"Będzie żyło tylko chwilę". Kiedy w narodzinach nie ma nic z cudu
Czasem to dosłownie kilka oddechów. Obmywam ciało z krwi po wkłuciach, ubieram, zawożę rodzicom. Kiedy już się pożegnają, umieszczam noworodka w specjalnym worku. Do kostnicy zawsze zjeżdżamy we dwie.
Oto #HIT2023. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
***
Tekst: Dariusz Faron
Dzwonią z porodówki: to już.
Nie ma chwili do stracenia, Amelka zaraz się urodzi. Szpital trzeciego stopnia referencyjności, najwyższy poziom opieki. Właśnie zaczyna się cesarka.
To tylko jedno piętro. Lekarze pędzą schodami. Ania i dwie inne położne jadą windą ze sprzętem. Inkubator transportowy, w dużej czerwonej torbie adrenalina, rurki, maseczki, czujnik do saturacji, ssak. Matka: w znieczuleniu ogólnym, nieprzytomna. Dziecko: złożony zespół wad genetycznych, wodobrzusze. Jeśli nie urodzi się martwe, przeżyje maksymalnie kilka dni.
Czasem skrajnych wcześniaków nie ma nawet jak zaintubować. Nie produkują tak małych rurek.
Ale Amelkę będą ratować. 32. tydzień, 1800 gramów.
Lekarze już na sali, położne wysiadają z windy. Rozstawiają sprzęt w wąskim korytarzu przy salce cięciowej. Dziecko właśnie się rodzi. Po chwili położna z sali porodowej zabezpiecza pępowinę i przywozi Amelkę na specjalnym łóżeczku. Trzeba jak najszybciej ułożyć ją w otwartym inkubatorze z promiennikiem ciepła, żeby się nie wychłodziła.
Saturacja na poziomie 83 procent, maska tlenowa przywiera do małej twarzy. Ania chce zawinąć noworodka w kocyk. Nagle robi jej się słabo. Serce przyspiesza, w nogach mrowienie. Tymczasem twarze koleżanek ani drgną.
- To był mój pierwszy dyżur. Nigdy nie zapomnę tego obrazu. Próbowałam go wyprzeć, ale nie potrafię.
- Opowiesz?
- Mogę opowiedzieć. Ale nie jestem pewna, czy chcesz usłyszeć.
SUKIENECZKA. ODCISK STÓP. KOSTNICA
Ciepłe południe, słońce coraz mocniej przygrzewa na tarasie. Dwuletnia Blanka jest w żłobku, a ośmioletni Franek pojechał właśnie na lekcję perkusji. Możemy spokojnie porozmawiać.
Anna przeczesuje długie blond włosy i patrzy badawczo niebieskimi oczami. Lubi opowiadać i całkiem nieźle jej to idzie. Ale umie też słuchać. Pewnie dzięki długiej praktyce na oddziale - spotkała tam setki kobiet, które przede wszystkim chciały być wysłuchane.
Położną Anna Nowak-Duda jest już dziesięć lat. Na intensywnej terapii noworodków ratuje życia od pięciu.
Ojciec, brat i mąż – wojskowi. Ona też przez chwilę poważnie myślała o mundurze. Wyobrażała sobie, jak czołga się w błocie i strzela do tarczy. W liceum poszła do klasy biologiczno-chemicznej z myślą o medycynie, ale po wyjściu z sali maturalnej wiedziała, że zabraknie jej punktów. Ostatecznie, zamiast szlakiem wydeptanym przez ojca, poszła w ślady mamy, która pracowała jako położna.
- Trudno się było zaczepić w szpitalu. Zwolniło się miejsce na intensywnej terapii dla noworodków. Pomyślałam, że jeśli tam dam radę, później odnajdę się na każdym oddziale - tłumaczy Ania.
Niektórzy rezygnują po kilku tygodniach.
Na studiach wyobrażasz sobie różowiutkie bobasy i uśmiechnięte mamy. A drugiego dnia widzisz, jak zrozpaczona 25-latka tuli martwą córkę, która żyła dwie godziny.
Reanimujesz ciała tak małe, że mieszczą się w całości na dłoniach.
Pakujesz je do specjalnych worków. Odwozisz do kostnicy.
Zawijasz Lilkę w różowy rożek na pożegnanie z rodzicami. Odbijasz w gipsie stópki Stasia, żeby cokolwiek po nim zostało.
Matki wycierające zapłakaną twarz. Ojcowie, którym trzęsą się ręce. Starasz się być delikatna, a i tak wbijasz im nóż w serce i kilka razy przekręcasz. Bo pewne pytania w końcu paść muszą.
Czy po porodzie mama chce utulić nieżywego Marcelka, czy Ania od razu ma go zabrać?
