Jakub Majmurek: 1 Maja – martwy i niezbędny
Święto 1 maja przypomina dziś trochę stojący w centrum miasta pomnik, o którego znaczeniu i sensie większość mieszkańców dawno już zapomniała, ale jednocześnie nikomu nie chce się go usuwać – trwa więc siłą społecznego bezładu. Wywodzące się z tradycji światowej lewicy i ruchu robotniczego święto ciągle pozostaje w Polsce dniem wolnym od pracy, choć jednocześnie ze wszystkich świąt państwowych ma najsłabszą symboliczną obecność w sferze publicznej.
01.05.2017 | aktual.: 01.05.2017 15:11
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Rządząca Polską od 12 lat prawica nigdy 1 maja nie obchodziła. Jej umiarkowanemu, liberalnemu skrzydłu święto to było zupełnie obce i obojętne. Skrzydłu, które rządzi teraz wręcz wrogie. PiS najchętniej by 1 maja – tak jak wszystko co choćby odlegle kojarzy się „z komuną”, jeśli nie lewicą w ogóle – zlikwidował i zastąpił jakimś wolnym dniem związanym ze świętem kościelnym. Działacze partii wiedzą jednak dobrze, że długi majowy weekend na tyle stał się ustalonym rytuałem Polek i Polaków, że za jakąkolwiek próbę majstrowania przy nim, przyjdzie zapłacić słony polityczny rachunek.
Lewica z kolei na 1 maja po roku ‘89 nigdy nie miała pomysłu. Postkomuniści z SLD trochę się tego święta wstydzili, trochę ogrywali je na potrzeby nostalgicznego elektoratu. Z czasem SLD próbowało przedefiniować 1 maja, jako „rocznicę wejścia Polski do UE”, czy nadać świętu ściśle związkowy, ludyczny wymiar radosnego pikniku „ludzi pracy”. Polityczny plankton na lewo od Sojuszu zachowywał się na ogół 1 maja jak grupa rekonstrukcyjna dziewiętnastowiecznych protestów robotniczych – co poza zapalonymi hobbystami także nie było w stanie porwać tłumów. Nic dziwnego, że większość Polaków 1 maja kojarzy się głównie z apolityczną majówką.
Tymczasem święto to ciągle niesie ze sobą ważne dla współczesnych Polaków i Polek zagadnienia, na czele z tematem, o którym w III RP nigdy tak naprawdę poważnie nie rozmawialiśmy: pracy. Dla lewicy, jaka znajduje się dziś w największym po roku ’89 kryzysie, narzucenie sferze publicznej rozmowy o pracy jest być albo nie być. Wskrzeszenie święta 1 maja, przywrócenie mu obecności w sferze publicznej mogłoby w tym znacząco pomóc. Nic nie wskazuje na to jednak, by polska lewica miała na to pomysł w tym roku – 1 maja znów będzie politycznie martwy.
Skąd wziął się 1 maja
Ma to swoje przyczyny nie tylko w słabości lewicy. 1 maja padł ofiarą naturalnej społecznej reakcji po latach PRL. W tamtym okresie 1 maja był odgórnym świętem, pozornie wolnym od pracy świętem, gdzie co prawda nie trzeba było odbić karty na zakładzie i pracować w nim 8 godzin, ale zamiast tego obowiązkiem każdego obywatela i obywatelki było stawienie się na nudnym i niemiłosiernie ciągnącym się pochodzie z obowiązkowo drętwymi mowami lokalnych, partyjnych notabli. Nic dziwnego, że po dekadach takiej pierwszomajowej musztry, po 89 roku większość pierwszego maja chciała mieć po prostu spokój.
