Jakub Majmurek: Europa pęka, a my jesteśmy po złej stronie
Banałem stało się już powtarzanie, że polityka PiS izoluje nas w Europie i skazuje na dyplomatyczną samotność w Unii, spychając polską pozycję, z której nie sposób efektywnie zabiegać o nasze narodowe interesy. Trudno jednak o tym fakcie nie wspominać, gdy rzeczywistość dostarcza kolejnych powodów.
30.08.2017 | aktual.: 30.08.2017 11:01
Pokazuje to ostatnia konferencja Angeli Merkel, przestrzegającej, że sprawa praworządności w Polsce jest poważna, a Niemcy, choć chcą dobrych stosunków z Polską, nie mogą zgodzić się na łamanie przez nasz kraj unijnego prawa. Jest to o tyle ważne, że w kwestii krytyki wewnętrznej sytuacji w Warszawie to właśnie Berlin pozostawał najbardziej wstrzemięźliwy spośród zachodnioeuropejskich stolic. Niemcy zakładali konieczność cierpliwości wobec Polski, próbowali negocjować z Kaczyńskim. Wynikało to częściowo z więzi łączących dziś niemiecką i polską gospodarkę, częściowo z tego, że Berlin traktował Polskę i Europę Wschodnią jako przeciwwagę dla Paryża i europejskiego południa. Ale wszystko wskazuje na to, że i niemiecka cierpliwość się kończy.
Fatalny tydzień dla Warszawy
Słowa Merkel stanowią zwieńczenie fatalnego tygodnia dla polskiej polityki w Europie. Jego początek wyznacza podróż prezydenta Macrona po Europie Wschodniej. Macron chciał wynegocjować zgodę państw regionu na zmianę unijnej dyrektywy o pracownikach delegowanych - tak, by pracownicy polskich firm przewozowych czy budowlanych, pracujących w krajach Europy Zachodniej, dostawali za taką samą pracę płace równe pracownikom firm działających na miejscu. Sprawa dotyczy szczególnie naszego regionu - z niego pochodzi duża część delegowanych pracowników w Unii Europejskiej. W tym około 400 tysięcy z Polski. Ich główną przewagą konkurencyjną jest niska cena. Jeśli reforma dyrektywy odbierze im ją, mogą nie przetrwać na rynku.
Rząd Szydło i jego medialni sojusznicy lubią powtarzać, jak to Polska wstaje z kolan, odgrywa kluczową rolę w Europie i przewodzi regionowi. Gdyby faktycznie tak było, Macron zacząłby swoją wizytę od Warszawy. Polską stolicę ominął tymczasem szerokim łukiem, odwiedzając niemal każdy kraj w sąsiedztwie poza naszym oraz sojuszniczymi Węgrami.
Ci w ostatnich tygodniach także wplątali się we własny dyplomatyczny konflikt. Węgierskie MSZ odwołało ambasadora z Holandii i zapowiedziało, że zrywa stosunki z tym krajem na poziomie ambasadorów - najwyższym przedstawicielem Budapesztu w Hadze będzie dyplomata o znacznie niższej randze chargé d’affaires. Poszło o wywiad, jakiego opozycyjnej węgierskiej gazecie "186 ora" udzielił odchodzący z placówki holenderski ambasador na Węgrzech. Mówił w nim o problemach z wolnością prasy i korupcji nad Dunajem, porównał też orbanowską obsesję do szukania wrogów do mentalności Państwa Islamskiego.
Jakby nie oceniać słów holenderskiego dyplomaty, reakcji Budapesztu trudno nie uznać za przesadzoną. Raz jeszcze potwierdza ona, że dyplomacja rządów PiS ma wyjątkowy talent do dobierania Polsce sojuszników skazujących samych siebie na europejską izolację. Po Wielkiej Brytanii, która w niepotrzebnym referendum wykreśliła się z europejskiego projektu, stawiamy na coraz bardziej marginalizującego się w Unii Orbána.
Macron nie tylko ominął Polskę i Węgry, ale także otwarcie powiedział w trakcie spotkania z bułgarskim premierem w Warnie, że Polska swoją polityką izoluje się w Europie. Rząd najpierw wdał się z Macronem w pyskówkę, by po weekendzie swoim zachowaniem potwierdzić, że miał rację.
Do poniedziałku Polska miała bowiem odpowiedzieć w kwestii zaleceń Komisji Europejskiej co do reformy sądów. To kolejny etap postępowania KE wobec Polski w ramach procedury oceny praworządności. MSZ odpowiedziało jak zawsze: w Polsce nic złego się nie dzieje, reforma realizuje społeczny mandat, podobne rozwiązania obowiązują gdzie indziej, a Komisja nie rozumie europejskiego prawa i nie ma uprawnień, by wtrącać się w "wewnętrzne sprawy Polski". Jak dotąd odpowiedzi tego typu nikogo w Europie nie przekonywały. Także te nie polepszą naszej sytuacji.
