“Nie pyskujcie mi, gówniarze wredne!”, “no co, świętoszku głupi?!” - tak zwracała się do dzieci dyrektorka ośrodka adopcyjnego, Katarzyna Mader© Unsplash | Alex Ivashenko

"Diabeł opętał ten dom". Co się działo w ośrodkach dla dzieci w Krakowie i Żmiącej?

Wyzwiska, szarpanie, częsty krzyk – tak według grupy byłych wychowanków i pracowników wyglądała przez lata rzeczywistość w placówkach Dzieła Pomocy Dzieciom w Krakowie oraz we wsi Żmiąca. Wirtualna Polska dotarła do nagrań ukazujących traktowanie dzieci.

  • Karolina, była podopieczna placówki: - W domu nie miałam co jeść, zalęgły mi się wszy. Ale wolałabym dalej chodzić brudna i głodna, niż przeżyć to, co spotkało mnie w ośrodku.
  • "Nie pyskujcie mi, gówniarze wredne!", "no co, świętoszku głupi?!" - tak zwracała się do dzieci dyrektorka ośrodka adopcyjnego Katarzyna Mader. Potwierdzają to nagrania, do których dotarła Wirtualna Polska.
  • Nagrania odtworzyliśmy Katarzynie Mader. - Staramy się, żeby dzieci odzyskiwały poczucie własnej wartości i wyrastały na dobrych i wartościowych ludzi - przekonuje dyrektorka.
  • - Te materiały są dowodem na niedopuszczalne, przemocowe zachowanie - ocenia z kolei dr Aleksandra Lewandowska, krajowa konsultantka ds. psychiatrii dziecięcej.

Tekst: Dariusz Faron, Paweł Figurski

- Zabrali mnie do ośrodka, gdy miałam jedenaście lat.

Ciepły majowy dzień. Kawiarnia w krakowskim Parku Lotników Polskich. Arek delikatnie kładzie dłoń na plecach Karoliny, jakby chciał przypomnieć, że jest przy niej. Przyszła z chłopakiem, bo bała się tej rozmowy. Ciemne oczy, czarne włosy do ramion. Mówi spokojnym tonem. Co chwilę milknie, ostrożnie dobierając słowa.

- Mama wyjechała za granicę. Tata był alkoholikiem. Miał nas gdzieś.

Karoliną i jej młodszą siostrą zajmowała się ciotka. Pewnego dnia wróciła do domu zapłakana: "Zabiorą mi was!". Karolina ją pocieszała, że to na pewno pomyłka. A potem nadszedł mroźny piątek, ostatni dzień przed feriami zimowymi.

Weszli w czwórkę: dwóch policjantów, dwie panie z MOPS-u. "Co się dzieje, ciociu?!". Uciekła do pokoju i zamknęła drzwi, ale otworzyli je zapasowym kluczem. Ciotka płakała. A ona szarpała się z policjantami, póki nie opadła z sił. Siostra miała jeszcze gorzej - wzięli ją prosto z lekcji.

Strach ściskał żołądek. Najpierw był płacz i rozpacz. Potem jechały w milczeniu.

Z Nowej Huty do centrum Krakowa jest 10 minut. Policyjny samochód zatrzymał się na ul. Rajskiej, przy ośrodku Dzieła Pomocy Dzieciom. - Cały pierwszy dzień przepłakałam. Nie docierało do mnie, co się dzieje.

Karolina bierze głęboki oddech.

- W domu nie miałyśmy z siostrą co jeść. Ratowałyśmy się chińskimi zupkami. Warunki były takie, że na głowie zalęgły mi się wszy. Ale wolałabym nadal głodować i chodzić brudna, niż przeżyć to, czego doświadczyłam w ośrodku.

Kruche, zniszczone istoty

Fundacja Dzieło Pomocy Dzieciom prowadzi łącznie cztery placówki opiekuńczo-wychowawcze: dwie w Krakowie przy ul. Rajskiej, kilka minut piechotą od Rynku Głównego, i dwie we wsi Żmiąca. Dzieci wyjeżdżają tam m.in. na letnie kolonie. Fundacja prowadzi też Ośrodek Adopcyjny Dzieło Pomocy Dzieciom.

Jak podaje strona internetowa fundacji, w Krakowie działa placówka typu interwencyjnego (dla 14 wychowanków) oraz specjalistyczno-terapeutycznego (dla siedmiu).