1 maja atakowany też bywał jako relikt minionego ustroju, na jaki nie ma miejsca w nowej Polsce. Święto to ma jednak dużo starsze tradycje niż PRL. 1 maja został ogłoszony świętem robotniczym już w 1889 roku, przez I Międzynarodówkę –federację partii socjalistycznych z całego świata. Datę te wybrano na pamiątkę manifestacji na rzecz ośmiogodzinnego dnia pracy z Chicago z 1886 roku, gdy z tłumu robotników ktoś rzucił bombę w stronę policji. Uczestnicy zamieszek zostali skazani za ten akt w budzącym liczne wątpliwości, uznawanym za politycznym procesie – „winni” wybrani zostali z tłumu przypadkowo, władza nie miała żadnych dowodów na ich bezpośredni udział w ataku.
Od 1890 roku 1 maja był dniem spontanicznych, oddolnych, często brutalnie tłumionych przez władzę wystąpień robotniczych. Robotnicy porzucali wtedy pracę, udawali się za miasto, tam świętowali, śpiewali, słuchali partyjnych przemówień. Po południu wracali do miasta ze sztandarami i pieśniami rewolucyjnymi. Przy okazji pierwszego maja zgłaszano socjalne i polityczne postulaty. Domagano się podwyżek, ośmiogodzinnego dnia pracy, zaprzestania politycznych represji przeciw socjalistom.
W Polsce także od 1890 roku 1 maja mobilizował robotników fabrycznych. W 1892 roku w Łodzi doszło do brutalnych starć robotników z policją. W okresie międzywojennym tłumy mobilizowała Polska Partia Socjalistyczna, znacznie mniejsze wierni Moskwie komuniści. Przy okazji pochodów domagano się bardziej prospołecznej polityki, a po konsolidacji autorytarnej władzy przez Piłsudskiego w zamachu majowym – także przywrócenia pełni demokratycznych swobód.
Jak widać lewica ma więc w historii 1 maja piękną – globalną i polską tradycję – do jakiej może się odwoływać. Pierwszomajowe mobilizacje są częścią polskiej historii walk o wolność, równość i polityczną podmiotowość.
Oczywiście, do tych tradycji lewica nie może się odwoływać się bezpośrednio. Przebieranie się w robotnicze kostiumy PPS-owców z międzywojnia byłoby równie kuriozalne, co strojenie się prawicy w wojskowe kurty żołnierzy wyklętych. Gdy w 2017 roku słyszymy słowo praca, niekoniecznie widzimy w pierwszym rzędzie robotnika fabrycznego z wielkiego zakładu przemysłowego. Lewica musi do tej rzeczywistości dostosować nie tylko swój pierwszomajowy przekaz.
Ślepa plamka transformacji
Przy tym problem pracy jest czymś jak najbardziej centralnym dla Polski po roku 1989. Zagadnieniem, które ciągle spychane było na boczny tor i nie zostało przedyskutowane tak, jak na to zasługuje. Problem pracy pozostawał ślepym punktem transformacji i transformacyjnych elit.
Transformacja ustrojowa przyniosła dwie dekady masowego, dwucyfrowego bezrobocia, którego do dziś nie udało by się rozwiązać, gdyby nie masowe migracje Polaków do Zjednoczonego Królestwa, Irlandii, Niemiec, Norwegii. Ci, którzy mają pracę, często wykonują ją w oparciu o nie dające stabilności formy zatrudnienia: umowy śmieciowe, umowy czasowe, cząstki etatu. Co najgorsze, olbrzymia część miejsc pracy w Polsce opiera się na wykonywaniu prostych czynności za niewielkie pieniądze. Polska ma problem niskich płac, wynikający nie tylko z tego ile bogactwa wytwarzamy, ale także tego, jak jest ono dzielone. Udział płac w polskim PKB wynosi zaledwie 47%. Średnia unijna to 56%. Niższy udział płac w PKB mają od nas tylko Rumunia, Słowacja i Litwa.