Mogę teraz pokazać panu, jak karmić córkę sondą?
Czy tuż przed śmiercią dziecka rodzice chcą je ostatni raz wziąć na ręce?
ODLICZANIE
Pierwszy dyżur. Amelka. 32 tydzień. Liczne wady genetyczne.
- Opowiesz, co zobaczyłaś?
Anna wylicza, jakby to było wczoraj: zdeformowane nóżki i rączki, wydęty brzuch, duża głowa, nieproporcjonalna do reszty ciała, wielkie oczy, ledwo widoczne uszy.
Położna przewozi dziecko w inkubatorze transportowym na intensywną terapię. Przekłuwa igłą cienką, niemal przezroczystą skórę. Do drenu podłącza wlew morfiny, żeby maluch cierpiał trochę mniej. Wady są tak rozległe, że nie ma mowy o leczeniu. Zostaje opieka paliatywna. Czekanie na śmierć.
Koleżanki pocieszają. - Coś takiego nie zdarza się tu codziennie.
Ale co jakiś czas tak. Pacjenci intensywnej terapii to m.in. skrajne wcześniaki albo dzieci z wadami genetycznymi. Zazwyczaj noworodka ratuje się od 23. tygodnia. Jeśli urodzi się wcześniej, najczęściej nie ma na to żadnych szans.
- Nasz zespół z OIOM-u jest wzywany do sytuacji podbramkowych. Matka przyjeżdża do szpitala, badanie wykazuje spadki tętna dziecka, KTG leci na łeb na szyję. Jesteśmy od tego, by zaraz po porodzie przywrócić u noworodka czynności życiowe - tłumaczy Anna.
Dyżur z zeszłego tygodnia: dwa zgony w ciągu kwadransa. Dopiero sekcje zwłok wykazały duże wady. Jedno z dzieci nie miało części serca, drugie - długą listę wad letalnych, czyli poważnych zaburzeń rozwojowych.
Przez dwanaście godzin działasz na adrenalinie. O 10:00 robisz toaletę noworodka, stan ciężki, ale stabilny, a pół godziny później go reanimujesz. W wielu przypadkach to nie pytanie, czy uda się dziecko uratować, tylko ile zostało mu czasu.
Ania przypomina sobie pewnego chłopczyka. Dziesięć minut reanimacji. Byli pewni, że to koniec, gdy nagle serce znów zaczęło bić. Po chwili pomyślała, że może lepiej byłoby dla niego, gdyby się nie udało. Cierpiałby krócej.
Amelka też jest bez szans. Z bladego ciała odchodzi mnóstwo kabelków. Na razie serce bije równym rytmem. Saturacja w normie. Stabilna oddechowo.
Umrze za kilka godzin.
A każda śmierć, mimo że w tym miejscu częsta, niesamowicie boli. Dlatego Anna nie jest zaskoczona, jeśli ktoś szybko rzuca tę robotę. Dziwi się za to politykom i komentatorom, którzy po każdym głośnym dramacie na oddziale ginekologicznym debatują w pięknych studiach telewizyjnych.
Kobieta powinna rodzić nieuleczalnie chore dziecko, czy ma prawo powiedzieć nie? Co czuje, gdy nosi w brzuchu martwego syna? Co jest dozwolone, a co niemoralne?
Anna mówi gorzko: - Ci mężczyźni, niezależnie od opcji politycznej, najczęściej nie mają pojęcia, o czym tak naprawdę mówią.
SPACER PO POLU MINOWYM
30-letnia kobieta, niech będzie Sylwia, leży na szpitalnym łóżku roztrzęsiona. Ciąża bliźniacza. Olek i Michał.
Olek zdrowy, u Michała w 13. tygodniu wykryto zespół Patau. Wady serca, możliwe ciężkie zaburzenia neurologiczne, rozszczep warg i podniebienia, zniekształcony nos, małe oczy lub całkowity brak gałek ocznych.
Matka chciała usunąć ciążę w obawie o zdrowego bliźniaka, ale po głośnym wyroku Trybunału Konstytucyjnego z października 2020 r. przeprowadzanie aborcji w przypadku uszkodzenia lub wad płodu jest niezgodne z konstytucją. Dlatego przez cztery miesiące Sylwia nosiła chorego Michasia w brzuchu.
Któregoś dnia uświadomiła sobie, że nie czuje ruchów dziecka. W 29. tygodniu ginekolog nie wyczuł tętna. W szpitalu lekarz potwierdził obumarcie płodu.
Dlatego teraz Sylwię czeka podwójny poród - zdrowego syna i martwego. Trzeba zrobić cięcie. Jeśli martwy płód będzie zbyt długo w brzuchu, może wywołać stan zapalny.