- Trafiają tu dzieci z rodzin, w których są problemy materialne czy z alkoholem, narkotykami. Dzieci są bardzo zaniedbane zdrowotnie, kuleje także ich edukacja - mówił dyrektor placówek Jan Mader w rozmowie z deon.pl w 2021 roku.

Organem prowadzącym placówki jest przełożony Towarzystwa Jezusowego Prowincji Polski Południowej. Na co dzień od lat kieruje nimi jednak właśnie Jan Mader i jego żona Katarzyna. W krakowskim środowisku pomocowym są dobrze znani. Ośrodek w Żmiącej wybudowali od zera na początku lat 90. Działalnością pomocową zajmują się już 44 lata.

- Chcemy wyciągać dzieci z marazmu i poczucia gorszości, kompleksów i inności - opowiada Katarzyna Mader w cytowanym już artykule. - Te dzieci są nieprawdopodobnie skrzywdzone przez dorosłych, nie mają zaufania do nikogo. Kiedy do nas przychodzą, udają pewniaków, jednak to tylko pozory, mrzonka. W środku to bardzo kruche, zniszczone, załamane życiem istoty. W pracy z nimi nie wolno oczekiwać od razu efektów - tłumaczy.

Pytana o to, czy kocha swoich podopiecznych, stwierdza, że to słowo zarezerwowane dla najbliższych: - Ja okazuję im moją miłość czynem i obecnością.

Byli pracownicy i wychowankowie, z którymi rozmawiała Wirtualna Polska, nie mają wątpliwości: to Katarzyna Mader jest w ośrodku najważniejsza.

Ale według nich jej zachowanie z miłością nie ma nic wspólnego.

Słyszałem, że jestem debilem

Karolina łącznie spędziła w placówkach Dzieła Pomocy Dzieciom ok. trzech lat. Na samym początku była przy ul. Rajskiej, potem w Żmiącej.

- Przez pierwsze dni wszyscy byli mili. A później się zaczęło. Pani Mader bardzo często na nas krzyczała. Słyszałam, że nic ze mnie nie wyrośnie. Że nie ma dla mnie ratunku, że skończę jak matka. Poza tym często przypominała nam, "z jakich domów pochodzimy". Byliśmy dla niej tymi najgorszymi.

18-letnia Gabriela Marszałek przebywała na Rajskiej kilka miesięcy, od lutego 2021 roku. Później była w Żmiącej. - Mnie pani Maderowa kilka razy nazwała debilką. Nie miałam odwagi, żeby się postawić. Zresztą z nią nie było dyskusji, cały czas się darła. Zdarzało się, że szarpała dzieci. Nie rozumiała, że niektórzy mogą mieć jakieś traumy z domów.

- Pan Jan Mader był w porządku. Nieraz zapytał, jak poszło w szkole. Jak się go poprosiło o pomoc w lekcjach, to pomagał. Natomiast pani Katarzyna absolutnie nie powinna pracować z dziećmi - dodaje Gabriela.

Maciek, inny były wychowanek placówek: - Ja słyszałem od pani Maderowej, że mamie na mnie nie zależy, bo codziennie by dzwoniła.

Maciek kontynuuje: - Pani Katarzyna mówiła też, że jestem debilem. Pamiętam, jak do jednej dziewczyny powiedziała: "zobacz, twój brat gra w piłkę nożną w klubie, wyrośnie na ludzi. A ty co? Skończysz na ulicy jak matka". Jak ktoś nie dojadł obiadu, potrafiła wziąć dziecko na bok i powiedzieć, że "ktoś za to płaci", a "ty jesteś przecież z domu, w którym nie było jedzenia".

- Każdego dnia budziłem się z poczuciem zagrożenia. I z pytaniem, co tym razem powie pani Mader.

Ty głupi świętoszku

O zachowaniu Katarzyny Mader opowiedzieli nam też byli pracownicy ośrodków. Opisana przez nich rzeczywistość dotyczy okresu 2016-2023. Niektórzy pracowali w placówce kilka lat, inni - parę miesięcy. Nie podajemy bardziej precyzyjnych dat, by zapewnić im anonimowość.

Większość z nich była wychowawcami i pracowała systemem tygodniowym - przez siedem dni mieszkali w ośrodku, następnie mieli tyle samo wolnego. Formalnie byli jednocześnie pracownikami i wolontariuszami.

