Harris wygrała po serii samobójczych bramek Trumpa [OPINIA]
Demokraci mogą być zadowoleni z pierwszej prezydenckiej debaty między Kamalą Harris a Donaldem Trumpem. Według sondażu CNN, Harris wygrała zdaniem 63 proc. ankietowanych, tylko 37 proc. wskazało jako zwycięzcę byłego prezydenta – pisze w tekście dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Harris zawdzięcza zwycięstwo głównie temu, że Trump strzelił sam sobie całą serię samobójczych bramek. Były prezydent popełnił wszystkie możliwe błędy, na jakie mogli liczyć Demokraci, potwierdził wszystkie obawy, jakie w związku z jego drugą kadencją mogą żywić amerykańscy wyborcy.
Jeśli Trump przegra wybory – a wtorkowa debata bez wątpienia zwiększyła prawdopodobieństwo jego klęski – to rok 2024 może zostać zapamiętany w historii amerykańskich kampanii wyborczych jako ten, gdy aż dwóch kandydatów pogrzebało swoje prezydenckie szanse fatalnym występem w prezydenckiej debacie: najpierw Biden w starciu z Trumpem, a następnie Trump w starciu z Harris.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zaczęło się od dyskusji o aborcji
Na początku debata w Filadelfii, największym mieście Pensylwanii – stanu mogącego zadecydować o wyniku wyborów - miała remisowy przebieg. Harris zaczęła wyraźnie nerwowo, zapytana przez dziennikarzy ABC, czy po prawie czterech latach rządów administracji Bidena przeciętnym Amerykanom żyje się lepiej czy gorzej, nie odpowiedziała na pytanie, choć osiągnięcia obecnej administracji w obszarze gospodarki z całą pewnością nie są czymś, czego Demokraci powinni się wstydzić. Przez mniej więcej pierwszy kwadrans, gdy debata skupiała się na kwestiach gospodarki i migracji, Trump radził sobie całkiem dobrze, być może nawet minimalnie lepiej od wiceprezydentki.
Sytuacja odwróciła się jednak, gdy w debacie pojawił się temat aborcji. Harris po raz pierwszy celnie uderzyła w Trumpa, mówiąc o "trumpowskich zakazach aborcji" obowiązujących w kilku konserwatywnych stanach, stawiających wiele amerykańskich kobiet przed dramatycznymi życiowymi sytuacjami, które nie powinny mieć miejsca w żadnym państwie szanującym prawa kobiet.
Trump usiłował się bronić, atakując Demokratów za to, że rzekomo chcą zalegalizować aborcję do 9 miesiąca ciąży, a nawet "egzekucję dziecka po urodzeniu" – co natychmiast zostało zdemaskowane przez prowadzących debatę dziennikarzy jako nieprawda. Republikanin próbował też przekonywać, że dzięki decyzji nominowanych przez niego do Sądu Najwyższego sędziów sprawa aborcji – kiedyś dzieląca społeczeństwo – stała się ponownie kompetencją władz stanowych, czego od dawna miały domagać się obie strony sporu.
To znów nieprawda, liberałowie zawsze opowiadali się za federalną gwarancją praw reprodukcyjnych kobiet, obawiając się o to, co zrobić z nimi mogą najbardziej konserwatywne stany. Wyrok Sądu Najwyższego uchylający prawo do aborcji jako prawo konstytucyjne, uczynił z aborcji kluczową oś podziału w amerykańskiej polityce – Trump i Republikanie stoją tu po stronie mniejszości i Harris doskonale potrafiła to wykorzystać.
Od tego momentu, poza kilkoma wyjątkami – jak pytania o wycofanie wojsk amerykańskich z Afganistanu i konflikt bliskowschodni – to Harris znajdowała się w ofensywie, a Trump niezbyt skutecznie próbował się bronić. Wiceprezydentka za swój sukces może też uznać to, że choć od prawie czterech lat rządzą Demokraci, debata skupiła się na Trumpie, a konkretnie na zagrożeniach, jakie stwarza jego druga kadencja.