Anna Bożek, położna z kilkunastoletnim doświadczeniem, stara się przygotować pacjentkę, ale od pierwszej sekundy wyrasta między nimi mur. Bo Sylwia wie swoje: Michał żyje, niedługo urodzi dwóch zdrowych synów.
Oczy spuchnięte od płaczu, serce w kawałkach.
Rozmowa z taką pacjentką to spacer na polu minowym. Jedno złe słowo i nastąpi wybuch. Dlatego położna nie pyta jej, czy po porodzie chce wziąć martwe dziecko na ręce. Stara się krążyć wokół. Tłumaczy:
Najpierw ją znieczulą, potem dzieci pojawią się na świecie, jeden synek najpewniej będzie płakać, drugi będzie cichy.
Na razie ani słowa o śmierci.
Trzeba jechać na blok.
PLAN PORODU: PROSZĘ MNIE RATOWAĆ
- Czekam na odpowiedni moment. A gdy kobieta opanuje emocje i jest w stanie rozmawiać o swojej sytuacji, nigdy nie klepię formułek jak na egzaminie. Ale nie można też niczego ukrywać, a tym bardziej kłamać - mówi Anna Bożek.
Krótkie blond włosy, ciemne oczy, spokojny głos. Od ośmiu lat pracuje jako położna na intensywnej terapii. Od siedmiu w ramach współpracy z hospicjum perinatalnym przygotowuje do porodu kobiety noszące w brzuchu martwe dzieci lub te z wadami genetycznymi.
Rodzice słyszą diagnozę, ale w pierwszej chwili nie wiedzą:
że w przypadku zespołu Edwardsa syn może mieć np. małogłowie, zniekształcone uszy, rozszczep kręgosłupa i brak kości promieniowej. Jeśli dożyje do porodu, na 95 procent urodzi się z wadą serca;
że agenezja nerek to jedno lub obustronny brak nerek, który najczęściej prowadzi do obumarcia płodu;
że dziecko z zespołem Smitha-Lemliego-Opitza może mieć zdeformowaną twarz i niedorozwój narządów płciowych.
Anna mogłaby tak wymieniać długo.
Bożek i Nowak-Duda są zgodne – kiedy położna wchodzi na oddział, poglądy polityczne powinna schować głęboko do kieszeni. Jednocześnie przyznają, że od października 2020 ich codzienna praca trochę się zmieniła. Trybunał Konstytucyjny orzekł wówczas, że dopuszczalne wcześniej przeprowadzanie aborcji w przypadku uszkodzenia lub wad płodu jest niezgodne z konstytucją.
Obecnie usunięcie ciąży pozostaje możliwe w dwóch przypadkach: zagrożenia życia lub zdrowia kobiety ciężarnej lub gdy poczęcie to wynik gwałtu bądź kazirodztwa.
W ostatnich dwóch latach doszło do kilku głośnych zgonów ciężarnych kobiet. Pojawiały się oskarżenia, że lekarze woleli czekać, aż wystąpi zagrożenie dla matki, aby nie uchybić nowemu prawu. Czy położne widzą w swoich szpitalach skutki działania tego prawa?
Ania Nowak-Duda: Teraz nieco częściej mam do czynienia z porodami dzieci ciężko chorych. Nierzadko umierają zaraz po przyjściu na świat. Pacjentki czują strach i ja je w pełni rozumiem. Mnie trudno sobie wyobrazić, że miałabym urodzić chore dziecko i za chwilę się z nim żegnać. Nie mówiąc już o sytuacji, gdy trzeba powiedzieć starszym dzieciom, że mama idzie do szpitala rodzić, ale braciszek nigdy nie wróci do domu.
Ania kontynuuje: - Moje podopieczne same zaczynają temat. Piszą w planach porodu: "w przypadku komplikacji proszę najpierw zatroszczyć się o mnie, mam dwie córki, które na mnie czekają". Albo zupełnie na odwrót: że gdyby coś się działo, mamy najpierw ratować dziecko.
- Ktoś, kto tego nie przeżył, nie ma prawa podejmować decyzji za kobietę. Powinno się szanować jej wybór, jakikolwiek by on nie był. Dotyczy to również położnych. Naszą rolą jest wsparcie, nie powinniśmy oceniać.
Anna Bożek: Te kobiety niezależnie od postawy są dla mnie gigantkami. Urodzenie ciężko chorego albo martwego dziecka jest ogromnym wysiłkiem fizycznym i psychicznym. Pacjentka nosząca w brzuchu umierające dziecko pyta mnie ze łzami w oczach, ile to jeszcze potrwa. Odpowiadam zgodnie z prawdą, że nie wiem. Już samo czekanie na taki poród jest niewyobrażalnym cierpieniem.