Michał: - Na dzień dobry dyrektor Mader powiedział mi, bym nie traktował tego jako miejsca pracy, tylko drugi dom. Przychodziłeś w niedzielę, wychodziłeś po tygodniu. Siedem dni, 24 godziny na dobę. Potem tydzień wolnego i tak w kratkę. Totalna orka. W drugim dniu pracy nie wiesz, jak się nazywasz.

Alicja: - Była u nas Marta, która została porzucona przez matkę. Ta kobieta miała wielu partnerów. Kiedy dziewczyna weszła w nastoletni wiek i zainteresowała się chłopakami, pani Mader zaczęła krzyczeć: "będziesz taka sama jak matka!".

Ola: - Marta lubiła się z chłopakiem z mojej grupy. Często ze sobą przebywali. Dziewczyna słyszała też od pani dyrektor: "Nie mogę na was patrzeć. Może mu jeszcze usiądziesz na kolana?!".

Alicja: Była też u nas inna nastolatka, Basia, która miała problemy z wagą. Raz pani Kasia przyniosła jej ciuchy po swojej mamie. I powiedziała, że "dla takiej grubaski nic lepszego się nie znajdzie". Dziewczyna zaczęła płakać. Pocieszałam ją i tłumaczyłam, że jest wspaniałą osobą.

Jowita: Nieraz widziałam, jak Maderowa na kogoś wrzeszczy. Wiele dzieci na pewno się jej bało. To był ciągły strach. A Jan Mader? Taki wujek Janek, który rozdawał cukierki.

Dominika: U mnie w grupie była dziewczyna, która ważyła za dużo, ale nie miała wielkiego problemu pod tym względem. Katarzyna Mader potrafiła nad nią stać podczas posiłku i pytać, czemu je drugą kanapkę. "Przecież widzisz, jak wyglądasz. Powinnaś się sobą zająć".

Michał: Krzyki pojawiały się także wtedy, gdy dzieci nie chciały jeść. "Zamknij się wreszcie", "przestań beczeć", "ty smarkaczu" - to słyszałem osobiście.

Natalia: Pracowałam na Rajskiej tylko chwilę, głównie przebywałam w Żmiącej. Potwierdzam, że dzieci były obrażane i wyzywane przez panią Katarzynę.

Urszula: Rozumiem, że to bardzo trudna praca i czasem mogą kogoś ponieść emocje, ale taka częstotliwość i intensywność... Nie ma wytłumaczenia dla takiego zachowania. Był podniesiony głos, krzyk, reprymendy i epitety. "Nie pyskujcie mi, wredne gówniarze!", "ty głupi świętoszku!" - tak pani Mader krzyczała do dzieci.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Sylwia: Wyzwiska były na porządku dziennym. Ale to nie wszystko. Nie mieści mi się w głowie, jak można szarpać dziecko tylko dlatego, że się potknęło i wpadło do kałuży, a potem iść się modlić. A takie sytuacje miały miejsce. Poza tym często wypominano wychowankom, z jakich domów pochodzą.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Złe myśli

- Pierwszy raz pomyślałam o samobójstwie w wieku 12 lat.

Karolina ścisza głos i wpatruje się w filiżankę kawy.

- Miałam bardzo zaniżoną samoocenę. Zaczęłam wierzyć w to, co słyszałam od pani Mader i niektórych wychowawców. Powtarzałam sobie, że jestem tą najgorszą.

Miałam wszystkiego dosyć. Pewnego dnia wieczorem usłyszałam od jednego z wychowawców, że wszystko robię nie tak. Drobnostka przeważyła szalę.

Chciałam podciąć sobie żyły.

Nie chcę opowiadać o szczegółach, bo ciągle jest to dla mnie bardzo trudne. Na ostatnim etapie przestraszyłam się tego, co chcę zrobić. Wycofałam się. Siedziałam na podłodze bez ruchu. Niewiele pamiętam z tego, co było dalej. Wiem tylko, że znaleźli mnie wychowawcy. Mówili coś do siebie, potem dostałam jakieś tabletki.

Niedługo później złe myśli wróciły. Chciałam się powiesić na drzewie w lesie. Ruszyłam nawet w tamtym kierunku, lecz zawróciłam. Nie podjęłam już więcej kroków, żeby odebrać sobie życie.

