Jakub Majmurek: Z nagrodami PiS chyba postradał rozum
Od wygrania wyborów PiS wielokrotnie zachowywał się irracjonalnie i niezrozumiale dla zewnętrznych obserwatorów. Nigdy jednak mu to nie zaszkodziło. Czy to za sprawą słabości opozycji, czy popularności takich programów jak 500+, żadna wpadka rządzącej partii nie przełożyła się na tąpnięcie w sondażach. Przynajmniej nie do tej pory.
27.03.2018 | aktual.: 27.03.2018 17:07
Teraz jednak PiS, jak się wydaje, wszedł na poważną minę. Ujawnione przez prasę hojne nagrody dla ministrów rządu Szydło wywołały wyraźny kryzys wizerunkowy, obejmujący nie tylko zadeklarowanych przeciwników PiS, ale także osoby, do których nigdy nie przemawiała argumentacja z marszów KOD w obronie konstytucji. Obóz rządzący zarządza tym kryzysem z wyjątkowym brakiem politycznego słuchu i wyczucia. Społeczną głuchotą popisał się ostatnio nawet Jarosław Kaczyński. Prezes PiS w wypowiedzi dla portalu wPolityce bronił nie tylko nagród, ale także czwartkowego wystąpienia premier Szydło w tej sprawie. A ono jest po prostu nie do obrony.
Należy nam się!
Premier Szydło niejednokrotnie dała się poznać jako drętwa, niesympatyczna, agresywna mówczyni, ale w zeszły czwartek w Sejmie przebiła samą siebie. Pohukiwała na opozycję i opinię publiczną, nie przedstawiła żadnego merytorycznego argumentu na rzecz decyzji o nagrodach dla ministrów, krzyczała „nam się należy!”. Brakowało tylko tego, by wzorem Nikity Chruszczowa w ONZ waliła butem w pulpit sejmowej mównicy.
W trakcie przemówienia padły także skandaliczne słowa, zarzucające wszystkim tym, którzy krytykują rząd i zasiadających w nim ministrów, atakowanie Polski. Pani premier, przy całym szacunku dla jej urzędu, naprawdę coś głęboko się tu pomieszało. Polska to nie rząd. Polska to my – wszyscy obywatele Rzeczpospolitej. To my jesteśmy pracodawcami i szefami ministrów i innych polityków. I mamy prawo rozliczać ich z wykonywanej dla nas pracy, także posuwając się do bardzo ostrej krytyki.
Czwartkowe przemówienie pani premier może okazać się doskonałym prezentem dla opozycji. We kolejnych, czekających nas w trzech najbliższych latach kampaniach wyborczych słowa „należy nam się” będą przypominane przez konkurentów PiS, jako symbol pazerności obozu „dobrej zmiany”.
Może to uderzyć w PiS równie skutecznie, co ośmiorniczki w PO. Partia z Nowogrodzkiej zdobyła przecież władzę obiecując – także ustami premier Szydło – ciężką pracę, skromność, pokorę. Dziś obietnice te brzmią po prostu jak niesmaczny żart. Zwłaszcza, gdy zestawimy je ze słowami Gowina o liczącej wielokrotność mediany, rzekomo nie starczającej do pierwszego, ministerialnej pensji, mową Szydło z czwartku, czy tłumaczeniami ministra Tchórzewskiego, przekonującego, że nagroda mu się należy za wielkie sukcesy, jakie osiągnął na ministerialnym stanowisku. Wyborcy mało co wybaczają tak ciężko, jak hipokryzję.
Premia patriotyczna
Oczywiście, jest wiele argumentów na rzecz tego, dlaczego ministrowie powinni zarabiać dużo więcej niż przeciętnie wypłakana pensja. Być może w ogóle porównywanie wynagrodzeń polityków do przeciętnych pensji to mało sensowna demagogia. Kandydaci na ministrów funkcjonują przecież w zupełnie innym układzie odniesienia. Podejmują decyzję wiążące się z wydatkowaniem publicznych środków, idących w miliony, a nawet miliardy złotych. Na tle innych grup, których przedstawiciele decydują o podobnych pieniądzach – menadżerów, przedsiębiorców, poszukiwanych przez rynek specjalistów, urzędników europejskich – ministrowie, a zwłaszcza wiceministrowie i dyrektorzy departamentów naprawdę nie zarabiają wielkich pieniędzy.
Polityka nie powinna być miejscem, gdzie idzie się, by się wzbogacić, ale pensje polityków muszą być jednak proporcjonalne do odpowiedzialności. Wynagrodzenia w ministerstwach nie powinny być tak niskie – w stosunku do tego, co można dostać na rynku – by cenni specjaliści wzbraniali się przed podjęciem pracy dla rządu.
PiS nigdy jednak nie zaproponował rzetelnej, uczciwej dyskusji na ten temat. Najpierw wypłacił sobie po cichu premię – licząc chyba skrajnie naiwnie, że się „nie wyda” – a gdy sprawa jednak wyszła na jaw, zaczął desperacko się bronić, sięgając po dość absurdalne, zupełnie nieprzekonujące argumenty.