- Lekkie kopnięcie dziecka w normalnej sytuacji wywołuje u matki radość. A tu potęguje ból. Brak możliwości usunięcia ciąży zamyka pewne możliwości. W wielu przypadkach nie jest to dla kobiety ani zdrowe, ani bezpieczne. Ale my także jako położne musimy się dostosować do zasad – dodaje Bożek.
Matkom ciężko chorych dzieci, którym pomaga się przygotować do porodu, tłumaczy, że są trzy scenariusze.
Pierwszy: dziecko obumrze w brzuchu.
Drugi: Przeżyje i trafi na oddział dla noworodków. Często pozostaje wówczas tylko opieka paliatywna.
Trzeci: odejdzie zaraz po porodzie.
Czasem to dosłownie kilka sekund.
- Jedne tulą i całują dziecko, póki jeszcze żyje. Proszą, byśmy je jak najszybciej ochrzciły. Inne krzyczą, żebym od razu zabrała maleństwo, boją się na nie spojrzeć. Takie kobiety także rozumiem – zaznacza Ania Bożek.
To ona jest często tą, która w pierwszej i ostatniej chwili życia towarzyszy dziecku.
Ciche kwilenie. Kilka oddechów.
Koniec.
OLEK MUSI ZACZEKAĆ
Sylwia rodzi.
Lekarz gotowy na cięcie, pielęgniarki i położne asystują. Na sali dwa zespoły - ten Beaty zajmie się zdrowym Olkiem, drugi odbierze martwego Michała.
Matka przerażona, po policzkach płyną łzy. Odpowiada półsłówkami, ale przynajmniej jest z nią kontakt. To moment, w którym musi dostać jasny komunikat, nawet jeśli zaboli.
- Pani Sylwio, zaraz zaczynamy. Jedno dziecko jest zdrowe, drugie obumarło.
- Rozumiem.
Lekarz wykonuje cięcie. Chłopcy ułożyli się tak, że najpierw pojawia się Olek, kilkanaście sekund później Michał. Jeden krzyczy, drugi nie.
Już po wszystkim.
Nieoczekiwanie Sylwia całkowicie zmienia nastawienie. Przed porodem kilka razy prosiła, by nawet nie pokazywać jej Michała. Teraz, gdy słyszy, że z Olkiem wszystko w porządku, 10 punktów w skali Apgar, całkowicie skupia się na martwym synu. Bierze go na ręce, przyciska do piersi.
Jedna z położnych idzie po ojca, który odchodzi od zmysłów przed salą.
"Jeśli chce pan się pożegnać ze zmarłym maleństwem, zapraszamy".
Chce. Teraz tulą we dwójkę.
Olek pod opieką położnych. Dla niego rodzice będą mieli całe życie. A z Michałem spędzą tylko kilka chwil. Nic sobie nie przygotowali, ale szpital służy pomocą - becik, czapeczka, pudełko do odbicia stóp.
Po kilku dniach Sylwia wypisze się na własną prośbę, żeby zorganizować pogrzeb.
Olek będzie na nią czekał w szpitalu.
JUŻ KOŃCZYMY, ADASIU
Zgodnie z przepisami, dwie godziny po stwierdzeniu zgonu lekarz jeszcze raz osłuchuje dziecko. Potem znów przejmuje je położna. Trzeba przygotować je na ostatnie spotkanie z rodzicami.
Najpierw ściągasz wszystkie wkłucia, odłączasz kable, wyciągasz cewniki i rurkę dotchawiczą.
Przemywasz ciało chusteczkami. Zwłaszcza miejsca zabrudzone krwią i płynami ustrojowymi.
Owijasz je w rożek, który szyje dla szpitala fundacja dla wcześniaków (w sklepie trudno byłoby dostać tak mały rozmiar). Nasuwasz kolorową czapeczkę. Jeszcze tylko przewieszka z wydzierganym kwiatkiem lub sercem i krótką modlitwą.
- Często łapię się na tym, że do nich mówię - przyznaje Anna Nowak-Duda.
- Po co?
- Nie wiem. Żeby podnieść się na duchu? Żeby nie było ciszy, gdy stoi się nad martwym noworodkiem? To wychodzi gdzieś z człowieka.
"Teraz ciocia przemyje rączki".
"Dobrze, jeszcze nosek. Już kończymy".
"Gotowe. Możemy się ubierać".
O Adasia walczyli cały dzień: intubacja, szereg badań, toczenie krwi, dwie reanimacje. Odratowali go, ale blade ciało słabło z godziny na godzinę. Matka dopiero co dostała wypis po porodzie. Wyszli z mężem na chwilę złapać oddech. Ania zadzwoniła, żeby jak najszybciej wracali.
Niedługo później ich syn przestał oddychać po raz trzeci.
Uciski. Wdechy. Adrenalina. Uciski. Wdechy.