Powiedziałam, że wolałabym głodować w domu, niż trafić do ośrodka. Głód to coś strasznego, ale prawie zawsze możesz coś wymyślić. Zapchać czymś żołądek. Zapukać do sąsiadki, czy ma kawałek chleba.

A gdy ktoś cię skrzywdzi, głowę naprawić dużo trudniej.

Tam znajdziesz pomoc
Tam znajdziesz pomoc© WP

Diabły biorą górę

Na stronie Dzieła Pomocy Dzieciom fundacja opisuje, że placówki "kierują się naturalnym prawem dziecka do godnego życia i posiadania rodziny – w oparciu o wartości i zasady wychowania chrześcijańskiego".

Każdy posiłek rozpoczyna się wspólną modlitwą. W niedzielę podopieczni placówki i pracownicy uczestniczą w mszy świętej.

Byli wychowankowie zgodnie twierdzą: podczas wspólnej modlitwy pani Mader łatwo jest podpaść.

Karolina: Pewnego dnia wyszłam z kaplicy podczas mszy świętej. Nie miałam najlepszego dnia, chciałam pobyć w samotności. Wróciłam do ośrodka, poszłam do toalety. Pani Mader i jedna wychowawczyni zaczęły pukać, żebym wychodziła.

Otworzyły zamek od zewnątrz i kazały mi iść na mszę. Odmówiłam. W końcu siłą zaciągnęły mnie do kościoła. Usiadłam w tylnym rzędzie, po chwili znowu wyszłam. Pani Mader podeszła do mnie pod kaplicą i zaczęła mną potrząsać. Powiedziała, że "nie pozwoli mi zniszczyć tego, co zbudowała".

Maciek: Ja pamiętam, jak odmawialiśmy koronkę. Pomyliłem się w jednym zdaniu. Pani Kasia zaczęła mnie wyśmiewać i mówić, jaki jestem zły. Odpowiedziałem jej, że nie widzę w tym nic śmiesznego.

Wracamy do nagrań dźwiękowych.

W tej samej rozmowie, w której Katarzyna Mader nazywa jedno z dzieci "głupim świętoszkiem", zarzuca podopiecznym, że niszczą sprzęty z ośrodka. Twierdzi, że "diabeł opętał ten dom" oraz że "diabły prześladują" jej podopiecznych i "biorą górę".

Dzieci zachowują się zdaniem pani Mader tak źle, że "w ogóle nie ma ochoty się z nimi modlić".

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Dr Lewandowska: niedopuszczalne, przemocowe zachowanie

Nagrania z ośrodka prezentujemy dr Aleksandrze Lewandowskiej, krajowej konsultantce ds. psychiatrii dziecięcej.

- Chcę wyraźnie podkreślić, że to, co usłyszałam, jest dowodem na przemocowe zachowanie dorosłej osoby wobec potrzebujących wsparcia i opieki dzieci czy nastolatków. Małoletni podopieczni są narażeni na agresję słowną, o czym świadczą używane przez panią dyrektor komunikaty i sformułowania - komentuje Lewandowska.

- Dzieci są traktowane przedmiotowo, obrażane, poniżane i narażane na ryzyko ponownego przeżywania trudnych doświadczeń, które obecne były w ich życiu przed przyjęciem do placówki - dodaje.

– W komunikacji z dzieckiem, nastolatkiem niezwykle istotna jest uważność, zwłaszcza jeśli wcześniej najprawdopodobniej był narażony na traumę. Ton głosu, postawa, gesty i mimika mają bardzo duże znaczenie, a w tonie głosu pani dyrektor i jej słowach jest bardzo dużo napięcia i agresji – analizuje krajowa konsultantka.

- Chcę jeszcze raz podkreślić, że takie zachowanie jest niedopuszczalne. Liczę, że świadkowie tego zdarzenia złożyli zawiadomienie do odpowiednich instytucji – konkluduje Lewandowska.

Podobnie nagrania ocenia Małgorzata Michel, profesorka w Instytucie Pedagogiki Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Jagiellońskiego, pedagożka i działaczka społeczna.

- Czemu ma służyć przywoływanie traumatycznych wspomnień? Przypominanie dziecku, które kompletnie nie ponosi winy za to, w jakim domu się urodziło i przebywało, jest według mnie przemocą psychiczną. Po prostu nie wolno się tak zachowywać - ocenia ekspertka.