"Co pan powie Amerykanom polskiego pochodzenia?"
Były prezydent zrobił we wtorek wiele, by potwierdzić związane z nią obawy. Z pewnością nie uspokoił wyborców obawiających się jego polityki wobec Putina i wojny w Ukrainie. Zapytany przez prowadzących dwukrotnie o to, czy uważa, że jest w interesie Stanów Zjednoczonych, by Ukraina wygrała tę wojnę, wymigał się od odpowiedzi. Wbrew prawdzie – co znów błyskawicznie zostało wychwycone przez Harris i dziennikarzy – twierdził za to, że wojna wybuchła dlatego, że wiceprezydentka poniosła klęskę, jako osoba oddelegowana do negocjacji z Putinem i Zełenskim. Twierdził też, że jeśli tylko zostanie prezydentem, to błyskawicznie zakończy wojnę – nie wyjaśniając jak właściwie zamierza to zrobić.
Harris potrafiła to sprawnie wykorzystać. Przypomniała wypowiedzi wszystkich byłych współpracowników Trumpa – w tym jego sekretarza obrony i doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego – przestrzegających, że druga kadencja Trumpa byłaby niebezpieczna z punktu widzenia najbardziej podstawowych interesów Stanów. Przedstawiała go też konsekwentnie jako polityka, którego druga kadencja budzi przerażenie u amerykańskich sojuszników i zachwyt u dyktatorów na całym świecie, doskonale świadomych tego, jak łatwo manipulować Trumpem przy pomocy pochlebstw. Atakując byłego prezydenta za jego politykę w sprawie NATO, Ukrainy i relacji z Rosjąj, Harris pytała: "Dlaczego nie powie pan 800 tysiącom Amerykanów polskiego pochodzenia w Pensylwanii, jak szybko ustąpi pan [przed Putinem] i co sądzi o przyjaźni z dyktatorem, który zjadłby pana na śniadanie?".
Trump potwierdził też wszystkie obawy związane ze swoim podejściem do amerykańskich instytucji, rządów prawa i demokratycznych procedur. Pytany, czy żałuje tego, co zrobił 6 stycznia 2020 roku, gdy jego zwolennicy zaatakowali Kapitol, w zasadzie powiedział, że nie. Po raz kolejny powtórzył też kłamstwo, że wygrał wybory cztery lata temu.
Trump wielokrotnie łykał przynętę
Przed debatą Demokraci emitowali reklamę wyborczą, cytującą wystąpienie Baracka Obamy z konwencji partii w Chicago. Obama mówił wtedy o Trumpie jako o pełnym żalu i resentymentu "78-letnim miliarderze", który od czterech lat nieustannie skarży się na to, jak niesprawiedliwie został potraktowany w 2020 roku, a dziś wykazuje jakąś niezdrową obsesję wokół rozmiarów tłumów na wiecach obu kandydatów – Obama zrobił przy tym wymowny gest rękami, mogący sugerować, że rozmiar tłumów nie jest jedynym wywołującym niepokój Trumpa. Przekaz reklamy był jasny: Trump to oderwany od rzeczywistości starszy człowiek, narcyz zupełnie niezainteresowany niczym i nikim innym niż on sam.
Kandydat Republikanów zrobił we wtorkowej debacie wiele, by potwierdzić ten obraz, do czego Harris skutecznie udało się go sprowokować. Wiceprezydentka kilkukrotnie celowo próbowała uderzyć w narcyzm Trumpa, a były prezydent łykał przynętę, jakby był zupełnym nowicjuszem w polityce.
Gdy w trakcie jednej z wymiany zdań Harris wspomniała, że na wiecach Trumpa ludzie ziewają z nudów i wychodzą przed końcem wystąpień republikańskiego kandydata, wyraźnie dotknięty tym Trump wygłosił długą, gniewną, chaotyczną nawet jak na swoje standardy, tyradę. Przekonywał w niej, że to jego wiece są najwspanialsze w tej kampanii, zarzucił Demokratom, że to na ich wydarzenia nikt nie przychodzi, a widoczne na zdjęciach tłumy to "zwożeni autobusami", wynajęci, opłaceni aktorzy.