Nagle cisza. Nikt już nie uciska. Lekarz przenosi wzrok z nieruchomego dziecka na zegarek - zgon nastąpił o 12:34. Za chwilę wyjdzie do rodziców. Wypowie spokojnie: "bardzo mi przykro", spuści głowę, a do nich dotrze – od razu albo po kilku dłuższych chwilach – że nie mają już syna.
Dziecko już umyte, otulone rożkiem.
Ania otwiera granatowe pudełko, chwyta małą stopę i przyciska do gipsu. To dla niej najtrudniejszy moment. Ale przez pięć lat jeszcze jej się nie zdarzyło, żeby rodzice nie chcieli pamiątki po zmarłym dziecku.
Gdy wszystko gotowe, zawozi Adasia do pokoju pożegnań.
Małe, jasne pomieszczenie. Łóżeczko szpitalne, fotel, lampa z przyciemnionym światłem. Anna daje znać, że można zawołać rodziców. Młode małżeństwo. Matka patrzy w ścianę, ojciec stawia kroki, jakby nogi ważyły kilka ton.
Kobieta daje głową znak, by podać jej martwego synka. Lepiej nie mówić za dużo. Każde słowo może zranić.
"Gdybyście państwo czegoś potrzebowali, jestem obok. Proszę tylko dać znać".
Gdy rodzice opuszczają pokój pożegnań, Ania wraca do dziecka. Ostrożnie wkłada ciało do specjalnego worka, umieszcza na wózku. Najpierw po klucz do ochrony, później windą do podziemi. Ze zwłokami noworodków zawsze jeżdżą we dwie.
Blade światło korytarza, nieco chłodniej niż na oddziałach. Nieprzyjemnie. Na szczęście do metalowych drzwi kostnicy tylko kilka metrów. Jasno. Na wprost chłodnia dla dorosłych, po lewej dla noworodków. Nieważne, ile razy już to robiłaś - zawsze masz gęsią skórkę. I zastanawiasz się, ile jest w środku ciał.
Ania delikatnie kładzie Adasia na wolną półkę. Zamyka drzwi "lodówki".
Wracają w milczeniu. Ania – prosto na oddział. Koleżanka - przewietrzyć głowę, wpuścić trochę dymu do płuc za szpitalnym ogrodzeniem. Papieros jest najlepszym psychologiem. Kilka pociągnięć i niedopałek znika pod butem. Szybki krok w kierunku wejścia głównego.
Adasia już nie ma.
Ale inni żyją.
BĘDĘ MATKĄ. CHOĆBY PRZEZ MINUTĘ
Na intensywnej terapii zwykle jako pierwsi zjawiają się ojcowie. Matki leżą nieprzytomne albo dochodzą do siebie po ciężkim porodzie. Ich dzieci mogą tu spędzić nawet kilka miesięcy.
Zanim ojciec dotrze do syna czy córki, zobaczy inne noworodki ledwo widoczne w gąszczu rurek i pomp. Usłyszy miarowy szum aparatury albo przeraźliwy ciągły dźwięk, jeśli któryś maluch właśnie przestał oddychać.
Nowak-Dudy i Bożek nikt nie uczył, jak rozmawiać z takimi rodzicami. Wychodziło w praniu.
Ania Nowak-Duda: Co można powiedzieć człowiekowi, który właśnie uświadamia sobie, że albo zaraz straci dziecko, albo będzie opiekował się ciężko chorym noworodkiem? Przytulamy mamę, czasem delikatnie kładziemy ojcu rękę na ramieniu.
Bywa, że po porodzie takiego ciężko chorego dziecka rodzice tkwią przy inkubatorze dzień, dwa, a trzeciego się nie pojawiają. Z czasem odwiedzają malucha coraz rzadziej. Aż całkowicie znikają.
Łatwo oceniać, zwłaszcza jeśli ma się w domu trójkę zdrowych dzieci. A gdyby któreś z nich urodziło się chore i zaraz miało umrzeć? Dlatego Ania ich nie potępia. Sytuacja ich przerosła. Nie udźwignęli swojego dramatu.
Niektórzy szybko wchodzą w tryb wojownika, walczą o każdą wspólną chwilę. Dadzą sobie radę, wszystkiego się nauczą.
Więc położne uczą:
jak obsługuje się respirator (bo dziecko nigdy nie będzie oddychać samodzielnie);
jak karmić przez sondę (bo samo jeść nie potrafi);
jak czyścić rurkę tracheostomijną (trzeba wymieniać co cztery tygodnie);
Bywa, że to położne są w kawałkach, nie rodzice.
Opowiada Anna Bożek:
Historia jeszcze sprzed wyroku dotyczącego aborcji. W czternastym tygodniu matka słyszy diagnozę: zespół Edwardsa. Ciężka wada serca – jeśli dziecko dotrwa do porodu, najprawdopodobniej będzie żyć bardzo krótko. Kobieta po kilku poronieniach. Znajomi radzą, żeby usunęła.