- Biorę pod uwagę, że dziecko może mi odpowiedzieć w sposób wulgarny, chamski, ale pod warunkiem, że pracujemy nad takim zachowaniem. Nie dopuszczam natomiast sytuacji, gdy to dorosły zachowuje się niewłaściwie względem dziecka – dodaje prof. Michel.

"Człowiek sypie się psychicznie"

Niektórzy nasi rozmówcy pracowali w ośrodku wiele lat. Dlaczego nikt z nich nie alarmował, co się dzieje?

Ola: Sami byliśmy krzywdzeni. Pani Mader traktuje cię, jakbyś była nikim. A jak się postawisz, krzywo patrzy. Tam człowiek po prostu sypie się psychicznie.

Alicja: Bardzo bałam się pani Mader. Jednocześnie żal mi było dzieci. Nie wiedziałam, jak można im pomóc. Pomyślałam, że po prostu będę przy nich.

Michał: Jak tylko słyszałem głos pani Katarzyny albo jej kroki, czułem ogromny lęk. W czasie rozmowy z nią towarzyszyło mi napięcie emocjonalne. Tak duże, że miałem ochotę ryknąć płaczem. Panicznie się jej bałem. Nie tylko ja.

Urszula: Wiele osób może tego nie zrozumieć. Ale jeśli funkcjonuje się w przemocowym środowisku, bardzo trudno zacząć wołać o pomoc. A przeciwstawienie się osobom z pozycją państwa Mader było z góry skazane na niepowodzenie. Moim zdaniem to coś w rodzaju syndromu sztokholmskiego. Ja też do dziś mam wyrzuty sumienia, że mogłam bardziej pomóc tym dzieciom. To dla mnie trudne.

Z czego wynikał strach pracowników przed Katarzyną Mader?

Ola: Wyzywała nie tylko dzieci, ale też niektórych pracowników. Był taki okres, że płakałam przez nią codziennie. Pamiętam na przykład, jak na stołówce stwierdziła, że źle nałożyłam surówkę. Powiedziała: "ty się do niczego nie nadajesz".

Alicja: Potrafiła też wejść do pokoju i wyrzucić wszystkie ubrania z szafy na podłogę. Często tak robiła. "Sprzątaj to! Nie masz co robić w pracy?!". Ciągły wrzask i wytykanie błędów.

Michał: Raz przy posiłku Maderowa zaczęła mnie szarpać za rękę. Kazała mi iść do kuchni, bo pojemniki są krzywo ułożone. Ewidentnie przekroczyła granicę.

Ola: W obawie przed utratą pracy ani ja, ani żadna z moich znajomych nie podjęliśmy żadnych formalnych kroków.

Katarzyna Mader: słowem można zranić

Z Katarzyną i Janem Maderami spotkamy się w ośrodku przy ul. Rajskiej w Krakowie. Na stole pomalowane kartony, trwają przygotowania do festynu w Żmiącej pod hasłem "Przywrócić Dzieciom Uśmiech". Wydarzeniu patronuje m.in. wojewoda małopolski.

- Na pewno nie przezywam dzieci i nie zwracam się do nich wyzwiskami – deklaruje Katarzyna Mader. Cytujemy jej relacje wychowanków.

- "Świętoszku" mówiłam. "Głupi" czasem też. Tak, mogłam użyć takiego słowa. A "wredny gówniarzu"? Nie. "Gówniarzu" tak, natomiast "wredny"... Staram się nie mówić do dzieci w ten sposób, bo słowem można zranić. Jeżeli w emocjach użyję słowa, które może być przez dziecko źle zrozumiane, zawsze staram się z nim porozmawiać i wytłumaczyć, że to jego czyn był nieadekwatny, a nie on. Przepraszam, to ważne, tłumaczę, że jestem człowiekiem i też czasem ponoszą mnie emocje. Staramy się, żeby dzieci odzyskiwały poczucie własnej wartości i wyrastały na dobrych i wartościowych ludzi.

Puszczamy nagranie dźwiękowe, na którym pani Mader krzyczy: "nie pyskujcie mi, gówniarze wredne!".

- Słyszał pan, że weszli do kuchni z pretensjami i nie powiedzieli "dzień dobry" - mówi Katarzyna Mader. W autoryzacji dopisuje, że wypowiadane przez nią słowa zostały wyrwane z kontekstu. Uważa, że dzieci narzekały na posiłki, bo są "przyzwyczajone do śmieciowego, niezdrowego jedzenia". Przy tym, jej zdaniem, używają licznych wyzwisk.