Międzymorskie bajki
Wschodnioeuropejskie tournée Macrona potwierdziło także, iż między bajki należy włożyć opowieści polskiego rządu o "zachowującej jedność" Grupie Wyszehradzkiej czy Trójmorzu. Jest wręcz przeciwnie: w Europie Środkowej i Wschodniej nie ma dziś żadnej politycznej woli, by w kontrze do Berlina i Paryża budować osobny blok wewnątrz Unii Europejskiej, wspólnie zabiegający o własne interesy. Strategiczna decyzja obozu PiS, by faktycznie opuścić Trójkąt Weimarski (tworzony przez Polskę z Francją i Niemcami) i skupić się na Wyszehradzie, okazała się być od samego początku błędna. Nie mogła być inna, gdyż opierała się na całkowicie fałszywym założeniu o politycznej i gospodarczej wspólnocie krajów Wyszehradu, ważniejszej dla jego państw niż relacje z Brukselą czy Berlinem.
Rzeczywistość w podobny sposób zweryfikowała idee Trójmorza. W tym samym czasie, gdy Macron objeżdżał nasz region, premier Słowenii, Miro Cerar, zapowiedział, że jego kraj poprze sankcje na Polskę, jeśli Unia Europejska zdecyduje się je nałożyć. Słoweńcy, Czesi, Słowacy, Rumunii i Bułgarzy pokazali Polsce w ostatnim tygodniu, że zamiast podejmować z nią stracone walki, wolą dogadać się z ważnymi zachodnimi stolicami.
Widać to już zresztą było przy okazji wyboru Donalda Tuska na drugą kadencję przewodniczącego Rady Europejskiej. Wtedy jednak stanowisko rządu Szydło było po prostu nonsensowne i trudno było mieć do kogokolwiek pretensje, że nie chce go z Polską bronić. W wypadku dyrektywy o pracownikach delegowanych Polska ma swój, dający się zdefiniować w racjonalnych kategoriach, interes, wspólny z wieloma krajami regionu. Gdybyśmy mieli elementarnie sprawny dyplomatycznie rząd, można byłoby myśleć o montowaniu jakiejś koalicji blokującej inicjatywę Francji. Zakończona sukcesem wizyta Macrona w regionie zneutralizowała wszelkie możliwe plany takiej koalicji.
Europa naprawdę się oddala
Problem tkwi jednak nie tylko w samej zmianie dyrektywy. Ta jest symptomem o wiele głębszego problemu. Unia Europejska od czasu wielkiego kryzysu 2007-2008 roku zaczyna poważnie zastanawiać się nad tym, czy model integracji przyjęty w pierwszej dekadzie XXI wieku był faktycznie celny. Takim refleksjom sprzyja też wzrost poparcia populistycznych, anty-europejskich sił.
Zastanawiano się głównie nad dwoma kwestiami: czy w konstrukcji euro nie ma błędu, spychającego w spiralę długu południe Europy; oraz czy zbyt wcześnie nie otworzono się na Wschód, zwłaszcza na migrantów z takich państw jak Polska.
Macron ma szalenie ambitny plan reformy strefy euro, pozwalający wyrównać nierównowagę między północą i południem kontynentu. Ma jednocześnie problem z Europą Wschodnią. Ta w większości jest poza strefą euro, nie chce się głębiej integrować i solidarnie ponosić kosztów reformy Europy, mimo tego, że wcześniej sama była wielkim beneficjentem unijnych funduszy. W dodatku takie rządy, jak ten w Warszawie czy Budapeszcie, prowadzą irracjonalną, awanturniczą politykę, do której Macron - i olbrzymia część zachodnich elit - wobec stojących dziś przed UE wyzwań zwyczajnie nie mają cierpliwości.
Uruchamia to bardzo niebezpieczną dla nas dynamikę. Europa naprawdę staje się dziś projektem dwóch prędkości. My nie tylko jesteśmy po złej stronie tego procesu, ale pociąg coraz bardziej nam odjeżdża – wsiadają do niego Czesi, Słowacy, Słoweńcy. Do niedawna wielkim adwokatem udziału Polski w europejskim projekcie byli Niemcy. I to niezależnie od tego, kto akurat rządził w Warszawie. Jednak i to odchodzi w przeszłość. W czym pomagać może fakt, że zamiast szukać dla siebie manewru w Berlinie, rząd i jego media rozpoczynają właśnie pozbawioną jakiegokolwiek sensu kampanię w sprawie rzekomo należnych Polsce niemieckich reperacji wojennych.
Czy coś jeszcze możemy zrobić?
W tej sytuacji nie wystarczy pocieszać się, że PiS nie będzie rządził wiecznie. Bo w czasie jego rządów może w Europie dojść do trudno odwracalnych procesów, na całe dekady marginalizujących Polskę.
Opozycja powinna naprawdę poważnie potraktować to zagrożenie. Nie wystarczy straszyć Polaków Polexitem i zapewniać o swojej proeuropejskości. Trzeba aktywnie włączyć się w debatę o przyszłości Europy. Rząd Szydło nie chce i nie jest w stanie nas w niej reprezentować. Samo społeczeństwo - od partii politycznych, przez organizacje pozarządowe, po środowiska naukowe - musi podjąć ten wysiłek, jeśli Polska, jak w ’45 roku znów nie ma się znaleźć po złej stronie historii.
Przy tym wiele problemów, jakie wyjdą w tej dyskusji, to kwadratura koła. Macron ma rację w sprawie strefy euro, nie ma często w sprawie naszego regionu. Nasz region i jego ambicje rozumie Berlin, ale jego pomysł na unię walutową jest nie do utrzymania. W Europie skończył się czas wymachiwania błękitny flagami ze złotymi gwiazdkami. Zaczęły się schody.
Jakub Majmurek dla WP Opinii