Ale Magda - tak ją nazwijmy - mówi położnej, że donosi. Chce się przez chwilę poczuć matką, nawet gdyby miało to trwać kilka minut.
Szczegółowo planuje pożegnanie. Na sali chce mieć lawendowe świece. Fotografa, który uchwyci nieliczne wspólne chwile. Sama wydzierga maluchowi biały kocyk.
W 30. tygodniu ciąża doprowadza do skoku ciśnieniowego, który zagraża życiu matki.
Lekarze: trzeba robić cesarkę, żeby ratować Magdę.
Magda: trzeba czekać, żeby dziecko miało jak największe szanse.
Przekonują, jak mogą, ale jest nieugięta. Ciśnienie w naczyniach mózgowych rośnie. Aż pacjentka zapada w śpiączkę.
Teraz nie ma już chwili do stracenia. Jadą na cesarkę. Dziewczynka, 700 gramów. Długie kończyny, wyłupiaste oczy, przepiękne ciemne włosy, szara skóra z wybroczynami. Ale oddycha samodzielnie.
Inkubator. Sonda. Kroplówka z lekami przeciwbólowymi.
Matka nieprzytomna, zaintubowana. Ojciec czeka na korytarzu z ubrankami w siatce. Położne jadą z maluchem na intensywną terapię, on zaraz za nimi.
Ania Bożek: - Do teraz bije mi mocniej serce, kiedy o tym mówię. Ojciec przez dwa dni czuwał przy córce. Mówił do niej, czytał książeczki. Ale nie dotknął jej ani razu. Obiecał żonie, że ona zrobi to jako pierwsza. Był przekonany, że dziecko poczeka, aż mama wybudzi się ze śpiączki.
- Poczekało?
- Można tak powiedzieć. Mama zaraz po wybudzeniu przyszła na oddział, razem wzięli córkę na ręce. Dziecko zmarło dosłownie kilka chwil później. A kobieta po jakimś czasie znowu zaszła w ciążę. I znowu wykryto ciężkie wady.
Tym razem nie donosiła.
TYLKO SPOKOJNIE, JESTEŚ W DOBRYCH RĘKACH
Noc. Na zegarze 3.15.
Na patologii ciąży głośny alarm. Pacjentka z czwórki nacisnęła dzwonek przy łóżku. Wzywa pomocy.
Za dnia nigdy nie wiesz, czy dzieje się tragedia, czy kobieta zgubiła ładowarkę i chce, by położna poszukała razem z nią. W nocy to zazwyczaj coś poważnego. Więc położna Anna Majda-Sandomierska pędzi tak, że prawie gubi buty na zakrętach.
Blondwłosa dziewczyna leży na łóżku w kałuży krwi. Anna od razu wie: oddziela się łożysko. Z ust pacjentki wydobywa się głuchy krzyk, przerażone oczy pytają, co się dzieje.
Nie ma czasu na tłumaczenia.
Ania krzyczy do koleżanki z dyżurki, która błyskawicznie alarmuje lekarza. Sama sprawdza aparatem KTG tętno dziecka.
Żyje.
Ale przepływ przez łożysko powoli ustaje. Zamiast wód płodowych, dziecko zaczyna połykać krew. Zwyczajnie się dusi. Mają maksymalnie kilka minut, żeby je wyciągnąć.
Jadą na salę cięciową. Dobrze byłoby uspokoić pacjentkę, dodać jej otuchy, ale trzeba pędzić. Dlatego Anna ma sprawdzony sposób - przez dwie, trzy sekundy patrzysz wystraszonej kobiecie głęboko w oczy.
- Spokojnie, jest pani pod dobrą opieką. Robimy wszystko, żeby pani pomóc.
Mocne światło sali operacyjnej. Noc właśnie się skończyła. Cały zespół na nogach, każdy działa jak automat.
Anestezjolog usypia pacjentkę.
Anna cewnikuje.
Instrumentariuszki lekko brzęczą narzędziami.
Ginekolodzy myją ręce w specjalnej myjce.
Śpiochy w oczach. Poduszki odciśnięte na policzkach. Ale umysły działają na pełnych obrotach. Każdy obiecuje sobie w myślach: dzisiaj nie umrze na tym oddziale ani jedno dziecko.
Krótkie komendy. Adrenalina buzuje.
Tętno spada. Coraz mniej czasu. Trzeba ciąć.
Zaczynamy.
ALARM. POSZUKAMY RAZEM TELEFONU?
Długi jasny korytarz. Po obu stronach sale z łóżkami. Dyżurka. Toaleta. Na pierwszy rzut oka oddział jak każdy inny.