Cytujemy słowa jednej z byłych podopiecznych: "Słyszałam, że nic ze mnie nie wyrośnie. Że nie ma dla mnie ratunku, że skończę jak matka. Poza tym pani Mader często przypominała nam, z jakich domów pochodzimy". W jakim celu przypominać dzieciom, że pochodzą z tzw. trudnych domów?

- Nasze dzieci mają marzenia, żeby ich życie wyglądało inaczej niż rodziców, żeby ich dom, codzienność były inne niż te, z których wyszły. Temu służy to przypomnienie, żeby siebie nie stygmatyzowały, tylko wyzwalały się z niepotrzebnego poczucia kompleksu, inności. I nie żyły obciążeniem tego, co czuły w domu – odpowiada Katarzyna Mader.

- Nie mogłabym prowadzić domu, gdybym nie wierzyła, że każdy z nich ma bardzo duży potencjał działania, natomiast często wykorzystują sytuację, żeby być biednymi sierotkami. A nie chodzi o to, żeby ich głaskać jak biedne sierotki, tylko żeby się rozwijały i pracowały.

- Na jednym z nagrań mówi pani, że ten dom opętał diabeł.

- Jesteśmy katolickim ośrodkiem i mamy prawo wyznawać chrześcijańskie wartości. Żadnych egzorcyzmów nie robimy. Kultura chrześcijańska wymaga życia zgodnie z zasadami wiary – odpowiada Katarzyna Mader.

Przywołujemy dyrektorce relację Karoliny, według której dyrektorka wraz z wychowawcą wyciągnęły ją z toalety i siłą zaciągnęły na mszę. Mader zaprzecza, by taka sytuacja miała miejsce. Odrzuca też zarzuty o niewłaściwym traktowaniu pracowników. Przekonuje, że nikogo nie szarpała ani nie stosowała przemocy psychicznej.

A wyrzucanie ubrań z szafy? - dopytujemy.

- Być może podczas wspólnego sprzątania wyrzuciłam ubrania z szafy, żeby je potem wspólnie z dziećmi poukładać. Zrobiłam to, żeby zrobić miejsce. Wierzę, że porządek wokół wpływa na spokój.

Pani Katarzyna podkreśla, że relacje wychowawców są anonimowe i zastanawia się, dlaczego "żaden z nich nie miał odwagi porozmawiać i wyjaśnić, patrząc nam w oczy". – Może sami często przyjmują postawę, którą nam przypisują. Odchodzą i potem próbują się usprawiedliwić - diagnozuje.

Jan Mader wskazuje, że wychowawcom, którzy zaczynają u nich pracę po studiach pedagogicznych, brakuje praktyki, a "praca z dziećmi nie jest łatwa i oprócz praktyki, teorii, potrzeba też bardzo dużo cierpliwości i miłości".

Pytamy o siedmiodniowy system pracy, Katarzyna Mader tłumaczy, że to wychowawcy go skonstruowali, także z wygody, by nie musieć codziennie dojeżdżać do pracy. - Są też takie osoby, które pracują 40 godzin tygodniowo i problemu nie ma - wyjaśnia. - Jeżeli komuś nie odpowiadają warunki pracy, może odejść, nikogo nie trzymamy na siłę - dodaje.

Małżeństwo nie odpowiada, czy według nich łączenie umowy o pracę z umową o wolontariat, by móc pracować siedem dni w tygodniu non stop jest zgodne z prawem. – W idei naszej pracy mówimy wychowawcom: ty nie pracujesz z dziećmi, ty żyjesz z dzieckiem. To jest nasze credo – konstatuje Jan Mader.

O. Artur Demkowicz: tego typu sytuacje trzeba eliminować

Ośrodki państwa Maderów nadzorują jezuici. Spotykamy się z o. Arturem Demkowiczem, prezesem Fundacji Ruperta Mayera. Duchowny wypowiada się na temat ośrodków w superlatywach. Opowiada o podopiecznych, włącza na YouTube nagrania wychowanków grających na instrumentach.