Praca poniżej kompetencji i aspiracji (także, choć nie tylko finansowych), na jaką skazane jest wiele mieszkańców Polski może rodzić wyłącznie frustrację pracowników. Pogłębia ją jeszcze „folwarczna” kultura zarządzania wdrażana przez polskich pracodawców: oparta na mniej lub bardziej wyraźnym mobbingu, agresji, przemocowym i skrajnie instrumentalnym traktowaniu podwładnych.
Transformacyjne elity III RP zbywały te problemy przez lata. Przekonywały, że najpierw trzeba zbudować normalną, zdrową, gospodarkę rynkową, a potem zajmować się kwestiami socjalnymi. Najpierw stwórzmy miejsca pracy – mówili – a potem martwmy się o ich jakość. Przez lata społeczeństwo kupowało taką narrację. Dawało się przekonać, że musi poczekać, zrobić kolejny wysiłek, przetrwać następną „bolesną reformę”. Ten kredyt zaufania się jednak skończył. Ludzie zaczęli mieć dość sytuacji, w której to pracownicy ponoszą największe koszty transformacji, w tak małym stopniu uczestnicząc w jej owocach.
1 maja XXI wieku
Efektem było zwycięstwo PiS w podwójnych wyborach w roku 2015. Partia Jarosława Kaczyńskiego rozpoznała, że obecny kształt transformacji nie jest politycznie możliwy do utrzymania. Pracownikom PiS oferował podwyżkę pensji minimalnej, obniżenie wieku emerytalnego, wreszcie minimalną płacę godzinową – rozwiązanie szczególnie ważne dla samozatrudnionych i pracujących w oparciu o umowy cywilno-prawne.
Jeśli lewica nie chce na zawsze pozostać w Polsce na granicy progu wyborczego i politycznego marginesu, musi podjąć z PiS ostrą dyskusją o pracy. Jest na nią miejsce, bo propozycje PiS dla pracowników, choć pozornie hojne, są przy tym głęboko paternalistyczne i płytkie. Najlepiej pokazuje to plan Morawieckiego, napisany tak, jakby motorem rozwoju gospodarczego byli wyłącznie przedsiębiorcy i państwo – pracownicy w ogóle nie są w nim traktowani, jako aktor konieczny do budowy zamożnego, rozwiniętego gospodarczo społeczeństwa. Elity PiS nie traktują świata pracy partnersko i podmiotowo.
Dlatego też lewica musi występować z żądaniami i projektami rozwiązań autentycznie upodmiotowiających pracowników w miejscach pracy, zwiększających ich udział pracowników narodowym bogactwie. Polska polityka dojrzała do tego, by ktoś zaproponował pakt na rzecz walki z folwarczną kulturą zarządzania. Projekt aktywnej polityki gospodarczej, tworzącej warunki dla powstania miejsc pracy, dających sensowną i godziwie płatną pracę. Są to naturalne tematy lewicy, ale jeśli ta nie przebije się z tymi postulatami, w jakiejś okrojonej formie podbiorą je jej liberalna opozycja i partia Kaczyńskiego.
Lewicy nie ma dziś w parlamencie i ze swoimi postulatami przebijać się może tylko w mediach i na ulicy. Pierwszy maja to najlepsza okazja, by w przestrzeni miasta, ulicy, placu głośno mówić o pracy. Zwłaszcza w przyszłym roku, gdy odbędą się wybory samorządowe, rozpoczynające trzyletni cykl wyborczy. Razem, Inicjatywa Polska, myśląca resztówka po SLD ma więc rok czasu, by w 2018 na 1 maja zaproponować coś więcej niż niemrawe historyczne rekonstrukcje i sformułować mocny, prosty, lecz merytoryczny przekaz na temat pracy w Polsce, odpowiadający wyzwaniom pracownikom w XXI, nie XIX wieku. Czy siły te mają na to pomysł? Nie wiemy tego. Pewne jest ,że nie mogą go nie mieć – jeśli nie chcą być równie politycznie martwe, jak majowe święto jest w Polsce dziś.
Jakub Majmurek dla WP Opinie