Patologia ciąży, czyli ciąże wysokiego ryzyka. Chore matki, chore dzieci, komplikacje, powikłania.
Nie trzeba było żadnych wyroków trybunału - tu jest sieczka od zawsze. Ania wie, co mówi. Pracowała na oddziale trzynaście lat.
Niektórzy mówią, że położnictwo to misja, powołanie. Ona trafiła do zawodu przez przypadek. Kiedy masz 19 lat, nie zawsze wiesz, jaką wybrać drogę. Zastanawiała się nad pielęgniarstwem i położnictwem. Wybrała to drugie, nie wiedząc, czym tak naprawdę jest. Myślała, że będzie siedzieć w gabinecie ginekologicznym i rozmawiać z ciężarnymi.
Najpierw studia: pierwszy stopień wtajemniczenia. Potem patologia ciąży: zderzenie z tirem.
Start o 7:00.
Na oddziale kilku lekarzy i cztery położne, każda ma pod sobą osiem, dziesięć ciężarnych. Jeśli się pali – a pali się często - wszystkie ręce na pokład.
Trzeba dobrze poznać pacjentki.
Pani z dzieckiem, u którego zdiagnozowano szereg poważnych wad letalnych.
Pani z nowotworem, do porodu jeszcze dwa miesiące.
Młoda dziewczyna z padaczką. Kiedyś miała kilka ataków w ciągu doby – Anna i jej koleżanka bały się wyjść do toalety.
Kobieta ze skracającą się szyjką. Muszą monitorować i obserwować wydzielinę z dróg rodnych.
Po śniadaniu rozwożenie leków. Co trzy godziny sprawdzanie tętna na KTG. Dwa razy dziennie – zapis tętna płodu przez pół godziny. Rano działasz jeszcze sprawnie. Dwanaście godzin później nie wiesz, jak się nazywasz.
W dyżurce specjalny moduł. Kiedy pacjentka naciska guzik przy łóżku, świeci się czerwona lampka przyporządkowana do konkretnej sali. W teorii: sytuacja wymagająca szybkiej interwencji. W praktyce: różnie bywa.
Dzwonek.
Pani Gosia źle się czuje. Parametry OK, ale Ania już się nauczyła: trzeba słuchać pacjentki. Będą ją ściśle monitorować, zaraz przyjdzie lekarz.
Alarm na czwórce.
Spadki tętna płodu. Norma to 110-160 uderzeń serca na minutę, a aparat KTG pokazuje 80. Coraz mniej czasu. Trzeba szybko robić cesarkę.
Dzwonek.
Pani Ula czuje dziwne ukłucia. Może to drobnostka, a może coś poważnego - trzeba sprawdzić.
Dzwonek.
Pani Marta prosi, żeby pomóc jej znaleźć telefon, bo czeka na wiadomość od męża.
Ledwo stoisz na nogach. Myślisz: "ogarnij się, kobieto!". Mówisz: "bardzo panią przepraszam, ale muszę być teraz przy innej pacjentce". Jesteś na skraju wytrzymałości. Zaciskasz zęby. Jeśli na nią warkniesz, zrobi awanturę na pół szpitala.
Rollercoaster. Wagonik pędzi coraz szybciej.
Patrzysz, jak zrozpaczona matka ściska obiema rękami pojemnik z martwym płodem. Tego samego dnia śmiejesz się serdecznie w dyżurce, bo koleżanka właśnie obroniła magisterkę.
Odbierasz martwy poród. Godzinę później jesz w pośpiechu kanapkę z pasztetem. Jesz wtedy, kiedy możesz, a nie kiedy jesteś głodna.
Dzwonek.
Dokończysz później.
MATKA PYTA: CZEMU JEST TAK CICHO?
3:20. Środek nocy.
Odkąd pacjentka z odklejającym się łożyskiem zadzwoniła po pomoc, minęło pięć minut. Na sali operacyjnej trwa cesarka. Matka nieprzytomna, zaintubowana.
Z dzieckiem wszystko OK. Kamień z serca.
Neonatolog i położne jeszcze je badają. Pełna gotowość, gdyby nagle załamało się oddechowo. Gdy tylko mama się wybudzi, będzie mogła przywitać malucha na świecie. A przecież dosłownie chwilę temu leżała na łóżku zalana krwią.
W takich momentach najbardziej czujesz się potrzebna.
Ale czasem zamiast kamienia z serca jest gula w gardle. Łzy napływają do oczu. Bo parametry były w porządku, nic dramatycznego się nie działo. Uśmiechy na twarzach lekarza i położnych. Mama cierpi, ale ma z tyłu głowy, że zaraz przeżyje najwspanialszy moment w życiu.