Odtwarzamy mu nagrania z Katarzyną Mader. - Te dzieci zasługują na ogromną troskę i wszystko, co jest poza linią tej troski, powinno być poprawiane, eliminowane – komentuje. I dodaje: - Uważam, że warunki dla dzieci są godziwe. Natomiast powtórzę z całą mocą, tego typu sytuacje powinny być eliminowane.

Dopytujemy, czy dyrektorka może mówić dzieciom, że "dom opętał diabeł". Odpowiedź: - To są takie skróty religijne, typu: pójdziesz do lasu, to wilk cię zje.

Pytany o siedmiodniowy model pracy w ośrodkach przy Rajskiej i w Żmiącej, o. Demkowicz mówi: - Rzeczywiście dużo się tam pracuje, można się tego doczepić; ale tworzenie domu wymaga wielkiego wysiłku. Matka ani ojciec nie są w domu na 8 godzin. Podziwiam osoby tam pracujące - ciocie i wujków - bo one realizują tam powołanie jak lekarz, pielęgniarka, psycholog czy inne zawody pomocnicze. Są 24/7.

Już po spotkaniu prezes fundacji przesyła nam maila. Pisze, że przedstawione nagrania chciałby przekazać dyrektorowi Instytutu Psychologii na Uniwersytecie Ignatianum.

Zaznacza: "Sprawę traktujemy priorytetowo. Zaangażowaliśmy Delegata o. Prowincjała ds. Ochrony Dziecka, szefa Centrum Ochrony Dziecka na Uniwersytecie Ignatianum oraz przedstawiciela rady KEP ds. ochrony dzieci i młodzieży. Wszystkie ręce na pokład. Niech z tego wyniknie coś bardzo dobrego dla dzieci!".

Notatka

Czy przez lata nikt nie zgłaszał żadnych nieprawidłowości?

Docieramy do notatki służbowej asystentki rodziny w Krakowie. Sporządziła ją po rozmowie telefonicznej z mężczyzną, którego młodsi bracia przebywali wówczas w ośrodku.

"Dnia 7 maja 2020 zadzwonił do mnie p. Bartosz Kowalski z prośbą o pomoc. Poinformował, że od jakiegoś czasu dzwonią do niego młodsi bracia - Jacek i Marek [...] Płaczą i mówią, że "pan i pani dyrektor z placówki śmieją się z nich, mówią, że są głupi, bo chodzą do szkoły specjalnej, obrażają ich matkę, ośmieszają ich przed wszystkimi dziećmi, mówią, że są debilami i są z patologii".

Jacek ma dziś 17 lat, Marek – 15. Trafili do ośrodka na ul. Rajskiej w 2020 r.

Pytamy o braci Kowalskich byłych pracowników i wychowanków, którzy zetknęli się z nimi w placówce.

Ola, była wychowawczyni chłopców: Faktycznie często słyszeli od pani dyrektor, że są debilami, głupkami. Że powinni chodzić normalnej szkoły, a nie do specjalnej. Zdarzało się też, że pani Mader szarpała tego starszego. Widziałam, jak chłopak rozsypuje się psychicznie. Nie chciał z nami grać w gry, wychodzić na spacery.

Alicja: Pamiętam, jak krzyczała na Jacka bez powodu. Odburknął jej coś pod nosem, co jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. Później przekonywała wszystkich, że chłopak był wobec niej wulgarny i że wyzywał ją od najgorszych, co było nieprawdą.

Notatka asystenta rodziny trafiła do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Krakowie, który poprosił placówkę o wyjaśnienia. Pytamy MOPS, jak zakończyła się sprawa? Czy i jak często kontrolował ośrodki Dzieła Pomocy Dzieciom? Czy docierały do nich jeszcze jakieś sygnały o nieprawidłowościach?

MOPS potwierdza, że w maju 2020 roku wpłynęło pismo dotyczące ewentualnych nieprawidłowości w ośrodkach. Na skargę odpisał dyrektor Jan Mader.

- Dyrektor oświadczył, że zarówno on, jak i pracownicy placówki nie prezentują postaw zmierzających do obrażania, poniżania i wyśmiewania wychowanków oraz ich rodziców. Wyżej wymienione wyjaśnienia zostały przesłane do komórki organizacyjnej MOPS, która dokonała zgłoszenia. Z uwagi na trwającą w tym okresie pandemię COVID-19, zalecenia Sanepidu oraz bezpieczeństwo sanitarne, odstąpiono od kontroli doraźnej - informuje Agnieszka Pers, rzecznik prasowa MOPS w Krakowie.