Główny argument z czwartkowej mowy pani premier, tłumaczący dlaczego PiS „się należy” był bowiem bardzo ekscentryczny: partii należy się, bo jest uczciwa, dba o interes Polski i Polaków, podczas gdy wszyscy inni wokół są głęboko skorumpowani. W jaki sposób PiS jest uczciwszy i bardziej zatroskany o los ojczyzny, niż konkurenci pani premier nie wyeksplikowała, ale jak się można domyślić wynika to z samego tego, że jest PiSem. Premie dla ministrów miały by więc być czymś w rodzaju dodatkowej opłaty, jaką jako społeczeństwo musimy uiścić w zamian za to, że mamy zaszczyt być rządzonymi przez „obóz patriotyczny”. Wiele wyborców może jednak w końcu PiS za ten „zaszczyt” podziękować.
W co gra Kaczyński?
Argument o tym, że rządom PiS należy się specjalna finansowa premia za ich „patriotyzm” powtórzył wczoraj w wypowiedzi dla portalu wPolityce Jarosław Kaczyński. „W Polsce nielegalnie przejęto wielkie majątki, można to już od początku liczyć w bilionach. A tutaj mamy do czynienia z legalnymi nagrodami za ciężką pracę, dla ludzi, którzy z tymi zjawiskami przejmowania własności narodowej walczyli” – powiedział lider rządzącego obozu.
Czytając te słowa nasuwa się pytanie: w co tu gra Kaczyński? Czy utracił swój legendarny społeczny słuch i nie wyczuwa już dłużej społecznych nastrojów – tych samych, które wyniosły PiS do władzy? Przecież polski elektorat bardzo drażliwie reaguje na wysokie wynagrodzenia polityków. Niedawny sondaż „Dziennika Gazety Prawnej” wykonany na panelu badawczym Ariadna pokazuje, że ponad połowa Polaków i Polek przekonanych jest, że politycy powinni zarabiać nie więcej, niż 10 tysięcy na rękę. Na wsi – gdzie rządzący obóz ma najbardziej masowe poparcie - sądzi tak niemal dwie trzecie badanych.
Kaczyński z pewnością to czuje. Gdy jego obóz jest atakowany, robi jednak to, co zawsze robił w takiej sytuacji. Nie wycofuje się, nie przeprasza, nie przyznaje się do błędu. Atakuje. Zamiast tłumaczyć się z nagród, zapewnia, że nie ma skandalu i w niepodrabialnej poetyce niejasnej insynuacji atakuje konkurentów politycznych za korupcję i „przejmowanie majątków”, wartych „biliony”. Ten paranoiczno-insynuacyjny styl nie raz wynosił prezesa PiS do władzy, trafiał w przeszłości w autentyczne nastroje, w oparte na rzeczywistych niesprawiedliwościach poczucie całych grup społecznych, że dystrybucja władzy, prestiżu i majątku, jaka wyłoniła się po roku 1989, pozostaje głęboko nieuczciwa.
Taki język działał jednak najlepiej wtedy, gdy PiS pozostawał w opozycji. Gromy rzucane na rozkradający kraj establishment są tym mniej wiarygodne, im dłużej PiS sam rządzi i sam jest postrzegany jako uwłaszczająca się na państwowym elita. Jeśli Kaczyński nie dokona korekty języka swojego obozu, uwzględniającej ten czynnik, jego partia w końcu zostanie ukarana przez wyborców.
Morawiecki znów na minie
Co ciekawe, w tej samej wypowiedzi dla portalu braci Karnowskich, Kaczyński bardzo wyraźnie i otwarcie udzielił poparcia premier Szydło. Nie tylko zaprzeczył pogłoskom o konflikcie między nimi, ale także zapewnił, że jego nieobecność w Sejmie w czwartek wynikała wyłącznie z „alergii”. Stosunki lidera obozu władzy z byłą premier mają być bardzo ciepłe, Kaczyński sami miał namawiać Szydło, by w sprawie nagród „pokazała pazurki”.
Biorąc w nawias seksistowski, protekcjonalny język, jakim Kaczyński mówi o wiceszefowej rządu, cała ta sytuacja raz jeszcze potwierdza, że prezes PiS nie po to zrobił Mateusza Morawieckiego premierem, by ten realnie rządził i wyznaczał strategiczne kierunki dla całego obozu Zjednoczonej Prawicy. Kaczyński używa Szydło, by pokazać Morawieckiemu jego miejsce w szeregu. Wczoraj wysłał sygnał, że jak wściekły premier nie byłby za fatalną mowę Szydło z czwartku, to jej pozycja w rządzie nie podlega na razie negocjacji.
Szydło i Kaczyński wpychają znów w ten sposób Morawieckiego na wizerunkową minę. W ciągu ostatnich stu dni nowy premier głównie zajmował się gaszeniem kryzysów wizerunkowych, których sam nie wywołał. To przecież nie on wymyślił ustawę o IPN, siłowe przejęcie sądownictwa, nie on przyznawał nagrody. Jednocześnie Morawiecki ma bardzo ograniczone możliwości, by skorygować strategiczny kurs PiS, czy choćby zmusić ministrów do realizowania własnej polityki – i odwołać kogoś, kto zalicza poważną wpadkę. Gdy będzie próbował, Kaczyński znów powie komuś, by „pokazał pazurki”, nie Szydło, to Błaszczakowi.
I to, jeszcze bardziej niż sprawa nagród, prędzej, czy później musi się posypać. Ten system jest dysfunkcjonalny, nie da się rządzić, gdy trzeba ciągle gasić pożary, wywoływane przez stojące nad rządem kierownictwo partyjne. Służy on jednak wzmocnieniu władzy Kaczyńskiego i PiS nie zmieni obecnej logiki, dopóki nie będzie ona bezpośrednio grozić utratą władzy przez tę formację. Wtedy może być jednak za późno.