Nakręcając się dalej, Trump zaczął atakować politykę migracyjną administracji Bidena, zarzucając Demokratom, że w jej wyniku do Stanów przedostają się przestępcy i "pacjenci psychiatryczni z innych krajów", a w Springfield w stanie Ohio "emigranci z Haiti" "zjadają psy i koty" należące do mieszkańców.
Panika wokół sytuacji Springfield podsycana jest od kilku dni przez Republikanów, zwłaszcza kandydata na wiceprezydenta J. D. Vance’a – senatora z Ohio. Informacje o nielegalnych migrantach zjadających miejscowe psy i koty została już jednak dawno zdemaskowana jako dezinformacja. Co przypomnieli Trumpowi prowadzący debatę dziennikarze.
Trump w reakcji na jedną uwagę o swoich wiecach pokazał się więc nie tylko jako łatwo dający się wyprowadzić z równowagi narcyz, ale też jako polityk notorycznie mijający się z prawdą, posługujący się dezinformacją, gotowy sięgać po jawnie rasistowskie tropy. Migracja była jednym z tematów, gdzie Trump mógłby zapunktować w debacie Harris, bo wielu Amerykanów zgadza się z jego krytyką polityki migracyjnej obecnej administracji. Fake newsy o "Haitańczykach zjadających psy z Ohio" – choć zachwycą najbardziej rasistowski elektorat – odstraszą bardziej umiarkowanych wyborców, którzy nawet jeśli chcą bardziej zamkniętej granicy, to oczekują też od kandydata do najwyższego urzędu elementarnej powagi dyskusji o migracji, a nie podobnych wybuchów.
"Mam zarys planu"
Trump w ciągu 90 minut debaty ani razu nie przedstawił się też jako kandydat, który ma realne, możliwe do zrealizowania recepty na rozwiązanie rzeczywistych problemów Amerykanów. Najlepiej pokazała to dyskusja o ochronie zdrowia. Pytany o Obamacare – reformy wprowadzone w czasach Obamy ułatwiające Amerykanom dostęp do ubezpieczenia zdrowotnego – Trump stwierdził, że można je zastąpić znacznie lepszym, tańszym systemem. Pytany dokładnie jakim odpowiedział, że na razie ma tylko "koncepcję planu", bo nie jest przecież prezydentem i nie można od niego oczekiwać, by miał od razu rozwiązania.
Harris z kolei wielokrotnie powtarzała w trakcie debaty, że ma plan i przedstawiała konkretne pomysły: np. na ulgi podatkowe dla drobnych przedsiębiorców. Z całą pewnością zaprezentowała się jako kandydatka bardziej nakierowana na przyszłość i rozwiązywanie problemów zwyczajnych problemów Stanów, niż Trump.
Trump w swoim wystąpieniu końcowym zadał dobre pytanie: "czemu Harris nie zrealizowała żadnego z tych planów w ostatnich czterech latach?". Ta kwestia powinna jednak paść znacznie wcześniej, Trump od początku powinien dociskać w ten sposób wiceprezydentkę.
Harris jeszcze nie wygrała
Zgodnie z zasadą "jak źle idzie, to źle idzie", zaraz po debacie Harris poparła oficjalnie Taylor Swift, najpopularniejsza dziś amerykańska piosenkarka i celebrytka.
Wszystko to nie znaczy jeszcze, że Harris wygrała wyścig o prezydenturę. Po pierwsze, do wyborów jeszcze prawie dwa miesiące i w tym czasie naprawdę może się wszystko zdarzyć. Po drugie, w 2016 roku Clinton też jak się wydawało wygrała swoje debaty z Trumpem, co jak wiemy nie przeszkodziło mu wygrać wyścigu do Białego Domu.
Choć Republikanin w starciu z Clinton poradził sobie o wiele lepiej niż we wtorek z Kamalą, to historia może się powtórzyć. Z całą pewnością Kamala Harris jest dziś jednak bliżej prezydentury niż była na początku tygodnia.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek