Co z koalicją Angeli Merkel? Dariusz Bruncz: spektakl trwa
Polityczna opera mydlana w Niemczech trwa i nic nie wskazuje na to, że mediacja prezydenta federalnego Franka-Waltera Steinmeiera odniesie sukces. Zbyt duża jest nieufność między uczestnikami rozmów, a wewnątrzfrakcyjne napięcia w partiach ogromne.
Obecne spotkania bardziej przypominają terapię - wpierw indywidualną, teraz grupową - niż polityczne konsultacje dotyczące możliwości utworzenia stabilnego rządu w najsilniejszym i najbogatszym kraju Unii Europejskiej. Podczas gdy jedni wieszczą koniec niemieckiego Ordnungu, inni uspokajają, że nie dzieje się nic dramatycznego - po prostu Niemcy, dotychczas zaskakująco stabilne, uwięzione w koleinach partyjno-politycznych konwenansów, wkraczają w politykę pożądanego chaosu, z którego wyjdą wzmocnione. Najczęściej pojawiającym się pytaniem jest polityczna przyszłość liderów, Angeli Merkel nie wyłączając.
Co z wielką koalicją?
Po zaskakującym zerwaniu przez liberałów (FDP)
rozmów ws. "Jamajki" (CDU/CSU + FDP + Zieloni), prezydent odbył już indywidualne spotkania z liderami partii politycznych, a w czwartek wieczorem (30.10) spotka się z szefami ugrupowań tworzących dotychczasową wielką koalicję: Angelą Merkel (CDU), Horstem Seehoferem (CSU) i Martinem Schulzem (SPD)
. Cokolwiek postanowią liderzy ich ręce są związane.
Jeszcze w grudniu odbędą się zjazdy SPD i CSU, które odniosą się do wyników rozmów - jakiekolwiek one będą. SPD będzie głosować, czy w ogóle chce nowej odsłony wielkiej koalicji, która dramatycznie osłabiła partię.
Martin Schulz niezłomnie podkreśla, że nie dąży do wielkiej koalicji, że w ogóle do niczego nie dąży i najzwyczajniej idzie sobie porozmawiać, bo prezydent zaprasza. To i tak pewien sukces po kategorycznych deklaracjach z wieczoru wyborczego, że po ośmiu latach współrządzenia SPD przechodzi do opozycji, aby ponownie się zdefiniować i dokonać niezbędnych przegrupowań. SPD stylizuje się na partię, która nic nie musi, a od której wszystko zależy jednak to tylko mrzonka.
Czołowi politycy partii podgrzewają atmosferę rozmów próbując osłabić pozycję kanclerz Merkel m.in. poprzez kolportowanie codziennego przekazu, że do rozmów ws. Jamajki nie była przygotowana i ponosi odpowiedzialność za kryzys. W rozmowie z niemieckim radiem "DeutschlandFunk" wiceprzewodniczący SPD Thorsten Schäfer-Gümbel wypowiadał się o zmierzchu kanclerz (Kanzlerdämmerung) popełniając przy tym przejęzyczenie, mówiąc wpierw o Kanzlerdämmung, czyli izolacji kanclerz. Przypadek? Nie sądzę - mogliby powiedzieć złośliwi, niemniej atmosfera między chadekami a socjaldemokratami jest zatruta - w przenośni i dosłownie.
Oliwy do ognia dodała wolta federalnego ministra rolnictwa Christiana Schmidta z bawarskiej CSU, który wbrew ustaleniom rządu, woli kanclerz Merkel i wbrew stanowisku minister środowiska z SPD Barbary Hendricks zagłosował za przedłużeniem licencji na stosowanie chwastobójczego glifosatu podejrzewanego o działania rakotwórcze.
Minister Schmidt próbował niezdarnie tłumaczyć swoją decyzję i zasygnalizował gotowość rozmów z koleżanką z ministerstwa rolnictwa, ale SPD jasno powiedziało, że Christian Schmidt nie jest partnerem do dyskusji. Pojawiły się nawet oskarżenia o świadome łamanie konstytucji. SPD nie ustaje w atakach na kanclerz przekonując, że afera wokół glifosatu pokazuje nieudolność Merkel i niebezpieczeństwa, jakie wiązałyby się z trzecią odsłoną wielkiej koalicji.
Pozycję CSU osłabia nie tylko minister od glifosatu, jak nazywany jest już Schmidt, ale wewnątrzpartyjne walki. W przyszłym roku odbędą się w Bawarii wybory do Landtagu (parlamentu krajowego), a szanse na samodzielne rządy CSU nigdy nie były tak małe. Przewodniczącym partii i premierem Bawarii jest Horst Seehofer, który jeszcze niedawno mógł być praktycznie pewny ponownego wyboru na szefa CSU.
Sytuacja się zmieniła
Frakcja parlamentarna CSU ma na dniach określić, kto otrzyma nominację i będzie kandydatem CSU na premiera, jednak zgodnie ze statutem partii, decyduje o tym zjazd członków (Parteitag), do którego niebawem dojdzie w Norymberdze. Kontrkandydatem Seehofera jest jego minister finansów Markus Söder, który nie ukrywa krytycznego stosunku do Seehofera. W ostatnich dniach chęć kandydowania zgłosił również minister spraw wewnętrznych Bawarii Joachim Herrmann i to właśnie na rywalizacji tych dwóch kandydatów skoncentrowały się media i politycy, tak jakby Seehofer poszedł już ostatecznie w odstawkę.
Niezawodna jest tutaj SPD, która z chęcią ogłasza koniec działalności polityków konkurencyjnych partii i nie inaczej zrobiła w przypadku Seehofera. Problem jednak w tym, że i Martin Schulz znajduje się w trudnej sytuacji. Co prawda, nominację na szefa i głównego kandydata partii dostał ze 100 proc. poparciem, to jednak styl kampanii i jego przywództwo jest co najmniej rozczarowujące i wątłe.
Nerwowa deklaracja z wieczoru wyborczego szybko spotkała się z krytyką prawego skrzydła SPD, stąd też powstała nowa narracja, że oto wszystkie opcje leżą na stole. Austriacki dziennik "Die Presse" stwierdził w weekendowym wydaniu, że polityczne akrobacje Schulza są co najmniej dziwne - już dawno żaden niemiecki polityk nie unieważnił swojej paplaniny z dnia wczorajszego tak szybko, jak to uczynił. Schulz czuje też na plecach oddech swojego zaplecza - głównie młodych. Nowo wybrany szef socjaldemokratycznej młodzieżówki (JuSo) Kevin Kühnert ostrzegł przed kolejną wielką koalicją.
A Merkel? A eurosceptyczna i ksenofobiczna AfD? Także Angela Merkel musi walczyć o swoje. Spotkania z prezydentem nie przyniosły przełomu, ani też nie wzmocniły jej przywództwa w partii, choć trzeba przyznać, że głosy krytyki są dość stonowane i nieliczne, jakby Merkel rzeczywiście była z teflonu i zły wynik CDU nie miał wpływu na jej przyszłość.
Liderzy partii murem stanęli za Merkel po zerwaniu przez FDP rozmów sondujących "Jamajkę", jednak może to być tylko cisza przed burzą. Co, jeśli SPD zgodzi się na wielką koalicję pod warunkiem, że na czele rządu nie stanie Angela Merkel? Trudno sobie wyobrazić zgodę CDU, jednak takie zagranie SPD znacznie utrudniłoby sytuację negocjacyjną teraz i w przyszłości. Merkel zdecydowanie odrzuciła ponowne wybory i niechętnie odnosi się do perspektywy rządu mniejszościowego. Na nic argumenty, że byłoby to prawdziwe oblicze demokracji zdanej na nieustanne poszukiwanie kompromisów i ponadpartyjnej akceptacji dla strategicznych wyzwań.
Armin Laschet (CDU), premier Nadrenii Westfalii, kategorycznie odrzucił taką perspektywę, argumentując, że nie wyobraża sobie sytuacji, w której rząd RFN po każdym spotkaniu Rady Europejskiej UE musiałby szukać poparcia dla swoich działań. Podobnie jak CSU, także AfD czeka partyjny zjazd i wewnątrzfrakcyjne walki zamrożone na czas kampanii wyborczej. Spektakularna deklaracja wiceszefowej AfD Frauke Petry, że nie wejdzie do klubu parlamentarnego AfD w Bundestagu, jest mocnym zwiastunem tego, co może wydarzyć się na parteitagu, tym bardziej że w krytyce obecnego duetu partyjnego Alexandra Gaulanda i Alice Weidel nie jest osamotniona.
Spektakl trwa
Właściwie zarówno CDU/CSU i SPD są niechętne wielkiej koalicji, choć wiedzą, że alternatywą są przyspieszone wybory z niepewnym wynikiem, eskalacją wewnętrznych konfliktów i prawdopodobnie lepszym wynikiem populistycznej AfD. Spektakl emocji i manifestowanej niechęci do dotychczasowych partnerów koalicyjnych trwa, co spotyka się z niezrozumieniem dużej części wyborców i wzmacnia radykałów, nie tylko w AfD. Gra niemieckich polityków przypomina scenę z przedszkola, do którego przychodzi higienistka z gorzkim syropem do zaaplikowania, który można przełknąć i po kryjomu wypluć (np. ogłosić kolejne wybory za dwa lata), można połknąć i ogłosić światu triumf politycznej odpowiedzialności (kolejna wielka koalicja), ale można też uciec i przeleżakować do wyborów w kwietniu 2018 r.
Są też inne opcje, jak np. tolerowany przez opozycję rząd mniejszościowy jednak każde z rozwiązań to znaczne osłabienie Niemiec na arenie międzynarodowej i zastój w polityce wewnętrznej. Choć najkorzystniejsza wydaje się wielka koalicja, to jednak wyraźnie uderza ona w interesy partii - szczególnie CSU i SPD. Jeśli taka koalicja znów powstanie z pewnością będzie to sukces Angeli Merkel i porażka Martina Schulza, nawet jeśli na pocieszenie objąłby funkcję wicekanclerza.
Brak stabilnego rządu w Berlinie nie jest też dobry dla relacji polsko-niemieckich. Wielka koalicja z większymi niż dotąd roszczeniami SPD to zła wiadomość dla rządu Prawa i Sprawiedliwości. Schulz, najpewniej w roli ministra spraw zagranicznych, byłby o wiele trudniejszym partnerem niż Sigmar Gabriel, obecny szef MSZ i wicekanclerz. Odwzajemniona niechęć PiS do Schulza ma długą historię, a Schulz z pewnością otrzymałby od Merkel zielone światło na bardziej konfrontacyjne rozmowy z Warszawą. Szczególnie, gdy po drugiej stronie zasiądzie premier Jarosław Kaczyński, który słusznie kibicował Angeli Merkel. Przedłużająca się niepewność w niemieckiej polityce wewnętrznej jest też bezcennym czasem, aby na nowo przemyśleć relację z zachodnim sąsiadem. Cenniejszych sojuszników w Unii Europejskiej mieć już nie będziemy.
Dariusz Bruncz dla WP Opinii