W ciągu ostatni lat MOPS kontrolował placówki prowadzone przez Jana i Katarzynę Maderów kilkakrotnie. W 2021 roku nie stwierdzono żadnych uchybień. Rok później w ośrodku w Żmiącej kontrolerzy stwierdzili uchybienia. MOPS zalecił m.in. zapewnienie ciągłości opieki psychologicznej oraz zatrudnienie pedagogów. Podobne spostrzeżenia i zalecenia w 2023 roku dotyczyły placówki przy ul. Rajskiej w Krakowie.

W 2023 roku MOPS we wszystkich ośrodkach opiekuńczo-wychowawczych w Krakowie przeprowadził niezapowiedziane kontrole doraźne dotyczące poczucia bezpieczeństwa małoletnich w placówce.

- Przeprowadzone kontrole oceniono pozytywnie z uchybieniami. W związku z tym wystosowano zalecenia wobec ww. placówek obligujące do podejmowania działań mających na celu dołożenie należytej staranności w zakresie kształtowania relacji kadry placówki z wychowankami oraz pomiędzy wychowankami. Podmiot prowadzący poinformował o zrealizowaniu zaleceń pokontrolnych - mówi Agnieszka Pers.

Ostatnia informacja dotycząca naruszeń praw małoletnich przebywających w placówce prowadzonej przez państwo Mader pochodzi z marca 2024 roku. Chodzi o nieodpowiednie zachowanie jednego z pracowników placówki interwencyjnej.

- Pracownicy MOPS są w trakcie działań mających na celu wyjaśnienie ww. zgłoszenia, w tym niezapowiedzianych kontroli doraźnych polegających na badaniu poczucia bezpieczeństwa małoletnich i postaw wychowawczych kadry oraz obserwacji funkcjonowania dzieci i kadry placówki - informuje Agnieszka Pers.

Syndrom

Choć wychowawcy, z którymi rozmawialiśmy, nie pracują już w ośrodku, powrót do przeszłości jest dla nich bolesny.

Ola: Gdybym cofnęła czas, od razu zgłosiłabym to wszystko na policję. Mam ogromne wyrzuty sumienia, że nie pomogłam tym dzieciom bardziej.

Alicja: Musieliśmy nagłośnić sprawę, bo chodzi przecież o złe traktowanie dzieci. Trzeba było położyć temu kres. Kiedy wszyscy się dowiedzą, może państwo Maderowie zdadzą sobie sprawę, że nie można tak postępować.

- Praca w ośrodku mnie zmieniła. Łatwiej się stresuję, spadło moje poczucie własnej wartości. Z drugiej strony jestem bardziej uważna, bo wiem, jak bardzo strach może się odbić na drugim człowieku, zwłaszcza dziecku. Sama nadal chodzę na terapię.

Karolina po pobycie w ośrodkach Dzieła Pomocy Dzieciom była w jeszcze jednej placówce. Opuściła ją, gdy skończyła osiemnaście lat. Stara się stanąć na nogi. Uczy się, jest też w trakcie szukania pracy. Mieszka u dziadków.

W czerwcu ubiegłego roku zdiagnozowano u niej syndrom stresu pourazowego. Uśmiecha się gorzko, że ma uraz po całym dotychczasowym życiu. - Długo chodziłam na terapię. Powoli wychodzę na prostą. Choć do dziś potrafię się obudzić w nocy i płakać. Między innymi przez to, co działo się w ośrodku.

Jak mówi, najwyższy czas, by ludzie dowiedzieli się, co działo się za zamkniętymi drzwiami. Tłumaczy: robi to dla dzieciaków przebywających obecnie w ośrodku. I dla tych, którzy w przeszłości zostali skrzywdzeni.

- Bo źle działo się przez lata. I wiedziało o tym bardzo wiele osób, a mimo to wokół ośrodka panowała cisza.

Już wystarczy.

***

Imiona dzieci oraz byłych pracowników ośrodka zostały zmienione.

Dariusz Faron i Paweł Figurski są dziennikarzami Wirtualnej Polski

Chcesz skontaktować się z autorami? Napisz! dariusz.faron@grupawp.pl, pawel.figurski@grupawp.pl

Źródło artykułu:WP magazyn
dom dzieckaośrodek opiekuńczypsycholog dziecięcy
Komentarze (652)