Pielęgniarka anestezjologiczna tuż przy głowie kobiety. Cały czas coś do niej mówi, podtrzymuje na duchu, nagle przestaje. Lekarz bierze dziecko na ręce, przez ułamki sekund patrzy porozumiewawczo na kogoś z zespołu. Będą reanimować, ale już wiedzą: jest po wszystkim.
Mama pyta, dlaczego zrobiło się tak cicho.
Kilka par oczu wbitych w ziemię.
Kto jej powie?
DŁUGI SPACER I WOREK TRENINGOWY
Ania Bożek po pierwszych zgonach wracała z dyżuru pieszo kilka kilometrów.
- Teraz uderzam w worek bokserski, by nie kumulować złych emocji. Niezależnie od stażu, odejście pacjenta nigdy nie jest dla nas obojętne. Trzeba czasu, żeby ułożyć sobie to w głowie. Po najtrudniejszych przypadkach powinniśmy dostać chwilę na wytchnienie.
Jeden z pierwszych dyżurów Anny Nowak-Dudy. Skrajny wcześniak.
- Wracałam ze szpitala samochodem i nagle wybuchłam płaczem. Łzy leciały przez całą drogę. Przed wejściem do domu nieco się uspokoiłam, ale i tak cały wieczór nie mogłam dojść do siebie. Takie sytuacje to dla każdej położnej bardzo silny stres.
Anna Nowak-Duda kontynuuje: Jest u nas od pewnego czasu psycholog dla położnych, natomiast wiem, że w wielu innych szpitalach wygląda to dużo gorzej. Dla mnie większym problemem jest to, że nie ma szkoleń, jak rozmawiać z pacjentem. Z rodzicem, który zaraz będzie żegnał swoje dziecko. Systemowo to kuleje.
Anna Majda-Sandomierska: Ja po powrocie do domu całkowicie się odcinam. Nie wracam do sytuacji z dyżuru, nie analizuję. To trudne do nauczenia, ale się da. I jest podstawą w naszym zawodzie. Często młode położne, pełne pasji, zaangażowane, mówią mi po dwóch, trzech latach, że szukają pracy poza ochroną zdrowia. Głowa nie wytrzymuje. Negatywne emocje się odkładają.
Odkąd Majda-Sandomierska przeniosła się dwa lata temu do szpitala powiatowego, jest dużo spokojniej. Pierwszy stopień referencyjności. Najgorsze przypadki trafiają do trzeciego.
A teraz ma zupełny spokój.
Jest na urlopie. Pojechała nad jezioro z całą ferajną: mężem, córką Olką, bliźniakami Czarkiem i Stasiem oraz psem Tijem. Kot Mruczek czeka na nich w domu, zawsze chadzał własnymi ścieżkami.
Głowa położnej też czasem odpoczywa.
A pozytywne emocje sprawiają, że ta robota jest czasem jak narkotyk. Anna Nowak-Duda do teraz ma przed oczami dwa obrazy Karolinki.
Pierwszy: Zaraz po porodzie. Skrajny wcześniak. Sina skóra, dziwne ciemne oczy, prawie w ogóle nie było widać białek. Potrzebowała wysokich stężeń tlenu. Jej życie wisiało na włosku, spędziła na oddziale wiele tygodni.
Drugi: Sześciolatka, prześliczne ciemne loki, niebieskie oczy. Zdrowa, energiczna, radosna. Niedawno przyszła do szpitala w odwiedziny.
Mama chciała pokazać jej miejsce, w którym uratowali jej życie.
TRZYMAJ SIĘ TAM, KAROL
Kolejny dyżur na intensywnej terapii. Młyn trwa w najlepsze. Codziennie na szali kilkanaście żyć. Niektóre udaje się wyrwać śmierci, nieraz nie ma na to szans.
Anna Nowak-Duda zdejmuje wkłucia. Obmywa ciało. Ostrożnie wkłada do worka.
Do kostnicy zjeżdżają we dwie.
Winda. Ciężkie metalowe drzwi kostnicy. Wolna półka w lodówce. Ania ma swój rytuał: zanim zrobi odwrót, delikatnie kładzie dłoń na małym ciele.
- Trzymaj się tam, Karol.
Ania idzie prosto na oddział. Koleżanka – przed szpital. Papieros żarzy się przez chwilę w ciepłą sierpniową noc. Kilka szybkich pociągnięć, niedopałek znika pod butem.
Karolka już nie ma.
Ale inni ciągle walczą.
***
Zmieniłem imiona ciężarnych kobiet i ich dzieci, a także niektóre szczegóły historii pacjentek, by nie mogły zostać zidentyfikowane.
Dariusz Faron jest dziennikarzem Wirtualnej Polski. Chcesz skontaktować się z autorem? Napisz! dariusz.faron@grupawp.pl