać i skutecznie gmerać w gardłach, ale nikt nie zdaje sobie sprawy, że nieprawidłowe wykonanie tych czynności powoduje zafałszowanie wyników i ryzyko zakażenia wirusem. Siebie i innych. Boli mnie, że ludzie nie widzą naszej naprawdę ciężkiej pracy albo celowo z nas drwią.
Jeżdżąc karetką przez 12 godzin po zapomnianych wsiach, zrobiliśmy 20-minutową przerwę, by coś zjeść i się napić. Musieliśmy prosić się personelu stacji benzynowej, by dał nam klucz do toalety i pozwolił z niej skorzystać. O zgodę nie było łatwo, część stacji na czas epidemii nie wpuszcza klientów do toalet. Nie brakowało wiele, byśmy skończyli za murkiem i w krzakach. A pojechać dalej w poszukiwaniu ubikacji nie możemy, bo jesteśmy rozliczani z każdej minuty i kilometrów. Łaskawie, po negocjacjach, pozwolono nam jednak załatwić potrzeby.
Atmosfera i głowy pacjentów są teraz gorące. Na triażu odbieramy mnóstwo telefonów z zapytaniami, często pogróżkami, oczekiwaniami, że świat wróci do normy w pięć minut. Ludzie, których odsyłamy do innych szpitali ze względu na niewielkie obrażenia, potrafią uderzyć w drzwi, wyzywać nas od najgorszych. Gdy jeździmy w zespołach, ludzie z nas drwią, wymyślają nazwy dla naszych strojów i szydzą z nas ze swoimi dziećmi.
Przypominam sobie sytuację z poprzedniego dnia. Zajeżdżając pod SOR, widzimy ostrą wymianę zdań i przepychankę mężczyzny z policjantami. Szykujemy karetkę do dekontaminacji, zagadujemy policjantów.
- Co tam się stało?
- Rodziny chcą odwiedzin na zakaźnym – słyszymy.
Każdy chce się zobaczyć z rodziną, ale każdy musi się też dostosować do panujących reguł. Ze względu na styczność z zakażonymi sama poddałam się całkowitej izolacji. Do bliskich tylko dzwonię, nie widuję ich.
Cieszę się, że mam kolegów i koleżanki z pracy, że wzajemnie się wspieramy. Nóż wbity osiem razy w Piotrka to ugodzenie 25 tysięcy ratowników medycznych w całej Polsce. To apel o zwiększenie składów osobowych ZRM. O poprawę bezpieczeństwa i warunków naszej pracy. Dziś w końcu mamy głos, może ktoś usłyszy o problemach, które dotykają nas codziennie. Nie tylko w czasie pandemii.
Czytaj też raporty z poprzednich dni: